Gao (23-03-2009)

Przedpołudnie spędziłem na bieganiu po bankach z moją uszkodzoną kartą visa, w nadziei, że uda mi się wyciągnąć trochę gotówki poza bankomatem. Bez powodzenia. Na sam koniec postanawiam popracować trochę nad plastyką karty, kilka wygięć na zgięciu, pocierań paska magnetycznego o koszulkę i podejmuję ostatnią próbę w bankomacie, bez większych nadziei na powodzenie. Hurra! Karta działa! Wyciągam gotówkę, humor wraca, świat staje się znów piękniejszy. I jak tu wierzyć w to, że pieniądze szczęścia nie dają? Dają dają, nie wiem, czy szczęście, ale poczucie wolności z pewnością.

Wnoszę sakwy po schodach hotelu Atlantide. Potykam się, a że obie ręce mam zajete, to mało nie ląduję twarzą na schodach. Uderzam stopą w krawędź schodka, na tyle nieszczęśliwie, że ranię się duży palec od nogi, od spodu. Krew zalewa cały sandał, ostrożnie kuśtykam do łazienki żeby nie pobrudzić posadzki na czerwono. Rana nie jest groźna, ale kłopotliwa, będę miał problem z chodzeniem. Trudno.

Pomimo odniesionej kontuzji, dzień zaliczam do udanych – znajduję tani internet, mogę napisać zaległego posta. Kolejny dzień odbywam wycieczkę po nabrzeżnej części miasta, a to za sprawą młodego chłopaka oferującego wspólne odwiedzenie domostw Bozo przy nabrzeżu. Chętnie korzystam, bo to niepowtarzalna okazja, żeby zrobić zdjęcia wewnątrz gospodarstw. Bliskość rzeki umożliwia zakładanie ogrodów warzywnych, to największy skarb zapewniający źródło utrzymania tutejszych mieszkańców. Odwiedzamy dom po domu, mój przewodnik zna tu wszystkich. Pytam, czy on również jest Bozo, na co odpowiada retorycznie, czy nie widzę jego ciemnej karnacji. Bozo są najczarniejsi, robiąc portret wypełniający większość kadru w zasadzie należy skorygować ekspozycję, przynajmniej o jedną wartość przesłony.

Wycieczka jest ciekawa, robię dużo zdjęć, ale upał i moja stopa dają się mocno we znaki. Muszę podziękować mojemu przewodnikowi, rozliczam się i idę odpocząć. Odprowadza mnie jeszcze do hotelu, po drodze na targowisku chcę kupić mango, wynajduje mi stoisko z najdojrzalszymi owocami, żegnamy się.

Rano śniadanie w porcie, kupuję zapas dobrego tradycyjnego chleba i w drogę. Nareszcie, już bardzo stęskniłem się za wolnością, jaką w podróży daje rower. Z Gao wystrzeliłem niczym kamień z procy lub ptak z klatki. Mknę szosą wzdłuż Nigru, po 10 km przekraczam go nowym mostem, płatnym dla samochodów, dla rowerów gratis. Kierunek na zachód, wiatr w plecy, wszystko zgodnie z planem. Mijam ludzi zmierzających do Gao, niektórzy pieszo z wielkimi misami na głowach, inni na osiołkach, sami Tuaregowie. Po prawej stronie spomiędzy wydm wyłania się obrazek niczym z filmu kostiumowego – trzy wielbłądy, dwa osiołki, na tych drugich tuareskie kobiety odziane w tradycyjne stroje z chustami na głowach, na wielbłądach mężczyźni, wielkie turbany, zdobne kolorowe szaty powiewające na wietrze, każdy z długim mieczem przy boku. Pozdrawiam ich podnosząc rękę, natychmiast cała piątka odpowiada mi tym samym. Jadę dalej.

