Bamako (27 stycznia 2009)

.
Spiecie
Jeszcze tego samego wieczoru, po fantastycznym doznaniu jakie moze sprawic prysznic po czterech dniach jazdy rowerem, wychodze sie rozejrzec. Spokojnie, z planem miasta, lokalizuje droge do Mission Catholique, trafiam bez wiekszego problemu. Tak, jutro tu sie przeprowadze. Naprzeciwko tego miejsca sa dwa malutkie bary, lokalne chlopaki po luzacku ubrene, pozdrawiaja, jeden z nich probuje nawiazac rozmowe. Niespecjalnie mam ochote na lokalne towarzystwo, ale ostatecznie ulegam, idziemy sie przejsc, pokazuje mi co gdzie jest, tak w ogolnym zarysie. A jakies dobre lokalne miejsca gdzie by mozna siasc przy piwku? Tak, owszem, w tamta strone. Ostroznie sie przed nim odkrywam, bo wystarczylo, ze wspomnialem, ze robie zdjecia, a juz byl gotow organizowac mi modelki: bo wiesz, ja tu znam troche ladnych dziewczyn, nie wszystkie chca pozowac, trzeba umiec sie obrocic. Dobra, nie brnijmy dalej w ten temat, bo takie posrednictwo to spore zagrozenie dla mojego portfela. Idziemy dalej. Trzebac przedostac sie na druga strone rzeki, przez dlugi most. Omar proponuje podjechac busem, ile kosztuje? Taniutko, 100 CFA. No to zatrzymujemy jeden z malych zielonych busikow. Mam monete 200 CFA, pobierajacy oplate po wymianie porozumiewawcego spojrzenia z Omarem nie decyduje sie wydac reszty. No trudno, mysle sobie, ale to pierwsza i ostatnia rzecz jaka place za niego. Wysiadamy, przechodzimy na druga strone ulicy, mijamy jakas duza nowoczesna knajpe z napisem Patisserie, a je nie zwyklem przechodzic obojetnie obok takich miejsc. To Amandine, miejsce prowadzone przez Libanczykow – wyjasnia Omar, przy czym jego ton glosu zdradza pewna pogarde wzgledem knajpy. Ale nie ma wyjscia, jesli nadal chce mi towarzyszyc. Mowie mu jasno, ze jesli nie chce, to nie musi, nie poradze sobie. Nie nie, ok, jesli chcesz tu cos zjesc, to nie ma problemu. Chce. Po dlugim namysle nad szklana lada, wybieram ostatecznie dwa ciacha, po czym siadamy przy stoliku. Otlumaniajaco pyszne! Podchodzi kelner, ja juz nic wiecej nie chce. Z Omarem rozmawiaja chwilke w ich jezyku, po czym kelner po chwili przynosi mu szklanke zimnej wody. Nie proponuje mojemu przewodnikowi nic do picia ani jedzenia, chce od samego poczatku zaznaczyc jakie sa zasady jego towarzyszenia. Wystarczy, ze zaplacilem za busa. Nie zamierzam byc sponsorem jego wieczoru. Gadka powoli przestaje sie kleic, nie zalezy mi na tym specjalnie. Omar po chwili milczenia:
- Mam prosbe, pozyczylbys mi do jutra 2000 CFA?
- Wybacz, ale nie pozyczam. Omar nieco zaklopotany, ale brnie dalej:
- Wiesz, to tylko pozyczka, jutro rano Ci oddam, nie obawiaj sie. Po prostu nie wzialem z domu wystarczajacej ilosci pieniedzy, nie planowalem wyjscia.
- Tak, rozumiem, ale to nie jest kwestia zaufania, tylko zasad. Dobrze Ci z oczu patrzy, milo nam sie rozmawia, ale to nie powod, zeby pozyczac pieniadze. Nie tak zaczynam znajomosci.
- Dobrze, to w takim razie zaplac mi za moj transport z powrotem, do domu.
Powiedzial to powaznym spokojnym glosem, bez najmniejszych skrupolow. Tego juz za wiele, burze sie w sobie, ale staram sie byc rownie spokojny:
- A niby z jakiej racji??? Wystarczy, ze zaplacilem za ciebie za autobus w ta strone.
- Masz, wez sobie – kladzie na stol stu-frankowa monete. Odsuwam ja z powrotem w jego strone:
- Nie, ok, przyprowadziles mnie tutaj, nie ma problemu, zatrzymaj je.
Moneta robi kilka kursow po blacie stolika.
- Moj koszt transportu do domu to 1000 CFA. Dasz mi i sobie ide, jestesmy kwita. Co za spokoj w jego glosie! Irytujacy!
- Stary, nie umawialismy sie, ze to bedzie wieczor sponsorowany. Jezeli oczekiwales pieniedzy za swoje towarzystwo, to trzeba bylo uprzedzic na poczatku.
- Tak, tak, uprzedzic - (...) – tu pada slowo rymujace sie z francuskim „uprzedzic”, ktorego niestety nie rozumiem, ale ewidentnie stanowi jakies powiedzonko.
- Tak, uprzedzic, takie sa zasady – jestem juz wsciekly nie na zarty, trace przyjemnosc z jedzenia pysznych ciastek.
- Jakie zasady? Jestesmy w Afryce, tu zasady sa inne. Dla mnie od poczatku to bylo oczywiste, ze jak idziemy razem, to za mnie pacisz. Jestem Twoim przewodnikiem.
- A niby skad ja mialbym o tym wiedziec???
- To sie przeciez czuje, mam do czynienia z bialymi od lat, zawsze to sie tak odbywa, dla nich to jest oczywiste. Takie sa tu zasady.
- Oj, to chyba nie mamy takich samych zasad. Ale prawo zdaje sie ze stoi po mojej stronie. - Nie, tutaj prawo stoi po mojej stronie. Dajesz mi 1000 frankow i dowidzenia.
- Czyzby?! To moze policja niech rozstrzygnie ten spor? – uderzam z ciezkiego dziala.
- Nie ma problemu, posterunek jest tu, niedaleko. To ci dopiero mila pogawedka, zepsul mi caly wieczor! Jak mam sie od niego uwolnic... Po chwili namyslu:
- Dobra, zaprowadz mnie do tej Twojej ulubionej knajpy, proponuje wspolne piwo.
- Dobra, chodzmy – szybko przystaje na propozycje, po czym wstajac dyskretnie bierze ze stolu swoja stufrankowa monete. Ten pomysl okazal sie najlepszym rozwiazaniem konfliktu. Faktycznie, zaprowadzil mnie do niezlego miejsca. Bawia sie tu Malijczycy, piwo jest niedrogie, jestesmy kwita.

Miasto
Bamako to prawdziwe duze miasto, przynajmniej w zestawieniu z Nouakchott. Jest tu swoisty klimat, troche pokolonialnej architektury, skwery, wielkie drzewa. No i chodniki sa. Musze przyznac, ze uklad ulic w centrum w ogole nie ulatwia poruszania sie po tym miescie. Pod katem prostym krzyzuja sie tylko mniejsze uliczki, a te glowne, czyli asfaltowe, tna je po skosie. Gubie sie za kazdym razem gdy probuje skrocic sobie droge. A majac na uwadze moja „legendarna” orientacja w terenie, na temat ktorej po Poznaniu kraza liczne anegdoty, trace sporo czasu na odnajdywaniu wlasciwej ulicy. Co prawda udaje mi sie dzieki temu odkrywac ciekawe miejsca, ale coz z tego, skoro pozniej nie jestem w stanie do nich trafic. Staram sie wiec poruszac wylacznie glownymi asfaltowkami.
Na ulicach Bamako oczywiscie jest brudno i czesto smierdzi. Ale gdyby zalezalo mi przede wszystkim na czystosci, to pojechalbym do Szwajcarii.

Ruch uliczny
w Bamako to osobne zagadnienie. Dla nowoprzybylego turysty, pierwszym wrazeniem moze byc ogolny chaos, brak respektowania jakichkolwiek przepisow ruchu drogowego, smiertelne zagrozenie dla pieszego. Ale jesli zaakceptujemy pewna zasade, zgodnie z ktora pieszy tu nigdy nie ma pierszenstwa, to z czasem bedziemy mogli calkiem sprawnie i bezstresowo poruszac sie po tej afrykanskiej stolicy. Wcale nie jest tak, ze tutejsi kierowcy sa mniej ostrozni, ze jezdza jak szaleni. Przeciwnie, wieksza „swoboda” na drodze, wymusza u kierowcow aut i niezwykle licznych motocykli i skuterow, kierowanie sie zasada ograniczonego zaufania. Kazdy ma oczy dookola glowy, kierowcy tylko pozornie sa nieuwazni, tak naprawde mysle ze maja swietnie rozwiniete wyczucie odleglosci, predkosci, czasu hamowania. To samo dotyczy pieszych. Czasem trzeba przejsc na druga strone ruchliwej dwupasmowki, nie zawsze jest przejscie. Taka operacja wymaga swego rodzaju wyczucia odleglosci, predkosci nadjezdzajacych aut, a jesli z tymi szacunkami nie przeginamy, to nikt na ruchliwej szosie nas nie obtrabi. Klaksonu tu sie uzywa w innym celu, to powszechne narzedzie komunikacji na drodze. Kierowcy zoltych taksowek trabiac na pieszych, zadaja im tym samym pytanie, czy nie zechcieliby skorzystac z ich uslug. Z kolei skutery trabia na okraglo, chcac tym samym zaznaczyc swoja obecnosc na drodze.
Do przemieszczania sie po miescie chetnie korzystam z niewielkich zielonych busow. Jest ich tu cale mnostwo, jezdza na stalych trasach, to najtanszy transport. Oprocz kierowcy, kazdy bus ma swojego „kierownika”, ktory pelni funkcje naganiacza i kasjera zarazem. Stojac na krawedzi otwartych bocznych drzwi, glosno nawoluje przechodniow, wykrzykujac nazwe dzielnicy, do ktorej jedzie. Wystarczy lekko uniesc reke w jego kierunku, zeby bus sie zatrzymal. Kierownik dba o to, aby do busu mogla wejsc mozliwie jaknajwieksza liczba osob. W tym celu kaze przesuwac sie pasazerom siedzacym na laweczkach ustawionych w prostokat przy czterech sciankach busa. Bus jest pelen dopiero wtedy, gdy scisk miedzy pasazerami jest taki, ze nie wcisnie sie nawet male dziecko. Ale za to nikt nie stoi, kazdy ma miejsce siedzace. W pewnej chwili kierownik zaczyna zbierac pieniadze od pasazerow. Kazdy pokolei daje monete lub banknot, reszta wyplacana jest kazdemu z osobna, ale dopiero po zebraniu pieniedzy od wszystkich. W ten sposob kierownik ma czym wydawac. W zgielku panujacym na ulicach Bamako, najlepszym sposobem na komunikowanie sie pomiedzy kierownikiem a kierowca jest walenie otwarta dlonia w karoserie busa. Sa miejsca, gdzie busy rozpoczynaja swoja trase, takie mini-dworce. To tam panuje najwiekszy halas, i pozorny balagan. Naganiacze busow przekrzykuja sie wzajemnie zachecajac ludzi do wsiadania, a gdy rusza kilka busow jednoczesnie, rozlega sie jednen wielki huk uderzen naganiaczy, ktorzy wskakuja do sych busow dopiero niemal w ich pelnym biegu.
Busy kursuja od wczesnego ranka do polnocy. Potem skazany jestem na zolte taksowki. W Nouakchott z taksowkami bylo zabawnie, bo nie mialy zadnych oznaczen. Ale wystarczylo przyjac, ze taksowkami sa wszystkie pieciodrzwiowe auta osobowe, z wyjatkiem tych zupelnie nowych. Rundka po miescie kosztowala 3-4 zl, ale gdy jezdzilem z Fadelem, ten twierdzil, ze to zdzierstwo, ze to cena dla bialego, wiec gdy jezdzilismy razem, wyklocal sie zawsze do skutku, przez co placilismy 2-3 zl. Tu ceny taksowek sa istotnie wyzsze, zaczynaja sie od ok. 7 zl, a za kurs noca z odleglej knajpy do hotelu trzeba zaplacic i 15 zl. Przy czym dla bialego na dzien dobry cena jest ok. 30% wyzsza, wiec kazde skorzystanie z taksowki poprzedzone jest krotkimi negocjacjami. Czesto mi sie zdarza, ze kierowca, kiedy slyszy nazwe miejsca dokad chce jechac przytakuje glowa, a potem okazuje sie, ze nie wie gdzie to jest i tracimy czas na pytanie sie przechodniow o droge. Zdarza sie takze, ze gdy bladzimy zbyt dlugo, kierowca na koniec zada wiekszej sumy, niz to bylo ustalone na poczatku, ot, w ramach rekompensaty za stracony czas...

Egzotyka
W Bamako zewszad otacza mnie inny swiat. Wszystko co zwraca tu moja uwage, co intryguje, co mnie pociaga, to egzotyka, czyli innosc, to, czego u nas nie ma, co jest inne, odmienne, a na pierwszy rzut oka odmienne jest tu wszystko. To inny swiat. Egzotyczny. Pojecie to jest bardzo wzgledne, dla nich, dla mieszkancow Afryki, dla setek milionow ludzi, to zwykla codziennosc, nic szczegolnego.
Ale dla mnie spacer uliczka handlowa, przejzdzka busem w godzinach szczytu, czy sniadanie w ulicznej gar-kuchni, to zrodla niezwykle silnych doznan estetycznych. Niemal kazda twarz swietnie nadaje sie do zdjecia. W busie siedza ciasno obok siebie ludzie egzotycznie poubierani, doskonale typy, kazdy rozny, kazdy doskonale afrykanski. Patrze na nich, zachwycam sie rysami twarzy, kolorami strojow, roznorodnoscia okryc glowy. W takich chwilach chcialbym natychmiast wszystkich sfotografowac, uwiecznic, podzielic sie z „moim” swiatem tym co tu widze. Nie robie tego, nie umiem, cierpie, probuje sie z tym pogodzic, czerpac przyjemnosc z samej obserwacji. Zrobie piekne zdjecia baobabom.
Zazdroszcze ciemnoskorym tego, ze moga ubierac sie w stroje o pieknych soczystych barwach, zawsze do nich pasuja. Gdybym ja zalozyl krwiscie czerwony t-shirt, to bym po prostu w nim zniknal.

Jedzenie
Jem czesto na ulicy, takich miejsc gdzie mozna zjesc tani i szybko jest bardzo duze, a koncentruja sie na przystankach i dworcach autobusowych. Mam takie ulubione miejsce na sniadanie, przy skrzyzowaniu, w okolicy targu. Siadam na drewnianej laweczce bez oparcia, zamawiam i czekam. Miejsce jest popularne wsrod miejscowych, wiec kucharz i szef garkuchni w jednej osobie musi dzialac szybko i sprawnie. Wszystko odbywa sie na moich oczach. Prawie wszystkie naczynia sa plastykowe lub metalowe, w ten sposob nic sie nie zbije. Wrzatkiem z termosu polewane sa kolorowe kubki, juz sa czyste, juz mozna je ponownie uzyc. Na sniadanie je sie tu najczesciej omlet, czyli jajecznice z cebula, na talezu, lub wlozona w bagietke. Z majonezem. Ta sama dlon wrzuca cebule na goracy olej jak i wydajereszte. Pije sie kawe z mlekiem. Ale troche inna: w wysokiej szklance laduje maciupenka lyzeczka rozpuszczalnej Nescafe, ktora zalewa sie wrzatkiem z termosu do ok. 2/3 szklanki. Nastepnie do szklanki wlewa sie gesty i bardzo slodki koncentrat mleczny, do pelna. Teraz juz tylko kilkadziesiat energicznych ruchow lyzeczka i kawa gotowa. Lubie ja, choc czesto prosze o wiecej kawy w kawie.
Najpopularniejszym tutejszym daniem jest ryz z sosem z kawalkami miesa lub ryby. Miejscowi jedza to reka, ale na zyczenie zawsze znajdzie sie lyzka lub widelec. Chleb w Bamako to bagietki-giganty, sa bardzo lekkie, srednio mi smakuja. Zajadam sie za to owocami mango, maja w sobie cos narkotycznego...

Oazy luksusu
Tu w duzym miescie, sa takze miejsca luksusowe, to prowadzone glownie przez Libanczykow rastauracje, nocne kluby, supermarkety z artykulami z Europy. Mam takie jedno ulubione miejsce, to wspomniana juz wczesniej Amandine – dziajajaca cala dobe rerestauracjo-kawiarnia – przychodze tu niemal codziennie na pyszne patisserie – rozne wariacje na bazie francuskiego ciasta. Mozna tu zjesc takze popularne dania europejskie, chocby pizze. Nie jest tu tanio, ale tez nie koszmarnie drogo, ceny sa zblizone do tych w Polsce. Klientela to bogaci czarni oraz biali, ktorzy jednak nie wygladaja na turystow. To raczej Ci, ktorzy tu mieszkaja, pracuja, dyplomaci itd. Kelner rozsciela na stole arkusze papieru z menu, sluzace jednoczesnie za obrus. W naglowku reklamowy slogan: Odkryc Amandine to odkryc dobry smak. A pod spodem: NO STRESS .
Zeby sie dodatkowo odstresowac, postanawiam poluzowac ramy budzetowe na czas pobytu w Bamako.

Spotkania
W Bamako zmuszony jestem zostac troche dluzej, niz planowalem. Czekam na opony, ktore rodzice mi wyslali z Polski. Przez Mission Catholique przewijaja sie najrozniejsi ludzie.
Do Mission Catholique ktoregos dnia przyjechala Yvette, fajna babka w srednim wieku, Holenderka, cyklistka. Rowerem zwiedzila Senegal i Gambie, wlasnie wrocila z rundki po Mali. Za kilka dni wraca samolotem do domu. Jest artystka, bierze udzial w przedsiewzieciach teatralnych, zajmuje sie takze rzezba. Spedzamy razem troche czasu, zwiedzamy Musée National, „odkrywam” dla niej dobry smak Amandine. Ktoregos razu w Mission pojawil sie Richard, pewien rozmowny Amerykanin kolo 50-tki. Na poczatku myslalem, ze to jakis zakonnik, nosil bowiem taka marokanska tunike z kapturem, jak sie okazalo, kupiona w Marrakeszu. Richard mowi chetnie i duzo, znakomicie porusza sie w tematyce swiatowej kultury, historii, geografii, a nade wszystko zna sie na kuchni. Pracuje jako kucharz na statkach.
Siedzimy w kilkuosobowym towarzystwie na ganku, Richard saczy drinka z jak sie wyrazil „podlej jakosci” ginem, ktorym czestuje Yvette dolewajac go do jej szklanki z cola. Ta chetnie na to przystaje, za chwile ma zamiar sie polozyc i przespac ze dwie godzinki przed podroza, po polnocy rusza na lotnisko. Mloda Greczynka zajada sie mango. Richard twierdzi, ze jest ok 5 gatunkow tego owocu, a jemu najbardziej smakuja (tu pada zapomniana przeze mnie nazwa), czyli te male czerwone, co rosna na Madakaskarze.
Opuszczam towarzystwo, jade na koncert plenerowy nad rzeka. To festival de marionettes, oprocz dwoch scen z malijska muzyka na zywo, sa takze kramy z rekodzielem i innymi pamiatkami. Sporo malijskiej mlodziezy, zywo reaguja na znane sobie rytmy. Jest tez sporo bialych turystow. Przy kramie prowadzonym przez wyluzowanych rastow dostrzegam znajoma twarz. To Nejad! Co za niespodzianka! Witamy sie serdecznie, okazuje sie, ze sa razem z Tony'm i Valerie w pobliskiej Auberge, idziemy sie z nimi przywitac. Wszyscy jestesmy zachwyceni ponownym spotkaniem, opowiadamy sobie co i jak. Tony i Valerie jutro wracaja do domu, sprzedali swoje auto, kupili bilet lotniczy z Bmako, Nejad zostaje tu jeszcze kilka dni i rusza do Segou. Spedzamy przmily wieczor, przed polnoca wracam do siebie. Przy stoliku siedzi juz tylko Ivette i Richard.
- I jak, przespalas sie?
- A wiesz, nie za bardzo, caly czas myslalam, czy wszystko spakowalam, czy aby o czyms nie zapomnialam. Za pol godziny przyjezda taksowka.
- Zaczekasz ze mna, zeby pomoc zaladowac moj rower na samochod?
- Pewnie.
Richard, ktory do tej pory milczal, w tym momencie uniosl glowe i oswiadczyl:
- Wizy sa bardzo drogie!
Dopiero teraz spostrzeglem, jak bardzo jest pijany. Wobec braku zainteresowania z naszej strony tematem wiz, w koncu przechodzi na inny. Ze Stany zjednoczone nigdy nie kolonizowaly zadnego kraju. Nigdy. Swoje slowa podresla teatralna mimika, stasujac dlugie pauzy, akcentujac koncowki fraz stanowczym, nieznoszacym sprzeciwu spojrzeniem. Protestujemy, bo przeciez Amerykanie kolonizowali Indian...
- Mowicie o Indiach....?! To przeciez Anglicy! Patrzy chwile bez slowa na Ivette, ta powtarza, zechodzi o Indian, a nie Hindusow, co w angielskim nie jest latwe do rozroznienia. Tym bardziej dla pijanego w trabe Richarda.
- Nigdy nikogo nie kolonizowalismy, nigdy.
Znow spoglada na Yvette i triumfalnie sylabizuje:
- H o l l a n d, N e t h e r l a n d....
Z trudem powstrzymuje smiech, opuszczam glowe, Ivette robi to samo. Richard wstaje, idzie do kuchni, po chwili wraca z pelna szklanka swojego ginu z tonikiem. Siada. Jego mocno zmeczone oczy odmawiaja posluszenstwa, Richard walczy z zamykajacymi sie powiekami rozpaczliwie unoszac brwi. W koncu kapituluje i opuszcza glowe nad swoja szklanke.
Chwila wytchnienia, kontynuujemy rozmowe z Yvette, ze za parenascie godzin znajdzie sie w innym swiecie, gdzie jest zimno, ze wpadnie w rytm codziennych zajec itd. W pewnym momencie Richard zywo unosi glowe, widac, ze ma cos nowego do powiedzenia:
- Mialem plan, zeby zwiedzic Afryke Zachodnia, pojezdzic tu i tam. Ale cos wam powiem. Mam jeszcze taki maly sekretny plan. Pojade do Sierra Leone, pojdenad rzeke, i poszukam diamentow.
Ten temat juz dobrze znamy, o diamentach i w ogole o kamieniach szlachetnych Richard mowil cale popoludnie. Ale ten wyraznie jest przekonany, ze mowi nam o tym pierwszy raz. Unosi w gore wskazujacy palec:
- Byc moze, byyyyyc moze.... znajde piekny blyszczacy kamien, 100-karatowy diament...
Nie wytrzymuje, parskam smiechem, Yvette za mna.
- Nie wierzycie mi?! Pamietajcie, wiem co mowie. Rozmawiacie z dyplomowanym geologiem. G e o l o g i e m – powtarza powoli, co przy jego amerykanskim akcencie to slowo brzmi szczegolnie przeciagle.
- Sierra Leone to jedyne miejsce na ziemi gdzie diamenty czekaja, zeby je podniesc, tak...
Nie podnosze glowy, ze wszystkich sil staram sie zachowac powage, wiem, ze jezeli spojrzena Ivette, oboje znow parskniemy smiechem. Richard bierze w dlonie lezacy przed nim talez z obierkami mango i wykonujac nim zamaszysty ruch kontynuuje:
- Zwyczajnie pojde nad rzeke, i o tak, myjac talerz po sniadaniu, wyciagne z wody prawdziwy klejnot...
Oboje z Ivette placzemy ze smiechu.

Na ostatnie trzy noce przeprowadzam sie do auberge Nejada, zaluje, ze wczesniej tu nie trafilem. Lepiej i taniej niz w Mission Catholique. Nawet cieply prysznic mozna wziac (!). W niedziele spedzam niezapomniany wieczor, towarzystwo znakomite:
Kilkoro mlodych francuzow grajacych na gitarze i bebenkach, Andrianne i Melanie - dwie dziewczyny z Quebec'u, ktore poznalem kilka dni temu na jakims koncercie, dwoch Malijczykow, pracujacych w oberzy, Dmitrij - Rosjanin, ktory wlasnie przyjechal (przed wyjazdem z Europy zarezerwowal tu pokoj, ale na miejscu okazalo sie, ze nie ma juz wolnych pokoi, jest z lekka poirytowany), no i zgadnijcie kto? Cristian! Ten Cristian, z ktorym jechalismy razem w weglarce pociagiem w Mauretanii...! Wlasnie zakonczyl swoja podroz po Afryce, przejechal wszystkie te kraje do ktorych i ja sie wybieram, tyle, ze w odwrotnej kolejnosci. Zladowal w sasiednim hoteliku, wpadl tutaj sprawdzic, czy mozna cos zjesc i natknal sie na moj rower. Niezle, co?
Francuzi maja kilka litrow wina, przywiezli je w specjalnym zbiorniku, takim termoforze gumowym, smiejemy sie charakterystycznego akcentu z Quebec'u, kazdy starasie nasladowac Andrianne i Melanie, bawimy sie do poznej nocy.
Nazajutrz leniwe przedpoludnie na tarasie, robie wszystkim zdjecia portretowka.






















La route de l'espoir (21-01-2009)

czyli „droga nadzei” – tak nazywa sie 1200 km odcinek trasy laczacej Nouakchott ze stolica Mali – Bamako. Mam zamiar ja przebyc mozliwie jak najszybciej, chcialbym juz znalezc sie w innym kraju. Wyekwipowany wyruszam kolo dziewiatej, przedmiescia ciagna sie dosc dlugo, ale w koncu zabudowania sie koncza i otacza mnie pomaranczowa pustynia. Ten kolor wydm po obu stronach drogi jest niezwykly. Ale nie zatrzymuje sie na zdjecia, nie czuje sie najlepiej, to z powodu kilkudniowego przejedzenia. Mam nadzieje, ze w koncu zaczne spalac bezsensownie nagromadzony nadmiar pokarmu.

Droga temu sprzyja, choc daleki jestem od zachwytu. Gorka za gorka, stromy podjazd, stromy zjazd i znow podjazd. Za kazdym razem ludze sie nadzieja, ze to ostatni, ale gdzie tam, ciagna sie w nieskonczonosc. Ruch na tej trasie jest spory, najgorsze sa wielkie ciezarowki jadace z naprzeciwka – za kazdym razem funduja mi cios w postaci silnego podmuchu wiatru, chyba tak dla wzmocnienia „przyjemnosci”, bo wiatr i tak mi nie sprzyja. Jestem oslabiony, sam nie wiem, czy to z powodu obecnego wysilku, czy moze z przejedzenia. Ale cisne na pedaly, nie mam wyjscia, chce zrealizowac dzisiejszy plan i zrobic jakies 130 km.

Po poludniu przerwa, zatrzymuje sie po drodze w malej wiosce, przy sklepiku. Kupuje cos zimnego do picia, korzystam z plastikowej maty rozlozonej pod duza akacja. Po posilku mam ochote sie polozyc, moze nawet zdrzemnac. Nie wyspalem sie tej nocy, przepelniony brzuch nie dal mi tej przyjemnosci. Przykrywam sie polarem pomimo upalu, mam lekkie dreszcze. Po krotkim czasie, obok mnie zatrzymuje sie samochod, wysiada z niego dwoch miejscowych, podchodza do maty. Udaje, ze spie, nie mam ochoty z nikim rozmawiac. Obmywaja nogi woda z kanistra, wchodza na mate i zaczynaja modlitwe. No tak, to 14:30, czyli jedna z pieciu por modlitwy muzulmanow. Mata jest duza, a ja leze na jej brzegu, wiec nikt nikomu nie przeszkadza, leze wiec dalej. Musze przyznac, ze mieszkancy Mauretanii sa bardzo pobozni, przynajmniej w znaczeniu praktykujacy. Modla sie publicznie, traktujac modlitwe jako zwyczajne codzienne zajecie, a nie szczegolnie intymny obrzed. Czesto mozna zobaczyc, jak np. wlasciciel malego sklepiku rozsciela przed drzwiami maly dywanik i rozpoczyna modlitwe. Albo na poboczu drogi zatrzymuje sie samochod, wysiadaja z niego wszyscy pasazerowie, obmywaja stopy wada, a jak jej brak, to symbolicznie piaskiem i wspolnie zmawiaja modlitwe, kleczac przy tym, klaniajac sie i powstajac na przemian.

Modlitwa trwa niedlugo, dwojka mezczyzn wsiada do samochodu odjezdza. Ale natychmiast pojawia sie kolejny samochod, wysiada z niego pieciu ludzi, wszyscy na dywanik do modlitwy. Nie czuje sie komfortowa, ale wciaz udaje ze spie, moze przetrzymam ich wszystkich i potem bede mial spokoj. Ale po chwili zatrzymuje sie maly bus, z ktorego wysiada kilkanascie osob – kapituluje, zwijam sie z tad, jade dalej.

Znowu walka z podjazdami, jestem rozdrazniony, zly, ze wloke sie tak powoli, ze na pewno nie zrealizuje dzisiejszego planu. Trudno. Na domiar zlego dopada mnie tegie rozwolnienie. Tuz po zachodzie slonca mam juz serdecznie dosc, po 93 km rozbijam namiot przy drodze, na pomaranczowych wydmach. Nawet sie nie przebieram, nie czytam, nie robie notatek, zasypiam natychmiast. Biegunkowa noc, rano Dominik slabiutki, oby do Boutilimit, jeszcze ze 60 km. Niestety serii zjazdow i podjazdow ciag dalszy. Co ja tu robie? Po co mi to wszystko, nie chce mi sie. Nic mnie nie cieszy, wszystko drazni. Podejmuje decyzje o zabraniu sie lokalnym transportem, chocby do Kiffy, czyli jakies 450 km.

Decyzja nie jest latwa, bo w koncu jest to pewna istotna niekonsekwencja, wyprawa rowerem to rowerem. Ale z drugiej strony nie jestem tu przeciez za kare, nie musze nic nikomu udowadniac, i tak przez niecale dwa miesiace przejechalem 3700 km. Ta wyprawa ma mi sprawiac przyjemnosc, satysfakcje, a powoli staje sie meka. Juz od jakiegos czasu trace poczucie sensu tej przygody, nie mam z niej frajdy. Musze cos zmienic, przestac tak gonic, zrobic cos dla siebie. Prawda jest taka, ze mam juz dosc tego kraju, gdzie ani wyjsc nigdzie wieczorem nie za bardzo mozna, ani piwa zimnego sie napic. A mentalnosc mieszkancow krajow spod znaku polksiezyca juz dawno mi sie sprzykrzyla. Z kolei Sahara jest urokliwa, ale z nia troche zawalilem, trzeba bylo zaplanowac dluzszy pobyt w Tirjit, zamiast tluc sie do Ouedane, ale skad mialem wiedziec... eh... W kazdym razie musze cos zmienic w tej podrozy, bo przestala spelniac moje oczekiwania. Pierwszym krokiem niech bedzie podwozka.




W Boutilimit siadam na materacu pod daszkiem w przydroznej jadlodajni. Co za przyjemnosc, odpoczac, juz dalej nie jade. Waham sie, czy cos zjesc, w koncu zamawiam sam ryz, bez miesa. Jeden z tutejszych daje mi garsc herbaty, mowi, ze jak to zjem i popije woda, to mi przejdzie. Zobaczymy. O transport nietrudno, troche targowania i juz po chwili moj rower i sakwy laduja na dachu leciwego kombi, ktore stanowia tu podstawe lokalnego transportu. W bagazniku zamontowane sa dodatkowe siedzenia, wiec maksymalnie do auta wchodzi 10 osob (+kierowca). Siedze na przednim siedzeniu i tylko raz po raz musze je dzielic z innym pasazerem zabranym po drodze, wiec jak na afrykanskie warunki podroz iscie komfortowa. Odpoczywam, prostuje nogi w kolanach, przyjemne kolysanie auta upewnia mnie w slusznosci podjetej decyzji.



O ironio, za miastem koncza sie zjazdy i podjazdy, koncza sie wydmy, zmienia sie krajobraz. Pojawia sie bladozielona trawa, a wraz z nia stada krow. Patrze na to wszystko z niedowierzaniem. Wyglada na to, ze przejechalem najgorszy odcinek, a w Boutilimit konczy sie Sahara, a zaczyna sawanna...

Robi sie wieczor, w koncu noc, spedzamy pol godziny na punkcie kontrolnym, najwidoczniej cos nie tak z papierami kierowcy. Ten po krotkiej klotni z zandarmami, rozklada na ziemi kocyk i wykorzystuje czas na modlitwe. Wszyscy pasazerowie przesiadaja sie do innego auta, ja zostaje, nie chce mi sie przeladowywac mojego bagazu. W koncu odjezdzamy, ale dojechawzsy do najblizszej miejscowosci, kierowca mi komunikuje, ze on dalej nie jedzie, bo mu sie nie oplaca, bo jestem jedynym pasazerem. Ewidentnie chce mnie naciagnac na kase. Ale mi sie nie spieszy, mowie, ze nie ma sprawy, przeczekam noc w jego aucie i rano jak zbiezemy pasazerow, pojedziemy dalej. Skapitulowal, pojechalismy dalej. Kaze sie wysadzic 10 km przed miastem, zanocuje w namiocie, rano bede w miescie, zrobie zakupy i pojade dalej.

Z Kiffy do Ayoune mam 210 km, a potem droga odbija na poludnie prosto do Mali, w sumie ok. 450 km Nioro - pierwszego malijskiego miasteczka. Nie wiem ile mi to zajmie, nie przejmuje sie tym juz tak bardzo, mam spory zapas czasu. A droga prowadzi przez calkiem ciekawa okolice, i co wazne, jest dosc plaska. Wioska za wioska, z zaopatrzeniem nie ma problemu. Gdy tylko sie zatrzymuje, zbiagaja sie wszystkie dzieciaki z wioski, otaczaja mnie, ida ze mna od sklepiku do sklepiku. Ale w zamian za atrakcje, jaka im dostarczam swoim pojawieniem sie, kaze sobie napelnic swieza woda ze studni moje butelki i kanister. Z realizacja zamowienia nie ma najmniejszego problemu. Tego dnia dostrzegam drzewo o charakterystycznych kzstaltach – to baobab – moj pierwszy w zyciu zobaczony na wlasne oczy baobab! Juz wiem, ze drzewo to stanie sie obiektem moich najblizszych fotograficznych fascynacji...

Nie posuwam sie zbyt szybko, bo wiatr mi na to nie pozwala. Poza tym szosa na tym odcinku jest mocno popekana. Ale co mi tam, mam czas. Popoludniu robie sobie przerwe w jednej z mijanych wiosek. Nie jest to pora szczegolnej aktywnosci mieszkancow, ale znajduje jeden sklepik i siadam w garkuchni naprzeciwko niego, przy ktorej na macie, w cieniu odpoczywa gospodarz. Do jedzenia o tej porze nie ma nic, korzystam z wlasnego prowiantu. Pytam o herbate – tak prosze – podaje mi wszystko co trzeba, czyli czajniczek, paczke herbaty, cukier, wode, piecyk z weglami. Czyli mam sobie sam przyrzadzic. Zwazywszy na fakt, ze w miedzyczasie dosiadlo sie jeszcze dwoch innych tutejszych, zaintrygowanych moim przybyciem, zadanie robi sie lekko stresujace. No ale nic, biore sie za zaparzanie na tutejszy sposob, przelewam, mieszam itd. Gospodarz zacheca mnie, zebym wsypal wiecej herbaty, bo bedzie za slaba. Jest upal, z malego radyjka arabska muzyka, a raczej cos miedzy muzyka a melodeklamacja, byc moze modlitwa. Najadlem sie, napilem herbaty, odpoczalem. Chce zaplacic za herbate – nie, nie trzeba, bon voyage! To ci dopiero... Jednak nie wszyscy mnie tu traktuja jak worek z pieniedzmi.

Tuz za wioska podjazd, a na przeleczy ladne skalki. Mozna by wjechac miedzy nie, zanocowac w swietnym miejscu! Patrze na zegarek - jest jeszcze przed 16-a, kilometrow 70 raptem, jade dalej... ale nie przestaje myslec, co z moimi postanowieniami? lepszego miejsca na nocleg dzis moge nie znalezc. Zawracam, wbijam sie miedzy skaly, spod nog uciekaja jaszczurki, do szczelin skalnych czmychaja liczne swistaki, przestraszone moim przybyciem. Faktycznie miejsce znakomite, niedaleko drogi, a odizolowane, nikt mnie tu nie widzi. Piekny widok z gory na cala okolice, spokoj. Zostaje. Rozbijam namiot, latam detke.

Tak, niestety niemal kazdy zjazd z szosy konczy sie przebiciem detki, takie male kuleczki z kolcami, pelno ich w trawie na sawannie, niesposob uniknac. Jednak trzeba bedzie zamowic te opony z warstwa antybrzebiciowa, bo sie zamecze na tej sawannie. Tymczasem latek i kleju mam dosc, tak jak i czasu. Od Fadela dostalem taki specjalny gumowy worek na wode z wezykiem, co to sie go wklada do plecaka i sie pije przez gumowy wezyk. Na rowerze sprawdza sie srednio, ale teraz zawieszam go na drzewku i urzadzam sobie z niego prysznic – funkcjonuje znakomicie. Wieczor jest cieply, bezwietrzny, siedze sobie na karimacie przy skalce, syce sie barwami chmur jakie tworzy zachod slonca, odpoczywam, zdrowieje.


Kolejny dzien jest podobny, okolica calkiem ladna, duzo wiosek, pomiedzy nimi liczne drzewa akacji, pomiedzy nimi pasace sie krowy, kozy, owce, osly, nie brakuje takze wielbladow. Pod koniec dnia docieram do Tintane, nieco wiekszej miejscowosci, przejezdzam przez gwarne centrum. Asfalt Route do l'espoir zamienia sie tu w ceglasty piach, ledwie kola grzezna, musze kawalek popchac.

Tuz za miasteczkiem po lewej stronie drogi – jezioro! Spora niecka wodna, rozlewisko, dawno niewidziany przeze mnie widok. Stada bialych ptakow kraza dookola. Od wschodu rozlewisko ogranicza piekna, pomaranczowo-czarna skala. I znow zaswitala mi smiala mysl w glowie, czyz to nie swietne miejsce na nocleg? tylko ze dostac sie bezposrednio pod skale nie bedzie latwo, dzieli mnie kilkaset metrow niepewnego terenu, troche piachu, krzewow, ale sprobuje sie przedrzec. Nie jest latwo, pcham rower, ale w koncu docieram pod sama gore. O tak, polka skalna, niewysoko, wspinam sie, niezle miejsce, ale polke wienczy mala grota, skad dobiegaja glosne piski - zapewne nietoperzy, pewnie ich tu sporo, sprawdze sasiednia polke. O tak, tu jest spokojnie. Laduje sie na gore z calym dobytkiem, rozbijam namiot na skale niczym alpinista. Jest tu dosyc miejsca nawet na rozpalenie malego ogniska, bedzie kolacja na cieplo, a conajmniej herbata.

Rankiem, „pode mna” przechodza cale stada wielbladow, krow, owiec, gnane przez pasterzy w turbanach w strone zagrody z drugiej strony skaly. Jeden z pasterzy, bodaj najstarszy, lekko zgarbiony, podchodzi do mojej polki. Dzien dobry, zapraszam do nas na herbate, do zagrody – tu obok. Chetnie korzystam z zaproszenia. Okazuje sie, ze z drugiej strony skaly jest wielki ogrodzony teren, to pastwisko dla bydla, ktorego wlascicielem jest ten starszy tuareg, ktory mnie zaprosil. Oprowadza mnie po terenie, pokazuje zmarnowale drzewka palm daktylowych, to przez wode, ktorej poziom latem latem podniosl sie znacznie, wyrzadzajac liczne szkody. Siadamy w towarzystwie jeszcze kilku pasterzy-pomocnikow, pijemy herbate, klaruje im kim jestem i co tutaj robie. Porozumiewamy sie calkiem niezle, pomimo bariery jezykowej. Stary mowi, zebym wspial sie potem na skale i z gory zrobil zdjecia jego pastwiska, zeby je potem zamiescic w internecie. Niech sie ludzie na swiecie dowiedza o tym kawalku ziemi. Po powrocie ze skaly czestuja mnie mlekiem ze swiezo wydojonej owcy. Alez pyszne!





Ruszam w droge z nowymi silami. Z tad do Ayoune juz niedaleko, dojede jeszcze tego wieczoru, ale postanawiam zanocowac przed miastem, ta strategia sprawdza sie najlepiej. Moze uda sie znalezc jakas kafejke internetowa i poswiecic kilka godzin na napisanie posta. Jeszcze przed zachodem slonca, na przeleczy tuz przd miastem znow udaje mi sie znalezc swiete miejsce na nocleg. Tym razem to spore skupisko pieknych stromych skal i zaciszna dolina pomiedzy nimi. Nawet kawalek piasku, w sam raz na rozbicie namiotu. Alez mam szczescie do tych ostatnich noclegow, zdaje sie, ze Mauretania nie chce pozostawic zlego wrazenia po sobie i chce mnie na koniec troche dopiescic. Niech piesci.

Ksiezyc tej nocy pieknie oswietla cala moja dolinke, poprubuje troche z nocnymi zdjeciami. Chodze ze statywem to tu to tam, wspinam sie na wielki glaz niedaleko mojego namiotu. Tak, z tad widok jest swietny, do dziela! Zdjecia wychodza niezle, szkoda, ze moj Olympus ma ograniczenie czasu naswietlania do 1 min. Gwiazdy moglyby byc dlugimi krechami, a tak – wygladaja na lekko poruszone. Wyciagam Mamyie, tu niestety ograniczeniem jest brak wezyka, musze trzymac przycisk. Wytrzymuje 15 min, he, he..
. Potem, przed zasnieciem, ledwie daje rade cos napisac w notatniku - reka mi zesztywniala. A i tak nie wiem, czy cos wyjdzie z tego zdjecia, film 100 ISO, przeslona 16, to by trzeba ze dwie godziny naswietlac.


O poranku piekne slonce, kolor skal powalajacy. Zdjecia robia sie same. Troche mi zal opuszczac to miejsce. W Ayoune rozczarowanie - internet kiepski i skandalicznie drogi. Choc zajmuje mi to sporo czasu, to zalatwiam tylko najpilniejsza korespondencje. Po zrobieniu zapasow spozywczych ruszam w droge, na skrzyzowaniu upragnioniony drogowskaz z napisem „Kobeni - granica Mali”. Cieszy mnie to skrzyzowanie takze dlatego, ze od teraz jade prosto na poludnie, a to oznacza, ze koniec wiatru w twarz, powinien mi teraz lekko sprzyjac. I rzeczywiscie, totalna odmiana, ça change tout, jak mawial Thomas w takich chwilach. Mkne z usmiechem na twarzy po prostej szosie z naddzwiekowa predkoscia 25 km/h. Po obu stronach drogi coraz gesciejsza trawa, oczywiscie nie soczysto-zielona, lecz blado-zolta, ale to i tak spora odmiana jak dla mnie. Coraz wiecej drzew, liczne stada krow i owiec. Na nocleg decyduje sie zaszyc w sawannie, wjezdzam w busz, swiadomy niebezpieczenstwa jakie ten smialy czyn niesie ze soba dla moich detek. I tak musze przelozyc opony, bo ta tylna, ktora kupilem w Nouadhibou, jest juz bliska przetarcia sie. Trzeba ja dac na przod, do Bamako jakos powinna wytrzymac.



Grubo po zachodzie slonca, przy blasku ksiazyca, przygotowuje kolacje, ryz gotuje sie w menazce na rozrzarzonych kawalkach drewna. Coraz wyrazniej dobiegaja mnie dzwieki czyjejs rozmowy i pobekiwania owiec. Staralem sie wybrac miejsce mozliwie intymne, zdala od licznych zagrod, ale wyglada na to, ze nie do konca mi sie to udalo. Dzwieki staja sie coraz wyrazniejsze, slysze pogwizdywanie pasterza, a po chwili z pomiedzy drzew i krzewow wylania sie wielkie stado owiec, pedzone tylariera na szerokosci conajmniej 100 m. Oczywiscie moj obozik jest dokladnie na ich drodze. Owce na moj widok staja jak wryte, w koncu omijaja mnie z obu stron, z zaskoczonym pastezem na osiolku wymieniamy sie przyjaznym machnieciem reki oraz salemualeykum, i moge spokojnie dokonczyc krojenie cebuli.



Rano, gnam w strone granicy, to juz tylko 50 km. To ci dopiero granica – szlaban na beczkach, budka z gliny. Stempel w paszporcie i podjezdzam do podobnego szlabanu, tyle, ze z Malijska flaga powiewajaca na maszcie, no i budynek sluzby granicznej nieco bardziej okazaly. Przy wypelnianiu formularza przekroczenia granicy, celnik kaze mi wpisac numer seryjny ramy roweru. Dacie wiare?!


Potem pogawedka:
- Moze masz jakis drobny prezencik?
- Nie, nie mam, podrozuje rowerem, wszystko co mam jest mi potrzebne. Poza tym Polska to nie jest bogaty kraj...
- No ale chyba nie jest biedniejszy od Mali, prawda?
No tak, Mali figuruje na ostatnich miejscach listy najbiedniejszych panstw Swiata, trudno odmowic mu racji.
- Nie, ale tak jak wszedzie, sa ludzie bardziej zamozni i mniej, i calkiem biedni
- kombinuje, jak tu wyjsc z sytuacji.
- Wiesz co, jak bym mial mozliwosc zamiany z toba na obywatelstwa, to nie zastanawialbym sie ani chwili.

Po tym stwierdzeniu nie pozostaje mi juz nic innego, jak tylko usmiechnac sie i pokiwac glowa ze zrozumieniem. Na koniec celnicy czestuja mnie zimna woda pakowana w foliowe woreczki, zdaje sie, ze u nas za komuny sprzedawano tak oranzade.

Dzis zamierzam dotrzec do Nioro – pierwszej wiekszej miejscowosci w tym kraju. Mijam pierwsze wioski, zaskakuje mnie oryginalny styl zabudowy. W Mauretanii wszystkie budynki w wioskach sprawialy wrazenie totalnej prowizorki, najczesciej namioty na masztach z galezi lub klockowate budyneczki, czesto pokryte falista blacha, a ogrodzenie stanowily galezie powbijane na sztorc w ziemie. Tu wszystko wyglada zupelnie inaczej – zarowno ogrodzenia jak i zabudowania mieszkalne zbudowane sa z ciemnej gliny, a wlasciwie z gliniastych cegiel pokrytych nastepnie gruba warstwa tej gliny, tworzac zaokraglone ksztalty. Cale wioski buduje sie tu w ten sposob, nadajac im bardzo ciekawy, niezwykle egzotyczny charakter.

Przy drodze raz po raz pojawiaja sie sadzawki, a w okol nich ludzie, najczesciej kolorowo poubierane kobiety z dziecmi, piora ubrania, ktore nastepnie wieszaja na okolicznych krzewach do wyschniecia. Na moj widok - tak jak i w Mauretanii – dzieciaki wybiegaja za mna na droge krzyczac bonjour, donnez moi cadeau (dzien dobry, daj mi prezent), a najczesciej w odwrotnej kolejnosci. Niestety takie sytuacje towarzysza mi od samego poczatku podrozy, czesto kilkadziesiat razy dziennie. Pol biedy, jezeli dzieci mowia to z usmiechem na ustach, traktowac to mozna jako zwyczajne pozdrowienie. Ale bardzo czesto dzieci takie sa agresywne, dra sie za mna w nieskonczonosc ze zloscia z glosie krzyczac cadeau! cadeau! cadeau! Gdy zdazalo mi sie czasem zatrzymac w mauretanskiej wiosce, otaczajace mnie dzieciaki mowily donnez moi i wskazywaly palcem a to na moj aparat, a to na rower, a to na polar przewieszony przez sakwe. Nie dotyczy to wylacznie dzieci. W Ayoune mialem jedna z wielu podobnych sytuacji. Zagadujacy mnie czlowiek, serdecznie witaja sie ze mna, pyta o samopoczucie, o moja podroz, po czym gdy widzi, ze juz chce odjezdzac, szybko proponuje, zebym mu cos dal. I to bez cienia skrupolow! Probuje go zawstydzic, tlumaczac, ze nie rozumiem, z jakiej racji mialbym mu cos dac, ot tak po prostu. On z kolei dziwi mi sie, ze widze w tej sytuacji cos niestosownego. To oczywiste, jestes bialy, z Europy, czyli jestes bogaty, no a jak jestes bogaty, to Cie nie ubedzie, jezeli cos mi dasz. No przeciez jestem mily dla Ciebie, rozmawia sie nam dobrze, jakis prezencik sie nalezy, moze byc np. telefon komorkowy, bo widzisz te nasze to chinszczyzna, beterie slabo trzymaja, przydalby mi sie jakis lepszy, wy w Europie macie telefony dobrej jakosci. Nie wiem skad bierze sie az taka roznica mentalna miedzy nami a nimi, ale jestem pewien, ze sa turysci, ktorzy po prostu rozdaja drobne prezenty psujac tym samym tych ludzi. Wsciekly jestem na nich. Przeciez tu nikt nie gloduje, kazdy ma co jesc, to nie nedzarze. Rozdawanie cukierkow dzieciom na ulicy to najgorsza rzecz jaka mozna zrobic. Postawa roszczeniowa wobec bialych staje sie przez to powszechna.

Ja dzieciakom na ich zaczepy odpowiadam jak echo – cadeau! cadeau! starajac sie uzywac identycznego tonu, z jakim oni to wypowiadaja. Czasem wiec wsciekle sie na nich wydre, to pomaga.

Popoludniu docieram wreszcie do Nioro, przejezdzam przez gwarne centrum, kolorowo, wesolo, podoba mi sie. Znajduje jedyny w miare niedrogi hotel, wszystko jest jak nalezy, ale cene mocno negocjuje, przesadaja troche. Przy hotelu bar z...... PIWEM!!! Ale spokojnie, spokojnie Dominiku, piwko nie zajac, najpierw inna przyjemnosc - prysznic. Uuuuuaaaaaa.... No, teraz na piwo. Ostatni raz to bylo jeszcze w Dakhli, w Saharze Zachodniej, czyli dobry miesiac temu. Po jednym malym ide do centrum. Na miekkich nogach. Obwachuje klimaty, ostroznie zagladam to tu, to tam, pytam o ceny, w koncu siadam w taniej jadlodajni, ryz z sosem i miesem, tanio i dosc smacznie, jem z plastikozej miseczki. Tak, nawet widelec dostalem na zyczenie. Tak jak i w innych punktach w miasteczku, wszyscy ogladaja transmisje meczu ligi hiszpanskiej. Ogladam i ja.

Po powrocie do hotelu spotykam trojke nowoprzybylych francuzow: pare Valerie i Tony'ego oraz Nejad'a, ktory podrozuje z nimi od jakiegos czasu, z pochodzenia jest Iranczykiem. Spedzamy wspolnie przyjemny wieczor, dzielac sie wrazeniami z podrozy. Valerie i Tony choc przyjechali tu samochodem, na codzien takze sa cyklistami. Jezdza tzw. velo-couchez. To taki „Harley” wsrod rowerow, siedzi sie bardzo nisko, w zasadzie niemal lezy. Pedaluje sie z nogami wyciagnietymi do przodu. Podobno swietnie sie sprawdza na dlugich trasach, bez podjazdow, jedzie sie szybciej i wygodniej niz klasycznym rowerem. Gorzej w miescie i w terenie.

Tony jest fotografem, robi swietne cz/b portrety. Fotografuje bardzo szerokim katem z bliska, na malej glebi ostrosci. Osiaga przez to obrazy bardzo dynamiczne, z ostroscia skupiona wylacznie na oczach, z pieknie rozmytym tlem. Do tych zdjec uzywa legendarnego Nikona FM2 ze szklem 20 mm/1.8, do portretow przymyka do 2.8-4.0. Ale wyciaga go niezbyt czesto, podczas podrozy trzaska wszystko jak leci malym kopaktowym cyfrakiem. Oto link do jego strony: http://www.tonymilani.com/.




Z Nioro do Bamako zostalo mi jeszcze kilka dobrych dni drogi. Z kazdym dniem jest coraz bardziej zielono, coraz wiecej drzew, rozne gatunki, pierwsze soczysto-zielone liscie, pojawiaja sie takze palmy kokosowe. Noce postanawiam spedzac pod baobabami. Mam slabosc do tych drzew, to milosc od pierwszego wejrzenia. Od kiedy pamietam, zawsze pociagaly mnie wielkie drzewa. Maja w sobie jakas tajemnicza moc, ktora mnie do nich przyciaga. Zima, nagie, samotnie stojace deby, tworza natychmiast majestatyczny pejzaz. Te baobaby, ktore tu widze, nieco mi te deby przypominaja. Nie maja lisci, nie wiem, moze sa w takim okresie wlasnie cyklu wegetacyjnego. W koncu jest zima. Ich pnie wydaja sie byc nieproporcjonalnie masywne w stosunku do swych krotkich konarow, ale to nadaje im pewien szczegolny urok. Przypominaja mi ilustracje w bajkach dla dzieci, na ktorych noca wielkie drzewa maja swoje twarze wmalowane w grube pnie. Gdy podchodze calkiem blisko, kora tego ombrzyma okazuje sie niezwykle gladka i delikatna, dosc jasna, pokryta delikatnymi plamkami. Mozna sie do niej np. przytulic... Podczas drogi do Bamako udaje mi sie spedzic dwie niezapomniane noce pod tymi czarodziejskimi drzewami.

(te dwa powyzej to juz nie baobaby)


Droga nadziei tu w Mali stanowi obwodnice dla wiosek, dlatego dobrze ich nie widac, a chcac zrobic zakupy, musze zjechac z drogi i... no wlasnie, troche sie obawiam, nie znam tych wiosek malijskich, nie wiem co w ni mnie czeka. Ale ryzyk-fizyk – zjezdzam do jednej z nich. Wjezdzam pomiedzy zabudowania, wszystkie zabudowania w konsekwentnym kolorze blota. Pytam o centrum - w prawo, tam jest rynek. Coz to za miejsce! Oszolamia mnie egzotyczna rzeczywistosc w ktorej sie znalazlem. Rynek to kolorowe targowisko, stragany przykryte dachem, tworza jedna calosc, platanine uliczek, dookola garkuchnie. Siadam w jednej z nich, zamawiam danie – ryz z sosem i kawalkiem ryby. Lyzka specjalnie dla mnie, inni jedza rekoma. Siedze i przygladam sie twarzom - istny tygiel. Rozne typy etniczne, mozna rozroznic ich conajmniej kilka. Niektorzy ubrani bardzo tradycyjnie, niczym z zupelnie innej epoki! Niedowiary... Czuje sie niepewnie, ale nikt mnie nie zaczepia, zerkaja ciekawsko tak jak i ja na nich. Smielej witaja sie ze mna i mnie pozdrawiaja ci ubrani nowoczesniej. Przechadzam sie po targu, jest tu wszystko, od sprzedawcow warzyw i owocow, po mini-zaklady szewskie, stare singerki pracuja tu naokraglo. Mozna tu kupic nawet opony do mojego roweru, zestawy latek do dentek. Tak, bo tu, motocykle i rowery sa bardzo popularne, nie mam pojecia dlaczego w Mauretanii w ogole ich nie bylo.




Do Bamako 160 km. Daleko, spokojnie mozna podzielic to na dwa dni, ale cos mnie ciagnie, zeby dotrzec tam jeszcze dzis. Jedzie sie niezle, chyba dam rade. Wieczorem krajobraz sie zmienia, czuc bliskosc wielkiego miasta. Robi sie ciemno, zakladam lampke na tyl. Jeszcze 30 km, jeszcze 20... Jade w ogluszajacym ciagu aut i motocykli, ale niewiele wolniej od nich, bo droga prowadzi caly czas w dol, czesto musze hamowac. Co chwile asfaltowe „spowalniacze”, musze uwazac, bo nie wszystkie jestem w stanie dostrzec. Gdy wjezdzam do miasta jest juz calkiem ciemno. Wiem, ze musze jechac prosto do pewnegoduzego rozwidlenia, a potem w prawo i pierwsza w lewo, a potem musze... zerknac na plan miasta w moim przewodniku, ktory jest na dnie tylnej sakwy... W prawo krecam bez problemu, ale potem w lewo nie ma szans, to jednokierunkowa, dziki ciag pojazdow porywa mnie ze soba. Zatrzymuje sie przy skwarze, pytam ludzi o Mission Catholique, tak brzmi nazwa miejsca mojego dzisiejszego noclegu. Kieruja mnie jedni w prawo, inni w lewo, w koncu dojezdzam pod jakis kosciol. Mam zatrzymuje sie, mam zamiar wyciagnac przwodnik, ale wlasnie parkuje samochod z jakimis francuskimi turystami, tak to tu, tu jest hotelik przy katedrze, a tam o. Le Blanc, dobry wieczor, zapraszam. W recepcji kanapa, piwko z lodowki, czekamy z francuzami na przydzial pokoi. Dostaje kluczyk - pokoj nr 7, a ile kosztuje? 6500 CFA??? Mialo byc 4000, to chyba jednak nie tu, ale juz trudno, jutro sie przeprowadze, dzis nie mam juz na nic sil...

Nouakchott

Czas jechac do stolicy. Droga z Tirjit do Nouakchott to jakies 410 km gladkiej asfaltowej szosy, w dodatku z wiatrem w plecy. Chce dostac sie tam jak najszybciej, moze uda mi sie zdazyc przed pierwszym stycznia, bo potem jest weekend i juz nic nie zalatwie przez kolejne trzy dni. Najwazniejsza sprawa to wiza do Mali.

Przed poludniem jedzie sie bardzo dobrze. Po obu stronach szosy plaska przestrzen, podobnie jak na Saharze Zachodniej, z tym, ze po lewej stronie, jakies 500 m od drogi ciagnie sie pasmo jasnych wydm. Raz po raz mijam stado wielbladow, ktore na moj widok odrywaja sie od skubania suchych kepek krzewow i z zaciekawieniem podnosza glowy w moja strone, nieprzestajac przezuwac pokarmu. Z czasem kepki traw sa coraz rzadsze, tak jak i stada wielbladow. Jest plasko, sucho, ziemie pokrywaja juz tylko kamienie. I tu, na tej szczerej pustyni, odludziu zupelnym - spotkanie z rowerzysta. Wygladem w niczym nie przypomina twardego obiezyswiata - rozpieta biala koszula z kolnierzykiem, jasne szorty, zolto-niebieskie tenisowki, a calosc imagu wienczy beztroski slomkowy kapelusz. Jedzie tandemem, przyozdobionym roznymi maskotkami – na przednim blotniku kaczka ogrodowa, z tylu jakies pajaki i inne cuda. Oryginal do bolu. To przesympatyczny Francois, jedzie z Nouakchott do Ataru. Byl na konferencji naukowej, korzystajac z okazji zaplanowal 9-dniowy wypad wglab kraju. Polecam mu bardzo Tirjit.

Kolo jedenastej temperatura rozkreca sie na dobre, jest 32°C w cieniu. Pije wiecej wody, znacznie wiecej. Tego dnia wypilem niemal 6 litrow. Choc pedalujac do 18.00 udalo mi sie przejechac 160 km, to nastepnego dnia postanawiam zmienic taktyke jazdy. Kolo poludnia zrobie sobie przerwe i przeczekam najgorsze godziny upalu, za to od 16-ej pociagne do poznego wieczora. Ruszam z samego rana, jeszcze przed osma. Kolo 13-ej docieram do malej wioski, melinuje sie na stacji benzynowej. Pracownik sklepiku pozwala mi rozlozyc karimate w przedsionku, ale wkrotce cala ekipa stacji zaprasza mnie na herbate do wielkiej naczepy stojacej obok nieopodal. Wszyscy sa mocno rozleniwieni upalem, jedynie pewien mlody czarnoskory, ubrany inaczej niz wszyscy, zdradza oznaki zniecierpliwienia. Zagaduje mnie zywo, zaczynamy rozmawiac.
- Po co tu w ogole przyjezdzac, do tego afrykanskiego g...? Tu nic nie idzie zarobic, tyrasz na okraglo i masz tyle, co na jedzenie.
Sada jest imigrantem z Senegalu, juz od 9.00 czeka na pomoc ze swojej firmy transportowej z Nouakchott, jego ciezarowka sie zapsula sie i stoi niedaleko stad. Porozumiewa sie z towarzystwem ze stacji mieszanka francuskiego i lokalnego hassaniya. Raz po raz rzuca zartem w moja strone, ze problem z tymi ludzmi tutaj jest taki, ze nie idzie ich zrozumiec. Rozmawiamy o zyciu w Mauretanii. Takich jak on - emigrantow z Senegalu – jest tutaj wielu. Sa lepiej wyksztalceni od Mauretanczykow, a przynajmniej maja fach w reku. Dlatego stosunkowo latwo jest im znalezc prace. Pod stacje podjezdza luksusowe auto terenowe, przez uchylone okno nobliwy jegomosc zalatwia tankowanie z jednym z chlopakow na stacji.
Kim sa ci bogaci ludzie tutaj? Skad maja pieniadze na takie auta? – pytam prowokacyjnie.
– To aparat wladzy, policja, wojskowi, urzednicy. To oni maja pieniadze w tym kraju, dziela je miedzy siebie.
I tak sobie gawedzimy, popijamy herbatke, upal powoli mija. W koncu czas na mnie. Dzis na pewno nie dojade do Nouakchott, ale byloby dobrze prwejechac tyle, zeby jutro zostalo nie wiecej jak godzina drogi. Wtedy zdaze przed poludniem pozalatwiac wzsystkie sprawy, czyli znalezc oberze, wybrac pieniadze z bankomatu i zlozyc wniosek wizowy w ambasadzie Mali.

Jade i jade, po dwoch godzinach jestem juz niezle zmeczony. Ale nic to, zostalo jeszcze z 50 km. Wiatr niestety przestaje pomagac, zmienia sie na boczny. Robi sie calkiem ciemno, zakladam lampke na tyl i moja czolowke, bez ktorej nic bym nie widzial przed soba. Odliczam kilometr za kilometrem. Po kolejnej godzinie mam juz serdecznie dosyc. Ale jechac trzeba, zaciskam zeby, jeszcze troszke, jeszcze godzinka, dasz rade. Daje rade, ale przestaje panowac nad rowerem, drza mi nogi, jade ostatkiem sil. Zmieniam cel, na jutro zostawiam sobie 35 a nie 25 km, nie jestem w stanie dalej jechac. Zjezdzam z szosy, wdrapuje sie na jasna wydme tuz przy drodze, tu rozbije namiot. Tego dnia przejechalem lacznie 215 km. To moj absolutny rekord...

Rankiem, zmeczony, docieram do miasta kolo 10-ej. Troche stresu z szukaniem bankomatu, mastercard nie przyjmuja, do mojej vizy niepamietam pinu. Dzwonie, zalatwiam, jest, pieniadze wybrane. Teraz oberza, Auberge des Amis, miala byc gdzies w poblizu Grand Mosquet, pytam, nie wiedza. Jeden starszy gosc chyba wie, ale nie ta nazwa, prowadzi mnie pod drzwi Auberge des Jeunes. No tak, to tu, pomylilem nazwy. Z otwartymi ramionami wita mnie Fadel, ten sam, ktory w Nouadhibou towarzyszyl ekipie filmowej, a ktory polecil mi to miejsce. Nareszcie jestes! wzsyscy juz tu byli, i Gregor i Jean Luc, i Daniel z Benjaminem (Bulgari i Anglik, mlode chopaki, spotkalismy ich w Chinguitti). Tylko Ciebie nie moglem sie doczekac. Zostawiam rower, biore taksowke do ambasady, wize odbieram niemal na poczekaniu. Ufff! Nareszcie moge odsapnac, odpoczac, zjesc cos po ludzku, stres szybko zamienia sie w blogostan.

Wieczorem Fadel zaprasza mnie do swojego pokoju, ktory dzieli z jednym z pracownikow oberzy, maja telewizor. Siadam wygodnie na materacu, osuwam sie coraz nizej, w reku puszka zimnej coli. Patrze w ekran jak zaczarowany. W TV5 oredzie noworoczne Sarkozy'ego. Jest mi cudownie, wsluchuje sie w kazde slowo, analizuje starannie wyrezyserowana mowe ciala prezydenta. Niemoge sie sam sobie nadziwic, jak mi teraz dobrze, tak po prostu lezec i patrzec w telewizor, nic nie musze, nic...

O samej stolicy Mauretanii trudno powiedziec cos interesujacego. Miasto nie ma jakiegokolwiek charakteru, stylu. Samo centrum jest przedziwne, budynki instytucji panstwowych oraz siedziby duzych firm sasiaduja z niska, nijaka zabudowa handlowa. Za to na kazdym kroku kafejka internetowa. Poza tym nieskonczona ilosc punktow ksero z artykulami biurowymi. Calkowity brak chodnikow, a gleboki piach po obu stronach wszystkich asfaltowych drog w miescie utrudnia kazdy spacer. Balagan i smieci az tak mi nie przeszkadzaja, to przeciez Afryka, ale nawet nie ma co fotografowac, totez zdjec nie robie prawie wcale.

Dnie spedzam na pisaniu posta, w przerwach jem. Duzo jem, za duzo. Pewnie troche z rozpedu, z przyzwyczajenia, bo pedalujac calymi dniami ma sie wilczy apetyt i kazdy posilek konczy sie dopiero wowczas, gdy czuje, ze juz wiecej w siebie nie zmieszcze. Trudno mi sie wyzwolic z tego przyzwyczajenia. Dodatkowo, przy braku innych rozrywek, jedzenie staje sie jedyna przyjemnoscia, tu w miescie jest bardziej roznorodne i latwiej dostepne niz na trasie. Chodze zatem z wiecznie wydetym brzuchem, zasypiam dziko nazarty, przez to zle sypiam. Ciagle sobie obiecuje, ze musze sie ograniczyc, ale slabo mi to wychodzi. To nalog.

Potrzebuje zrobic kilka drobnych zakupow, Fadel proponuje mi swoja pomoc, jest bezinteresowny, swietnie sie dogadujemy. Jedziemy do Cinquième („Piata”), to dzielnica imigrantow z Sengalu i Mali. Jest inaczej, gwarno, wesolo, jedno wielkie targowisko. Potrzebuje kupic jakies lekkie spodnie na przebranie. Fadel prowadzi mnie do tutejszych lumpeksow, gdzie sam zaopatruje sie w zachodnie ciuchy, rozsmakowal sie w skromnym i nietandetnym stylu, w jakim ubieraja sie mlodzi podroznicy z Europy, odwiedzajacy jego oberze. Bez trudu znajdujemy to co trzeba, nawet spodenki rowerowe z wkladka... Przy okazji i Fadel kupuje sobie jakis ciuch. Przyjemnie jest w tej Cinquième, jakos tak swojsko. Szczegolnie wieczorem, miejsce to tetni zyciem. Bardzo smakuje mi sprzedawana tu na ulicy café tuba – czarna kawa z cukrem i z pewna przyprawa – specjal senegalski.

W oberzy na stale mieszka dwoch studentow z Tunezji, a w dzien po moim przyjezdzie przybywa dwie osoby – pewien Iranczyk niepozorny typ kolo 50-tki, wraz ze swoim nieco mlodszym, senegalskim kolega. Od poczatku stanowia nieco zagadkowa, dziwna pare, nie bardzo wiadomo, jaki jest ich cel pobytu w miescie. Iranczyk przedstawia sie jako Amadou, ale nie jest to jego prawdziwe imie, lecz, jak sam przyznaje, pseudonim na uzytek pobytu na afrykanskim kontynencie. Na poczatku jest malomowny i nieufny, ale z czasem, podczas wieczornych rozmow dowiaduje sie, ze Amadou jest w Afryce od wielu lat. Mieszkal w Gambii, o ktorej sporo opowiada. Zdaje sie, ze kreci tam jakies interesy. A czesniej mieszkal w Szwecji, potem w Norwegii, troche to pokrecone dla mnie.

Kierujac sie lektura Lonely Planet, targ rybny przy plazy to jedyne miejsce warte odwiedzenia w Nouakchott. Wybieramy sie tam ktoregos dnia z Fadelem, zabierajac ze soba Amadou i jego senegalskiego towarzysza. Targ jest faktycznie barwny i ciekawy, ale jeszcze bardziej sasiadujaca z nim plaza. Jest piatek, to tutaj dzien wolny, na waskiej ale przyjemnej plazy o jasnym i mialkim piasku jest sporo ludzi. Niektorzy sie kapia, glownie dzieci. Sprawdzam wode – zimna. Nie lubie zimnej wody, ale teraz kusi mnie ona jak nigdy dotad. Moze dlatego, ze mam za soba tyle tych suchych dni na saharze, nie wiem. Wskakuje do wody. Jej chlod nie przeszkadza mi az tak bardzo. Jak zwykl mawiac Wojtas, kapiel w takiej wodzie to swoista wymiana energii. Wymieniam ja z zimnym Atlantykiem.
Wracajac, postanawiamy kupic na targu rybnym cos na kolacje, decydujemy sie na osmiornice. Troche bylo z nia zabawy, bo trzeba ja obrac, pokroic, a kuchnia w oberzy w remoncie, moj szwajcarski scyzoryk staje sie nieodzowny. Fadel swietnie gotuje, kolacja byla znakomita. Potem dolaczyl do nas jeden z tunezyjskich studentow – Farid – studiuje tu anglistyke, popoludniami dorabia sobie uczac angielskiego w jakiejs prywatnej szkole. Zaczelismy rozmawiac o miescie, o kraju, o ludziach. Farid nie ma zludzen, Mauretanczykom nie chce sie pracowac, nie sa do tego stworzeni. Ulatwia to im gleboko zakorzeniony system kastowy. Niewolnictwo w tym kraju oficjalnie zniesiono dopiero w 1980 roku. To rzesze imigrantow z sasiednich krajow tworza wykwalifikowana klase robotnicza. Jako spolecznosc miejska, sa duzo lepiej zorganizowani. Zyja zgodnie z zasadami, bardziej dbaja o higiene. Farid nie pozostawia suchej nitki na swych braciach z Mauretanii. Tylko Arabowie zalatwiaja sie na ulicy, wraz z przeprowadzka do miasta przeniesli i swoje pustynne zwyczaje. Nie budowali wczesniej miast, nie maja zadnych tradycji pod tym wzgledem. Rozpuszczeni pieniedzmi pochodzacymi z rudy zelaza, gubia takze zasady moralne, nie odnajduja sie w tej wielkomiejskiej rzeczywistosci. Jak na tak duzy kraj (3 razy wiekszy od Polski) mieszka ich tu bardzo niewielu, raptem 3 miliony. Miejsca zatem starcza dla wszystkich, nie ma powazniejszych konfliktow z emigrantami.



Fadel i jego towarzystwo z Cinquième