Komentarze

I jeszcze jedno - dochodza mnie sluchy o problemach ze wstawianiem komentarzy. Moze ktos z Was przegryzl sie przez ten temat i moze podzielic sie doswiadczeniem?
Pozdrawiam raz jeszcze.
d

Notka informacyjna

Witajcie! Teraz tylko tak na chwile, jestem znow przejazdem w Atar. Obiecuje uzupelnic zaleglosci za kilka dni, jak tylko dotre do stolicy - Nouakchott. A bedzie sporo do czytania. Dziekuje za wszystkie zyczenia swiateczne! Nowy Rok pewnie spedze gdzies na trasie, ale co tam, zabawa z tancami na Sylwestra to przeciez nie obowiazek. Tym niemniej Wam zycze jak najbardziej udanego swietowania powitania Nowego Roku. Do zobaczenia (przeczytania) w 2009!!!
Dominik

Nouadhibou - Choum - Atar

Przejscia graniczne oddzielone sa kilkukilometrowym odcinkiem ziemi niczyjej. Nie ma tu asfaltu, trzeba przejechac wyboista droga gruntowa. Po drodze mijamy porzucone wraki samochodow. Thomas zadaje pytanie, co by bylo, gdyby wlasnie tutaj sie urodzil? Jakiej narodowosci by byl? A gdyby popelnil tu przestepstwo, to jaki sad by go sadzil? No jaki?

Posterunek graniczny Mauretanii: „Islamska Republika Mauretanii”. Wita nas wojskowy w ciemnozielonym mundurze, na glowie ma szisze (turban) w kolorze piaskowym, spod ktorej wystaja tylko czarne okulary przeciwsloneczne. Nie wyglada na zartownisia. W koncu, po oficjalnych pomrukach, pyta: Rowerem? Przez cala Mauretanie? To meczace. Nie macie samochodow?

Za posterunkiem granicznym wjezdzamy na gladka szose, na ktorej moja terenowa opona (zalozylem zapasowa, bo staruszka-biedaczka pekla mi kilka dni temu) szumi tak glosno, ze odnosze wrazenie, jak bym jechal samolotem po pasie startowym, a po osiagnieciu 30 km/h jestem bliski oderwania sie od ziemi.

O zachodzie slonca docieramy do Nouadhibou. Z poczatku tez sobie lamalem jezyk na tej nazwie, ale z czasem nabralem wprawy, wymawiam ja latwo niczym „Pobiedziska”. Po wjechaniu do miasta od razu czuc, ze to inny swiat. Drewniane wozy zaprzegniete w osly mijaja sie z czarnymi mercedesami, wszedobylskie kozy swobodne przechodza przez glowna arterie miasta. Nieskonczenie dlugi ciag sklepow typu garazowego ciagnie sie po obu stronach ulicy. Kolor skory mieszkancow wyraznie ciemniejszy, natomiast zaskakuje duza liczba kolorowo poubieranych imigrantow z innych krajow afrykanskich, na poludnie od Mauretanii.

Trafiamy do wczesniej upatrzonego w przewodniku Campingu Abba. „Logujemy sie” w przyjemnym pokoju z lazienka. Po drugiej stronie podworka swego rodzaju hol, a raczej stolowko-swietlica, miejsce spotkan mieszkancow hotelu. Camping Abba to jedno z takich specyficznych miejsc, ktore mozna spotkac we wszystkich egzotycznych krajach, w miejscowosciach, gdzie nie ma duzego ruchu turystycznego, a hoteli jest niewiele. Tu laduje wiekszosc „niskobudzetowych” turystow podrozujacych z plecakiem po swiecie, dla ktorych dana miejscowosc jest jednym z etapow podrozy. W takich wlasnie miejscach mozna poznac ciekawe osoby, wymienic sie praktycznymi informacjami, podzielic wrazeniami z podrozy. Mozna tez przegadac z kims nowo-poznanym pol nocy.

Tego samego dnia przyjecho jeszcze kilka osob, tworzacych dosc osobliwe towarzystwo:

1. motocyklista z Luksembugra, ktorego spotkalismy jeszcze na granicy, dosc postawny, wysoki, z dlugimi wlosami po trwalej ondulacji, w wieku ok. 50 l., uprzejmy, mily, na szybce motoru ma przyklejony wycinek z gazety na swoj temat. Podrozuje po swiecie juz od kilku lat, nie ma sprecyzowanego planu, mysli o Chinach.

2. Jean Luc, krepawy Szwajcar, grubo po szesdziesiatce, wlosy a' la Polanski, lekko utykajacy na jedna noge. Pcha swoje dwie walizki na zoltym dwukolowym wozku typu taczkowego, okazuje sie, ze jezdzi z nim po calym swiecie. Zagaduje wszystkich, dowcipkuje, duzo gestykuluje, barwna posatc. Po krotkiej rozmowie okazuje sie, ze zwiedzil tak z tym wozkiem kawal swiata. Rowerem tez planowal, ale kontuzja kolana w mlodym wieku uniemozliwila mu taki sposob podrozowania. Zagaduje motocykliste - Luksemburg?! Wspaniale! Zawsze chcialem pojechac do Luksemburga!!!

3. Gregor - Sloweniec, lat 40, lysy, spoglada spod malych okularow nisko zawieszonych na nosie. Mowi powoli, ale interesujaco, chetnie prezentuje swoje poglady na rozne tematy. Typ z rodzaju tych, ktorzy, gdy znajda w towarzystwie sluchacza, to niesposob sie od nich uwolnic. Chlopaki nazywaja go super-idealista. Faktycznie, ma odjechane pomysly. Gdy wchodzimy na temat lokalnych problemow, to twierdzi np., ze gdyby mial wladze, to w ciagu kilku tygodni, a najwyzej kilku miesiecy stworzylby tu miasto europejskie, bo nie o pieniadze chodzi lecz o organizacje zycia.

4. Tu przybija mu piatke pewien mlody pol-Senegalczyk, pol-Mauretanczyk, rozmowny przewodnik, zaangazowany do pomocy trzem kobietom (dwie Irlandki i Brytyka, z pochodzenia Algierka), krecacych w tych stronach film... artystyczny.

I w takim to oto towarzystwie spedzamy wieczor, przy czym Jean Luc zgarnal Luksemburczyka na kielicha do lokalnego baru o podejrzanej reputacji, gdy tylko dowiedzial sie o istnieniu takowego.

Na drugi dzien przyjezdza mlody rowerzysta podajacy sie za Szwajcara. Poznajemy sie w sklapie, przy robieniu zakupow na droge. Jedzie pociagiem do Choum i dalej rowerem do Ataru, czyli tak jak ja.

Tego popoludnia wybieram sie na wycieczke zwiedziec Cap Blanc, podobno miejsce warte obejrzenia ze wzgledu na rezerwat fok mniszek. Mnie kusi ze wzgledu na wrak wielkiego statku, ktorego wielokrotnie mialem okazje ogladac na zdjeciach satelitarnych na google earth.

Docieram tam po godzinie jazdy szutrowym droga wzdloz drucianej siatki otaczajacej duzy przemyslowy port, gdzie laduje sie na statki rude zelaza przywieziona przez slynny pustynny pociag. Cap blanc przez to wcale nie jest bialy, bowiem caly obszar cyplu pokrywa rdzawy pyl. Docieram w koncu do rezerwatu, fok nie udaje mi sie zobaczyc, natomiast „moj” wrak przedstawia sie w calej okazalosci.

Pociag odjezdza na codziennie ok. 19.30, stawiam sie wraz z Cristianem (szwajcarski rowerzysta) i Gregorem na stacji ok. 18.00. Gregor kupuje miejsce lezace w jedynym wagonie dla pasazerow, a my rowerzysci, zacheceni przez wesola grupe muzykow z Senegalu, decydujemy sie na podroz w zwyklym wagonie towarowym, w tzw. weglarce, za free.

Na malej stacyjce, tuz po zachodzie slonca, jeden z czekajacych Mauretanczykow wychodzi na srodek placyku odzielajacegonas od torow i zaczyna nawolywac pozostalych do modlitwy. Niemal wszyscy mezczyzni ustawiaja sie obok niego w trzech rzedach i wszyscy zaczynaja sie modlic, powtarzajac slowa modlitwy za przewodnikiem. Klecza przy tym i powstaja, oddaja poklony, czynnosc powtarzajac kilkakrotnie. Kobiety siedza w konciku.

Pociag ma opoznienie. Czekamy. Podobno ma przyjechac za godzine. Potem, ze o 22.30. Potem, ze na 100 % o 23.10. W koncu przyjezdza o polnocy. Wrzucamy pospiesznie sakwy i rowery, jestesmy szczesliwi, gotowi stawic czola podrozy. Mamy towarzystwo w postaci mlodego Malijczyka, ktory jedzie do Zouierat do pracy w kopalni. Na poczatku jest fantastycznie, jedziemy sobie powoli, na stojaco przygladajac sie swiatlom miasta. Ale w miare, jak pociag sie rozpedza, robi sie niefajnie, a to za sprawa piasku, ktory wzniecony przez wiatr unosi sie wewnatrz wagonu i wciska sie do oczu. Jestem juz i tak smiertelnie zmeczony i przemarzniety wielogodzinnym czekaniem, wiec szybko rozkladam karimate i wskakuje do spiwora, szczelnie zakrywajac glowe, powietrze dociera kombinowana droga przez sekretny otwor. Troche spalem, troche walczylem z zimnem, troche z piaskiem, ta noc nie nalezala do najprzyjemniejszych. Wychylilem sie ze zapiaszczonego spiwora dopiero gdy promienie slonca zaczely mnie ogrzewac. Wszyscy mielismy zapiaszczone twarze, a oczy wraz z rzesami mielismy doslownie sklejone mieszanka piasku i lez.

Siedzimy oparci o stalowa sciane wagonu pozwalajac sloncu popracowac nad rozgrzaniem naszych skostnialych cial. Nasz malijski kolega zacheca nas do wyjrzenia za burte - oczom naszym ukazuje sie wielka skala o lagodnym oblym ksztalcie, ktora wyrasta wprost z wiekliej plaskiej przestrzeni. Przygladamy sie jej, walczac z wiatrem, ktory urywa nam glowy. W koncu pociag zmienia kierunek i musimy usiasc, bowiem nad wagonami unosza sie tlumany pylu.

Do Choum docieramy po 11.00, okazuje sie, ze Gregor mial niewiele bardziej komfortowa podroz, a to z powodu braku szyb w oknach jego wagonu. Wysiadamy, pakujemy sakwy na rowery i w droge! Jestem wreszcie na prawdziwej Saharze, 400 km od morza, slonce przyjemnie grzeje. Kawalek za posterunkiem zandarmerii krotka przerwa na posilek. Okazuje sie, ze Cristian jest swietnie przygotowany do pokonania tej trasy. Ma ze soba GPS z naniesiona trasa, wie takze kiedy beda podjazdy i gdzie droga moze byc piaszczysta. Czuje sie bezpiecznie. Ale nie rozgaduje sie zbyt duzo, wole podziwiac otoczenie, a jest na co popatrzec. Wreszcie znalazlem sie w miejscu, ktore jest celem, a nie droga do niego.

Niestety nie robie zbyt wielu zdjec, a przynajmniej niezbyt starannie. Nie chce opozniac, dostosowuje sie do - jakby nie bylo - mojego przewodnika. Mamy zamiar pokonac 120 km pustyni w dwa dni. Z poczatku idzie nam niezle, droga jest w miare utwardzona, choc rozgalezia sie wielokrotnie. Trzymamy sie lewej strony, zgodnie ze wskazaniami GPS-a i radami funkcjonariusza zandarmerii. Po dwoch godzinach droga zaczyna byc coraz bardziej piaszczysta, wielokrotnie zmuszeni jestesmy zsiadac z rowerow i je pchac. Ale piaszczyste odcinki po jakims czasie sie koncza i na szutrowej trasie przeszkadza nam juz tylko tzw. tarka, czyli dolki utworzone w poprzek drogi. Trzeba stale byc skoncentrowanym, szukajac jak najlepszego szlaku. Po drodze mijamy stadka koz, kilka wielbladow, czasem namioty nomadow. Zatrzymujemy sie, gdy wychodzi nam naprzeciw cala rodzinka. Dziewczyny ku mojej uciesze pozwalaja robic sobie zdjecia. Postanawiam podzielic sie woda, ale butelki juz mi nie oddaja, glupio mi sie prosic, ale coz, zdjecia prawdziwych ksiezniczek Sachary sa tego warte.

Po 60 km odwiedzamy kolejny posterunek zandarmerii. To mile, ktos sie o nas jednak troszczy, moznazapytac o kondycje dalszej drogi. Kawalek dalej, znajdujemy miejsce na rozbicie namiotow. ristian ma maszynke na benzyne, ktora zagotowuje wode w tempie iscie blyskawicznym. Gotujemy kus-kus.
Po kolacji moj towarzysz ma ochote na dluzsza pogawedke. Ja szczerze mowiac niebardzo. Cristian jest „spoko koles”, uczynny, sympatyczny. Mozecie sie smiac, ale ja przezywam jeszcze swego rodzaju zalobe po rozstaniu z Francuzami, dlatego nie rozgaduje sie specjalnie, i szybko laduje sie do namiotu, skreslam kilka zdan w notatniku i slodko zasypiam.

Na drugi dzien stromy podjazd na przelecz. Spory wysilek rekompensuje malownicza panorama. Ciemnozolty piasek, niemal czarne skaly, blekitne niebo. Odpoczywamy troche, robie zdjecia. Przy zjezdzie lapie gume. Zabiera mi to sporo czasu, bo detka okazuje sie przebita w kilku miejscach. Cristian pomaga mi w kazdej czynnosci, az mi glupio. Bylby juz duzo dalej, gdyby nie ta detka. Czestuje go daktylami. W koncu docieramy do oazy - palmy daktylowe, domki z gliny, dzieci biegnace w naszym kierunku, skandujace donne moi un cadeau (daj mi prezent). Tu zaczyna sie gladka szosa, ktora jedziemy jeszcze 20 km, zanim znajdziemy sie w Atarze.

Atar to stolica regionu Adrar, baza wypadowa do kilku najbardziej interesujacych miejsc - Chinguetti, Ouedane, Tijrit. W ktoryms z tych miejsc przyjdzie mi spedzic Swieta Bozego Narodzenia. Na w oazie, na Sacharze, wsrod wydm i wielbladow.

Mam kilka spraw do zalatwienia, zostaje tu na noc, Cristian ma mniej czasu, rozstajemy sie po obiedzie w knajpce przy glownym rondzie. Nie decyduje sie na nocleg w jednej z tutejszych auberges, korzystam z tanszej i ciekawszej opcji: pewien tutejszy mieszkaniec oferuje mi nocleg w korzystnej cenie w jego domu rodzinnym. To moze byc naprawde ciekawe doswiadczenie!

Najblizsze 2 tygodnie zapowiadaja sie naprawde ciekawie. Odwiedze te wszystkie miejsca,
ktore w tej czesci Sahary sa najatrakcyjniejsze. Bede szczegolowo notowac wszystkie wrzenia, a po powrocie na wybrzeze podziele sie nimi z Wami z najwieksza przyjemnoscia.
Najprawdopodobniej to jest ostatni moj post przed Swietami, nie bede mial w najblizszym czasie dostepu do internetu. Pozwolcie, ze skorzystam z okazji i zloze Wam Wszystkim najlepsze zyczenia z okazji Swiat Bozego Narodzenia, radosci przy wigilijnym stole, odpoczynku od codziennosci i wspanialej atmosfery w gronie najblizszych osob. Bede myslami z Wami Wszystkimi, i w tych myslach podziele sie z Wami oplatkiem, ktory mam ze soba na ta okazje.

Jezeli ktos ma ochote, to moze skontaktowac sie ze mna telefonicznie - moj lokalny nr to +222 4512662.
Wasz (wciaz) brodaty rowerzysta - Dominik







Miesiac w podrozy



Gdy po raz pierwszy spotkalem sie z Thomasem i Clement, myslalem, ze popedalujemy razem 2, moze 3 dni, nie mialem nic przeciwko, zawsze cieszy mnie mozliwosc poznania kogos nowego na trasie, wymienienia doswiadczen itp. Jednak perspektywa dluzszej wspolnej podrozy, to juz calkiem inny temat. Osoba/osoby, z ktorymi mam przebywac 24h na dobe nie moga byc przypadkowe. Musimy sie dobrze czuc w swoim towarzystwie. Nie zamierzam zmuszac sie do niewygodnych kompromisow, ktore podczas takiej podrozy sa przeciez nieuniknione. Dlatego tez, poczatkowo bylem sceptycznie nastawiony do wspolnego przemierzenia calej Sahary Zachodniej. Nie, zeby mi cos nie pasowalo u chlopakow, przeciwnie, tudno mi bylo im cokolwiek zarzucic. Mysle, ze cos w tym jest, ze im czlowiek starszy, tym trudniej przychodzi mu zaprzyjaznic sie z innymi, a przynajmniej potrzebuje na to wiecej czasu. My tego czasu mielismy wystarczajaco duzo. Musze przyznac, ze chlopaki od poczatku dbali o to, zebym dobrze sie czul w ich towarzystwie, nie narzucali sie z niczym ani nie dystansowali, bylo wszystko jak nalezy. Ale dobre wychowanie to nie wszystko. Po jakims czasie przychodzi kolejny etap znajomosci. Rozmowy nie sa juz tak powierzchowne, poruszamy najrozniejsze tematy, poznajemy swoje poglady, dzielimy sie wrazeniami, nie tylko bierzacymi, ale i tymi dalszymi, z przeszlosci. Najlepszy czas na rozmowy to wieczory, po kolacji. Rozmawiamy o rodzinie, o znajomych, o dziecinstwie. Tego wieczoru na hotelowym balkonie w Dakhli, chlopaki pytaja mnie o czasy komuny w Polsce. Przyznaja, ze moje relacje robia na nich duze wrazenie, wiedzieli na ten temat niewiele, np. ze wszystko zaczelo sie od upadku muru berlinskiego. Troche wyklarowalem im kolejnosc wydarzen politycznych tamtych lat. Natomiast dobrze pamietali, ze wzgardzilismy ich Mirragami na rzecz F16, posmialismy sie sporo przy tej okazji.

Przyznaje, ze z czasem bardzo ich polubilem cieszylem sie, ze wspolnie przemierzymy reszte Sachary Zachodniej. Thomas (25) i Clement (27) sa kuzynami, wiec znaja sie od zawsze. Kazdy z nich jest troche inny. Thomas jest typem niezwykle otwartym, szybko nawiazuje kontakt z innymi, czesto zagaduje nawet policjantow na checkpointach. Ma wyksztalcenie ekonomiczne, przed wyjezdem pracowal przez rok u producenta rowerow, zajmowal sie marketingiem. Pomimo sukcesow, porzucil prace aby spelnic marzenie o podrozy dookola swiata. Jest typem wolnego ptaka. Zartowalismy sobie bardzo czesto na najrozniejsze tematy. Ma blyskotliwe poczucie humoru, trudno go nie polubic. Opowiedzial mi, ze kiedys, ze jak byl maly, bawil sie klockami lego, sluchajac jednoczesnie jednej i tej samej winylowej plyty z piosenkami dla dzieci. Znal je wszystkie na pamiec. Przed wyjazdem odnalazl je na youtube i przegral sobie na mp3, teraz ich slucha i wspomina czasy dzicinstwa.

Clement jest rowniez otwarty i blyskotliwy, choc troche powazniejszy, zblizylismy sie nieco pozniej. Mile wspominam nasza dluga rozmowe o zyciu podczas nocnej jazdy przez Sahare. Jest inzynierem, pracowal przez dwa i pol roku w Gabonie, dla francuskiej firmy zajmujacej sie ochrona srodowiska. Wyruszyl w podroz z Thomasem bezposrednio po zakonczeniu kontraktu. W Gabonie tez poznal dziewczyne, maja sie spotkac w Dakarze za miesiac, spedza razem swieta. Pozniej znowu rozstanie na kilka miesiecy, to nielatwy temat. Thomas za to caly czas dopytuje o moje polskie kolezanki, wiec dziewczyny, swietna partia do wziecia!


Do granicy z Mauretania pozostalo nam ok 360 km drogi na poludnie. Najgorszy jest pierwszy odcinek - z powrotem przez caly polwysep, lecz tym razem pod wiatr. Wyjechalismy z Dakhli poznym popoludniem, wiatr meczy nas dotkliwie. Po przejechaniu 15 km decydujemy sie poszukac miejsca na nocleg. Jutro z rana bedziemy miec wiecej sily. Mamy szczescie - wyrwa w niewysokim acz stromym klifie, w niej - ruiny malego domu na polce skalnej, pewnie projekt nie byl zbyt solidny. Dla nas to swietne miejsce, dobrze schronieni przed wiatrem, schodzimy po betonowych schodkach do samej wody.
Ksiezyc swieci coraz mocniej, niedlugo pelnia. Robie zdjecia na dlugich czasach, wciagam chlopakow w temat. Kazdy chce miec fotke w swietle ksiezyca.



Droga na poludnie od Dakhli wiedzie przez zupelne pustkowie. Samochody mijaja nas coraz rzadziej, raz po raz tabliczka informujaca o polu minowym.

Ale wojskowi uspokajaja - 400 m od drogi teren jest czysty. Jest naprawde dziko. Tego dnia znajdujemy jeszcze lepsze miejsce na nocleg, najlepsze ze wszystkich, jakie do tej pory mielismy. Jakies 100 km od polwyspu, gdzie droga zbliza sie do oceanu na odleglosc kilkudziesieciu metrow, zjezdzamy z drogi aby zerknac, jak wyglada klif. Ze stromej krawedzi do szerokiej i zupelnie dzikiej plazy dzieli nas dobre 200 m ale jest waska sciezka, mozna sprobowac zejsc nia chocby kawalek. Po kilkunastu krokach niespodzianka - wyrwa w skale, jakby grota, wysoka na trzy metry, idealnie nadajaca sie na rozbicie obozu. Po chwili tworzymy tasmociag „podaj cegle” i caly nasz sprzet laduje w niecce. Nie rozbijamy namiotow, bedziemy spac pod golym niebem, a w zasadzie pod okapem skaly. Z Clement zbiegamy sciezka w dol, na plaze, z zamiarem atlantyckiej kapieli, ale lodowata woda szybko studzi nasz zapal. Zadawalamy sie zabawa w moczenie stop w trakcie ucieczki przed falami. Potem na plaze schodzi Thomas - spodobalo mu sie „ekologiczne” mycie naczyn w piasku. Jest jeszcze dosc wczesnie, tuz przed zachodem slonca. Stoje w naszej grocie i robie zdjecie za zdjeciem. Nie moge sie nadziwic pieknu jakie nas otacza. Tu jestesmy naprawde sami. Tylko my, a kilkadziesiat metrow w dol wielka, pusta plaza, loskot fal, zachodzace slonce. Sam nie wiem co mam robic, odkladam aparat, bo za chwile wystrzelam cala karte pamieci. Patrze na chlopakow, siedza nieruchomo, zapatrzeni w spektakl natury. Dociera do mnie, ze to najlepsze co mozna teraz zrobic, po prostu usiasc i patrzec. Wiec siadam i ja. I tak siedzimy nieruchomo, w milczeniu, zapatrzeni w prwestrzen, zasluchani w szum fal, obserwujac jak pomaranczowa tarcza slonca powoli tonie w oceanie...

Pozniej, po kolacji, kladziemy sie wygodnie w spiworach, noc jest jasna, wszystko widac. Clement mowi, ze ma wrazenie, jakby ogladal telewizje. A ja sie czuje jak w kinie, na filmie 3D.



Nastepnego dnia decydujemy sie zrobic jak najwiecej kilometrow. Po kolacji wsiadamy na rowery i przy jasnym swietle ksiezyca pedalujemy dobre dwie godziny. Jest przyjemnie, kompletny brak samochodow na drodze, wiatr w plecy, cisza, jedynie szum naszych opon na szosie. Po 172 km mamy juz dosc. Niestety nie znajdujemy nic, co mogloby nas ochronic przed wiatrem, rozbijamy sie na plaskiej hammadzie, z trudem rozstawiajac namioty na silnym wietrze.


„Uwaga - prace odpiaszcznia drogi”A jak tam zima w polsce?

Teraz jestem juz w Mauretanii, w Nouadhibou, cztery dni pozniej, napisze o tym w nastepnym poscie. Za 4 godziny odjezdzam pociagiem wiozacym rude zelaza z kopalni na polnocnym wschodzie kraju do portu w Nouadhibou. To najdluzszy pociag na swiecie i najwazniejsze zrodlo dochodu Mauretanii.

Dzisiaj pozegnalem sie z chlopakami. Czuje, ze spotkamy sie w zyciu jeszcze nie raz.
W naszym hoteliku niespodzianka - przyjechal kolejny rowerzysta, Szwajcar, jedzie tam gdzie ja, kolejna znajomosc przede mna. Wspolnie pokonamy trudna trase ze stacji w Chum do Ataru. Trudna, bo to juz nie bedzie szosa, tylko 120 km pustynnego szlaku po kamienistej hammadzie. To dla mnie pierwsze doswiadczenie tego typu, troche sie boje...


Aktualny stan licznika - 2481 km (zdjecie zrobione tydzien temu)

To bylo tydzien temu. Aktualny stan licznika - 2481 km

WIATR W PLECY – KONIOM LZEJ



Sahara Zachodnia
co prawda oficjalnie nie nalezy jeszcze do Maroka, ale wszystko wskazuje na to, ze nie ma innej mozliwosci. Hiszpanie opuscili teren S. Z. w 1975 r, a Mauretania i Algieria, ktore takze mialy na nia chrapke, po jakims czasie tez odstapily od swoich roszczen wzgledem tych terenow. Co prawda Sahrawi, jak nazywaja pierwotnych mieszkancow S. Z., najbardziej chcieliby niepodleglosci, jednak taka perspektywa nie wydaje sie byc prawdopodobna. W najblizszym czasie odbedzie sie referendum w tej sprawie. Marokanczycy odwlekaja w czasie ten moment jak tylko sie da, zachecajac swoich obywateli do zamieszkania na terenach. W tym celu powstaja cale, zupelnie nowe miejscowosci, ktore mielismy okazje mijac po drodze. Nowe budynki mieszkalne, meczety, wierze cisnien, budynki urzedow, a wszystko puste, niezamieszkale, czeka na nowych mieszkancow przybylych z dalekiej polnocy, ktorzy w referendum z pewnoscia zaglosuja za przynaleznoscia S. Z. do Maroka.




Dziwne te puste miasteczka...

Droga
Ok. 1000 km-owa trasa wzdloz wybrzeza to calkiem dobrze utrzymana szosa. W okolicach wiekszych miejscowosci jedziemy elegancka dwupasmowka. Najczesciej jednak jest to szosa wiodoca przez dosc plaska hammade, na niektorych odcinkach bezposrenio przy klifie oceanu. Gdy oddalamy sie od wybrzeza o kilka kilometrow i tracimy z oczu blekitna wstege po prawej stronie, mamy wrazenie, ze faktycznie jedziemy przez pustynie. Zdarzaja sie momenty, gdy droga prowadzi na wzniesienie, i bedac wysoko na przeleczy, mozemy podziwiac wielka przestrzen, przecieta czarna nitka drogi, ginacej na odleglym horyzoncie. Jednak czesciej pokonujemy zupelnie plaskie odcinki, a pole widzenia ogranicza sie do ok. 1 km. Po jakims czasie, np. po 300 km takiej drogi, krajobraz popada w monotonie. Po obu stronach drogi rozciaga sie kanienista przestrzen, porosnieta kepkami suchych krzewow. Tak naprawde, to one wcale nie sa suche. Miedzy kolczastymi galazkami rosna drobne, ale grube, ciemnozielone listki. Gdy je zdusic, na palce wycieka calkiem spora kropla wody. To nimi zywia sie tutejsze dromadery.



Na poboczu co jakis czas lezy fragment opony od ciezarowki, zbita szyba samochodowa, polamany plastykowy kanister. W poblizu stacji benzynowych sporo pustych plastykowych butelek po wodzie i zahaczonych o krzewy, powiewajacych na wietrze czarnych foliowych torebek.


O ile w polnocnej czesci wybrzeza czesto mijaly mnie nowoczesne auta-karawany, zwykle na francuskich rejestracjach, tak teraz mozna ogladac wracajace z eskapady po Mauretanii auta rodem z rajdu Paryz-Dakar. Jednak najczesciej przemierzajace ta trase auta, to lokalne ciezarowki przewozace ryby na polnoc kraju. Ich kierowcy, wbrew zakazom, czesto zatrzymuja sie na poboczu drogi i wylewaja nadmiar wody ze swoich kontenerow. Musimy przyzwyczaic sie do zapachu rybiej zgnilizny.





Wzdloz drogi, po prawej stronie, nieskonczenie ciagnie sie siec drutow wysokiego napiecia. Gdy sie pedaluje wiele godzin, najrozniejsze mysli przychodza do glowy. Mysle sobie, ze gdyby polaczyc druty wszystkich sieci wysokiego napiecia na swiecie, moznaby utworzyc line, siegajaca nawet do ksiezyca. Przy pomocy statku kosmicznego byloby mozliwe zahaczenie takiej liny na powierzchni ksiezyca, a wtedy, kto wie, moze i moznaby pomyslec o kolejce linowej, takiej jak np. na Kasprowy...

Za Boujdour konczy sie nawet siec wysokiego napiecia. Na odcinku ok. 400 km nie ma nic oprocz drogi i plaskich przestrzeni. I wiatru.
zajazd

Wiatr

Jadac rowerem, jestesmy uzaleznieni od wiatru w ogromnym stopniu. Czasem mysle, ze nawet bardziej, niz zaglowka. Ta moze swobodnie sunac przy bocznym wietrze, a rowerowi brak steru, ktory by musial orac asfalt, aby zrownowazyc kierunek wiatru. Mamy ogromne szczescie – przez wiekszosc trasy mamy wiatr w plecy. Jednak gdy jego kierunek zmiania sie nieznacznie, o 15-20 stopni, to predkosc jazdy spada nawet o polowe. Przy calkowicie bocznym wietrze jedzie sie niezwykle trudno. Niewyobrazam sobie wysilku, jaki trzebaby bylo wlozyc, aby pokonac te trase pod wiatr...

Naprawde, mamy szczescie. Juz na trasie do Laayoune pcha nas wiatr. W zasadzie wiatru sie wtedy nie czuje w ogole, jedziemy ok 30 km/h, bez wysilku. 150 km w ciagu dnia to zaden wyczyn. W trakcie jazdy jest na tyle cieplo, ze rozbieramy sie do podkoszulek. Ale wystarczy sie na chwile zatrzymac, a wiatr sprawia, ze szybko zakladamy kurtki.


Pogoda

Myslalem, ze bedzie cieplej. W ciagu dnia temperatura dochodzi do 20 stopni, ale gdy wieje, a wieje prawie caly czas, odczuwalna temperatura jest duzo nizsza. W nocy, o swicie, spada do 10 stopni. Chlopaki maja cieple, puchowe spiwory, ja nad ranem przykrywam sie zakupionym tutaj welnianym kocykiem. Nalezy jednak pamietac, ze jestesmy na wybrzezu atlantyckim. Jak juz bede w Mauretanii, w glebi kraju, pogoda na pewno sie zmieni.


Nocleg

Wiekszoc nocy spedzamy pod namiotami, z tanich hotelikow korzystamy tylko w Laayoune i w Dakhli. Choc na saharze nie brakuje wolnych przestrzeni, to znalezienie odpowiedniego miejsca wcale nie jest latwe. Chodzi bowiem o to, aby skryc sie przed wiatrem. Nie tyle dla snu, bo namiot chroni wystarcajaco, co podczas przygotowywania posilku. Bardzo dobrze sprawdzaja sie opuszczone male domki bez sufitow. Wewnatrz, na podlodze, jest piasek, rozbijamy na nim namiot i spi sie miekko, wygodnie. Raz spalismy w studni. Tzn w domku, w ktorym byla gleboka na 40 m studnia. Zaczerpnelismy z niej wode, a jakze! Przydal sie moj sznurek.
Ale takich domkow na pustyni nie ma zbyt wiele, czasem zmuszeni jestesmy rozbic oboz wykorzystujac jedynie mala gorke, stos kamieni. Wtedy najwiekszym problemem jest utrzymanie ognia w gazowym palniku (piecyk na wegiel sie popsul, chlopaki wysylaja maile do producenta). Ostatni nocleg przed dotarciem do Dakhli spedzilismy w zupelnie wyjatkowym miejscu: znalezlismy taki niby-domek, a dokladnie 4 polaczone sciany na planie kwadratu o bokach 2 x 2 m, o wysokosci ok 1 m. Z daleka wygladal na duzo wiekszy, ale coz, robilo sie ciemno, dookola pusta plaska przestrzen, wiec postanowilismy przystosowac to miejsce do naszych potrzeb. Wykorzystujac palaki rusztowan naszych namiotow i tropik, skonstruowalismy calkiem praktyczny dach, dobrze chroniac sie przed wiatrem. Gdy konstrukcja byla gotowa, weszlismy do srodka, i cieszac sie jak dzieci z naszego malego mieszkanka na pustyni, zabralismy sie za przygotowanie kolacji. To byl naprawde przeuroczy wieczor. Niczego wiecej do szcescia nam nie brakowalo, no, moze poza jednym...


Widok z okienka mojego „pokoju”




Piwo

O ile w duzych miastach na polnocy kraju alkohol jest stosunkowo latwo dostepny, to tu, na dalekim poludniu, jego zakup jest prawie niemozliwy.

Wyobrazcie sobie trzech bialych facetow na pustyni, wymeczeni calym dniem pedalowania, wlasnie zjedli kolacje, leza z pelnymi brzuchami wsparci na lokciu, rozmawiaja, zartuja, przydalo by sie cos wlac w kubeczki.
Zimne piwo przy obiedzie, tudziez butelka czerwonego wina po kolacji nieustannie wracaja jako tematy naszych rozmow, marzen, dowcipow, anegdot. Wyczytalem w Darkowym przewodniku, ze w Dakhli, w pewnym hotelu oraz jeszcze jednym barze, mozna kupic alkohol, nawet na wynos. Informacja nie jest pewna, bo przewodnik byl aktuamny 10 lat temu, tym niemniej ostatnie kilometry do miasta pokonujemy zadziwiajaco szybko. Docieramy do na miejsce, lokujemy sie w hotelu obok wspomnianego baru z alkoholem. Bar jest, ale alkoholu nie widziano tu ad lat. Jedziemy wraz z Thomem sprawdzic to drugie miejsce, malo czasu, bo bar tam dziala do 19-ej, czyli jeszce tylko pol godziny. Szukamy, pytamy, ostatecznie znajdujemy wlasciwy hotel, ale jest w remoncie. Zagaduje nas stojacy nieopodal Marokanczyk, tak, zalatwie Wam, nie ma problemu. Okazuje sie, ze piwo jest dosc drogie, nie mamy tyle gotowki. Ruszam do w poszukiwaniu bankomatu, jest, ale karta nie dziala. Szukam drugiego, tez nie dziala, brak polaczenia. Zdarza sie. Ostatecznie laduje w naszym hotelu, biore pieniadze od Clema i wracam skad przybylem. Mimo niezlych umiejetnosci negocjacyjnych, Tomowi nie udalo sie zbic ceny przez ten czas. Nic to, to okazja wyjatkowa, cena nie gra roli. Bierzemy 12 malych puszek zlocistego trunku, ktore juz po chwili robia „pssssyk” na balkonie naszego pokoju hotelowego i trzy usmiechniete, ogorzale pustynnym sloncem mordy, wznosza toast za przyjazn polsko-francuska.


Rozmowy

Nie zdaze z tym tematem – partrety chlopakow, tematy naszych rozmow oraz opis ewolucji naszych relacji w nastepnym poscie, moze juz z Nouadhibou w Mauretanii...


PS.
To nieprawda, ze rower nie potrzebuje paliwa do jazdy. Owszem potrzebuje – wody. Moj spala srednio 2 litry na 100 km, a w gorach potrafi zezrec i 2,5 l. Jednak jadac z wiatrem jest oszczedny, jedynie 1.5 l/100 km.

Znowu razem

Ruszylem w droge wczesnie, po osmej. Od rana zmartwienie – licznik nie dziala. A licznik to bardzo wazna sprawa. Teraz, gdy podrozuje dobrze oznakowanymi szosami, to nie ma az takiego znaczenia, ale potem, na saharyjskich szlakach, to podstawowe narzedzie orientacji w terenie. Szkoda tym bardziej, ze dzis ma stuknac pierwszy tysiac. Juz raz sie zacial podczas jazdy. Wystarczylo, ze cos tam poruszylem, i dzialal dalej. Sprawdzam wiec, czyszcze, przesuwam poszczegolne elementy licznika (te na kierownicy oraz te na kole), ale nic to nie daje. No nic, zajme sie tym wieczorem, teraz lepiej wykorzystac wczesna pore aby przejechac jak najwiecej.

Jest chlodny, ale sloneczny poranek, jade droga na Tan Tan. Wyprzedza mnie konwoj wielkich wojskowych ciezarowek.
Juz od Guelimime rzuca sie w oczy zupelna zmiana krajobrazu. Koniec pol, zielonych terenow uprawnych. Nic, tylko kamienisty plaski teren porosniety kepkami kolczastych krzewow i przecinajacy go pasek szosy. Taka kamienista pustynia to hammada. Wiekszosc terenu Sahary Zachodniej to wlasnie hammada. W przewodnikach opisywana jest jako monotonna i nudna. Trudno mi sie z tym zgodzic. Chocby tylko gra kolorow nieba i ziemi cieszy mnie ogromnie...



Rozwazam mozliwosci przeslania nowego licznika z Polski, moze do Dakhli? Na adres poczty? Dla Kazika Nowaka to byl chleb powszedni, byc moze w obecnych czasach taka operacja tez bedzie mozliwa. W tem – znajomy dzwiek klaksonu. Odwracam sie, i kogo widze? Usmiechniete znajome twarze rowerzystow. „Nie damy Ci nacieszyc sie samotnoscia na Saharze!” – smieje sie Clement. Nocowali kawalek za miastem, ruszyli niedawno. Chca nocowac w Tan-Tan w hotelu, gdzie podobno wlasnie odbywa sie festiwal z okazji swieta wielbladow. Wezmiemy pokoj 3-osobowy – bedzie taniej.

Thomas szybko znalazl mala przerwe w przewodzie od mojego licznika, czyli prosta sprawa, wieczorem naprawie bez problemu. Ruszamy w droge.


Wspolna jazda to nie tylko korzysc towarzyska, jedzie sie po prostu latwiej i tym samym szybciej. Gdy nie ma wiatru, lub wieje z przodu, ustawiamy sie jeden za drugim, kolo w kolo, w minimalnych odstepach, jak kolarze podczas wyscigu. W ten sposob pierwszy pokonuje opor powietrza, a pozostali odpoczywaja. Zmieniamy sie co 3 - 5 km, w zaleznosci, jak sie umowimy. Zmieniamy szyk w zaleznosci od kierunku wiatru. Przy bocznym wietrze ustawiamy sie rownolegle, a gdy wieje z ukosa, kazdy cofa sie o pol dlugosci roweru, tworzac jednoznacznie kojarzaca sie forme. Thome odwraca glowe w moja strone: – Jestesmy teraz jak ptaki...

O zachodzie slonca, zmeczeni po 130 km jezdzie, docieramy do Tan-Tan. Odtad, na wjezdzie i wyjezdzie z kazdego miasta musimy sie zatrzymywac na punkcie kontrolnym, tzw. checkpoint-cie. Usmiechniety zandarm informuje nas, ze swieto owszem, trwa, ale widowisko z wielbladami juz sie skonczylo, zacznie sie znow jutro popoludniu. Pozostaje nam spacer po zatloczonych swiatecznymi kramami uliczkach miasta. Cieply prysznic w hotelu, kolacja, dobranoc. Tzn. chlopakom dobranoc, bo ja ide do Was, czyli do cyber-kafejki, wyslac poprzedniego posta.
Rano sakwy na rowery i w droge, dalej szlakiem na poludnie, w kierunku Tarfayi. Rozkladamy trase na dwa dni.
Po drodze mala rybacka wioska, wszedzie dobre kadry, robie zdjecia dzieciakom.

Tego dnia na noc zatrzymalismy sie w opuszczonym domku rybackim, same sciany, bez sufitu, za to z oknem. Niemal na skraju klifu. Chlopaki zdejmuja sakwy z rowerow, ja od razu ide popatrzec na ocean. Jest tuz po zachodzie slonca, ciemno-zielone fale z loskotem rozbijaja sie o stromy klif, tworzac nad okolica mgielke pary wodnej. Ta z kolei zmiekcza wszystkie linie – morski horyzont i ksztalty stromych skal kifu, ktore nikna w oddali. Nie zdejmuje sluchawek z uszu, slucham Angie Stonsow. Nie mam zadnej Angie, ale i tak sie wzruszam.


Tak jak wczesniej wspominalem, chlopaki to twardziele. Nawet wody nie kupuja, pija kranowe. A gdy ta wydaje sie niepewna, to ja filtruja specjalnie do tego przeznaczonym filtrem. To droga zabawka, brat Thomas`a im go sprezentowal. Na uwage zasluguja tez inne elementy wyposazenia moich rowerowych towarzyszy: ledowa lampa campingowa sprzezona ze specjalnym zwijanym panelem slonecznym do jej ladowania, skladana miska do mycia naczyn lub prania, caly zestaw mniejszych i wiekszych nieprzemakalnych workow na najrozniejsze rzeczy (np. kamere, mini-laptopa, dokumenty itp.). Bardzo przydaje sie takze lekka, ale sporej wielkosci plandeka, szczegolnie podczas przygotowywania posilkow. A chlopaki lubia dobrze zjesc. Choc w knajpach jadaja rzadko, to goracy posilek przyrzadzaja sobie codziennie sami, a rano, do sniadania, gotuja wode na obowiazkowa kawe.

Jest z tym troche zachodu, bo tak zakupy jak i pozniejsze przyrzadzanie posilkow, zabieraja sporo czasu. Trzeba np. zadbac o zapas wegla do ich piecyka, kupic mieso, makaron lub ryz, warzywa, przyprawy, no i zapas chleba oczywiscie, bez ktorego zaden posilek nie ma prawa sie odbyc. Z drugiej strony, podrozujac z nimi, oszczedzam sporo pieniedzy.
Sila rzeczy angazuje sie w codzienne rytualy. Kroje cebule, rozpalam piecyk, myje naczynia. Takie normalne meskie zajecia.
Dzis na kolacje byl indyk z makaronem. Po posilku, wieczor spedzilismy na milych rozmowach o dziecinstwie. Okazuje sie, ze tez maja przeszlosc harcerska, tzn. skautowa. Clement nalezal nawet do drozyny skautow gorskich, z czego wtedy byl bardzo dumny. Z kolei Thomas wowczas nawet nie wiedzial, ze tacy istnieja. Jezdzili na obozy, spali w namiotach, zdobywali sprawnosci, podobnie jak my. Potem kolejny raz wrocilismy na ulubione tematy kulinarne. Wypytywali mnie o polskie specjalnosci. Thomas, jak byl maly, byl w Polsce na wycieczce autokarowej, wraz z rodzicami. Mile wspomina pierogi, ale chleb ze smalcem byl nie do przelkniecia. Nie pamieta, czy solil i czy zagryzal ogorkiem kiszonym, ktory tez nie jest u nich znany. Swoja droga wytlumacz Francuzowi, co to sa ogorki kiszone!

Rano, tuz po sniadaniu, postraszyl nas deszcz. Ruszylismy czem predzej do zwijania namiotow. Musielismy wygladac jak ludziki na filmie o przyspieszonych obrotach. Zaraz po zwinieciu namiotow przestalo padac, wiec juz ze spokojem dokonczylismy zakladanie sakw na rowery i ruszylismy w kierunku Trfayi. Docieramy do piaszczystej okolicy, wydmy na wyciagniecie reki. Robimy przerwe na obiad, cieszymy sie ze wspanialego miejsca na ten cel. Znow robie chlopakom zdjecia, tym razem na tle wydm, beda mieli idealne prezenty dla sponsorow.


Cdn za ok. 200 km...