Jedzie się świetnie, choć im dalej od Nigru tym upał staje się coraz większy. Krajobraz pustynny, kamienisty, z nieodłącznymi drzewkami akacji. Nie ma wiosek, kilka małych domków dopiero po 60 km. Ale nie ma tam nawet miejsca na odpoczynek, jadę dalej, odpocznę pod jakimś drzewem. Rozglądam się za odpowiednim, ale tutejsze akacje są bezlistne, dają mało cienia. W końcu dostrzegam po lewej stronie kilka drzewek, akacja z listkami daje sporo cienia, rozkosz, odpocznę. Rozwijam karimatę, zarządzam sobie dłuższy – 1,5 godzinny odpoczynek, jem, śpię, ruszam po piętnastej. Po kolejnej godzinie docieram do pierwszej miejscowości zaznaczonej na mapie – Doro. Wypiłem dziś sporo wody, warto zatankować tutaj kanisterek, bo najbliższa miejscowość dopiero jutro koło południa. Pytam o wodę siedzących w cieniu mężczyzn, patrzą na mnie uważnie, ale nie reagują. Przede mną zatrzymał się pickup pełen Tuaregów, ale widzę, że zamierzają ruszać dalej. Jego kierowca pokazuje mi wymowny ruch ręką, żebym się tu nie zatrzymywał, żebym jechał dalej. Naraz przypomniały mi się przestrogi Cristiana na temat niebezpieczeństw jakie czyhają w tym regionie, opowieści o niedawno porwanych Kanadyjczykach w Kidal, o zarżniętych jak zwierzęta Francuzach rok temu pod granicą z Algierią. Nawet Gei mnie przestrzegał przed Tuaregami z Gao nazywając ich bandytami. Dociera do mnie, że może właśnie znalazłem się w bardzo niebezpiecznej sytuacji, poczułem się dziwnie, powoli naciskam na pedał i ruszam dalej w ślad za pickapem. Ale co z wodą? Po kilkudziesięciu metrach kolejna grupka ludzi, jeden z nich - ok 20-letni chłopak, macha przyjaźnie ręką, żebym się zatrzymał. Ryzykuję, pytam od razu o wodę. Mamy wodę, nie ma problemu, podaj kanisterek – mówi jeden z mężczyzn. Podaję, znika za budynkiem, pewnie tam jest studnia. Młody Tuareg podchodzi do mnie blisko, podaje mi rękę, ma pewne spojrzenie, pyta, czy nie mam nic na wymianę, nie, nie mam. To może kupisz srebrny pierścionek? Zobacz – bierze moją dłoń i próbuje mi wsunąć srebrną, drobną obrączkę z kilkoma wygrawerowanymi kreskami na któryś z palców, udaje się jedynie na najmniejszy. Nie dziękuję, nie jest mi potrzebny. Ależ bardzo ładnie ci w nim, sprzedam ci niedrogo, za 5000. Nie, dziękuję, nie potrzebuję, naprawdę. Jest bardzo ładny, ale nie. Próbuję zdjąć z palca, ale chłopak mi nie pozwala, przytrzymuje mi rękę i nalega, żebym podał swoją cenę. Ja nadal, że nie, on, że 4000, że 3000. W końcu trzymając mnie cały czas za rękę z pierścionkiem nachyla się i szepcze do mojego ucha 2000. W międzyczasie inny Tuareg przynosi mi napełniony wodą kanisterek. Głupio mi trochę, więc w końcu decyduję się kupić ten pierścionek. Ostatecznie 2000 CFA to koszt 3 butelek wody mineralnej, czyli tyle co mój kanisterek. Wręczam chłopakowi pieniądze. Nagle pojawia się starszy jegomość, widząc że właśnie dobiliśmy targu zaczyna zdrowo opieprzać chłopaka, pytam o co chodzi. Ano chodzi o to, że stary jest zły, że tak kiepski interes jego syn zrobił, i naraz wyciąga mi inne, dużo okazalsze pierścienie, w zasadzie sygnety. Jeden z nich wciska mi na rękę, targowanie od początku, ale tym razem nie mam najmniejszej ochoty na kolejny zakup. O ile ten skromny pierścionek może kiedyś sprezentuję jakiejś pannie, o tyle ten wielki sygnet nie przyda mi się kompletnie do niczego. Ale stary jest niezwykle zdeterminowany. Nie pozwala mi zdjąć z palca pierścienia, rzuca cenę 9000 i stopniowo z niej schodzi. Nie, nie chcę, dziękuję, próbuję zdjąć sygnet, nie jest łatwo, trochę się „zaciął” na moim serdecznym palcu, a że zaczynam się szamotać ze starym, to palec nieco puchnie i jest coraz gorzej. Stary, podobnie jak poprzednio jego syn, teatralnie szepce mi do ucha 5000 CFA, że niby to już cena zbyt niska, żeby proponować ją głośno, przy wszystkich, że to tak już zupełnie między nami. Przytrzymuje mnie przy tym cały czas, żebym nie zdjął pierścienia. Wcale nie podoba mi się ta agresja. Muszę zachować się stanowczo, wyszarpuję się w końcu, ściągam na siłę jego sygnet, oddaję, ale nie chce wziąć, teraz ja wciskam mu w dłoń na siłę. Chcę już odjeżdżać, ale młody mnie zatrzymuje, czy nie chcę pozbyć się zegarka. Chyba zwariował, pewnie że nie chcę, i żaden kolejny sygnet na wymianę mnie nie skusi. Chłopak jednak trzyma mnie za nadgarstek z zegarkiem, znów muszę użyć siły, żeby się uwolnić. Uff, wreszcie mi się udaję, ruszam z kopyta, oby jak najdalej od tej wioski.
Dobrze, że mam teraz dużo wody, nie będę się musiał zatrzymywać w kolejnej wiosce. Po kilku kilometrach poboczem idzie samotnie młody Tuareg, pędzi przed sobą kilka kóz. Ma miecz. Ryzyk-fizyk, może zgodzi się na zdjęcie – to może być ostatnia taka szansa. Zatrzymuję się, powitanie, pytam o możliwość zrobienia mu zdjęcie. Nie zgadza się. Wyciągam dwa banany, na wymianę. Też się nie zgadza. Woli 1000 CFA, ale zastrzega, że do zdjęcia i tak nie zapozuje. No trudno. Patrzę na niego i zastanawiam się, jak go przekonać. Przechylam na bok głowę w proszącym geście, że mi bardzo zależy. Po chwili milczenia pokazuje mi swój miecz i sugeruje, że mogę zrobić mu zdjęcie, tzn samemu mieczowi. Hmm, dobra, oddalam się na dwa kroki, szerokim kątem obejmę wszystko, nie zorientuje się. Ale chłopak czuje, że coś nie tak i mocno odchyla się ciałem w bok, eksponując w kierunku obiektywu jedynie miecz. Chce mi się śmiać z tego wszystkiego, ale postanawiam uszanować jego wybór...



















Brak komentarzy: