Rzeka, wiatr i dobre towarzystwo (6-03-2009)

Do Djenné przyjechalem w czwartek, ale chcialem zostac az do poniedzialku, ktory jest tu dniem targowym. Bowiem poniedzialkowy targ w Djenné jest jedna z turystycznych ikon Mali. Jednak tak w zyciu jak i w mojej podrozy, nie wszystko uda sie zrealizowac, czasem trzeba z czegos zrezygnowac na rzecz czegos innego. Nadarzyla sie okazja – ktos daje mi cynk, ze grupka turystow z sasiedniego hotelu wybiera sie w sobote do Mopti wynajeta piroga. O tej porze roku sezon zeglugi na Bani juz sie skonczyl, poziom wody jest zbyt niski na wieksze jednostki, wiec takie okazje sa rzadkoscia. Okazje, poniewaz wynajecie niewielkiej pirogi turystycznej jest niezwykle kosztowne, a ze ta jest juz oplacona, to cena dla mnie moze okazac sie atracyjna. W pierwszej rozmowie przewodnik grupy schodzi z 25000 CFA na 15000, ale umawiamy sie na spotkanie z grupa wieczorem u nich w hotelu, wtedy podejme decyzje. Waham sie, bo swobodnie moge pokonac ten odcinek rowerem jak dotychczas, zajmie mi to ze dwa dni (lodzia 1 dzien). Poza tym poniedzialkowy targ. Z drugiej strony mam troche malo czasu, poniewaz w Ségou zmienilem plany dalszej podrozy, poznalem tam bowiem grupe francuskich wspinczy, ktorzy pokazali mi zdjecia z Hombori – fantastyczne skaly strzeliscie wyrastajace wprost z plaskiej pustyni… Tyle, ze to daleko, a na dodatek pod wiatr. Ale jezeli poplyne Nigrem z Mopti do Timbuktu i dalej do Gao, ta z tamtad szosa i wiatr w plecy pozwola mi znalezc sie w Hombori niewielkim nakladem sil. Tyle, ze czasu malo, 30-dniowa wiza do Gwinei juz wbita w paszporcie z data wjazdu 5 marca, a jeszcze Burkinafaso czeka…. Trzeba dobrze to wszystko zaplanowac.

Tak wiec skrocenie pobytu w Djenné i szybkie dotarcie do Mopti nabiera sensu. Postanawiam, ze jesli zaakceptuja cene 10 000 CFA to plyne z nimi.

Towarzystwo okazuje sie bardzo bardzo : Liza – Austriaczka, na co dzien pracuje dla organizacji pomagajacej imigrantom – uczy jezyka. Ma wlasnie przerwe miedzy projektami. Meriem – piekna Marokanka, swiezo po studiach prawniczych na Sorbonie, nie mysli jeszcze o pracy, podrozuje. Jean-François – zawodowy fotograf, w Mali jest juz po raz trzeci, robi cz/b zdjecia Hasselbladem. To on wynajal Bube – sympatycznego malijskiego przewodnika, ktory organizuje jego pobyt pod dyktando pomyslow fotograficznych Jean-François. Wszyscy razem spotkali sie niedawno przypadkiem, kazdy podrozuje samodzielnie.

Moja „dyszka” zaakceptowana, dolaczam do towarzystwa, wyjazd jutro z samego rana.

Rejs nie jest specjalnie przyjemny, a to za sprawa silnego przeciwnego wiatru. To harmattan – wiejacy od stycznia do konca pory suchej w calej Afryce Zachodniej. To takze on jest sprawca braku blekitnego nieba, wzbija bowiem pustynny piasek wysoko w powietrze dajac wrazenie mglistej niezdecydowanej aury, ktora zapewne towarzyszyc mi bedzie juz do konca wyjazdu.

Tego dnia wieje wyjatkowo porywiscie, nieraz dostaje sie nam bryzgami wody. Razem z Jean-François wskakujemy na dach, gdzie jest nie tylko przyjemniej, ale jest to najlepsze stanowisko do robienia zdjec. Moj towarzysz jest zachwycony pogoda, wyczekuje co mocniejszych podmuchow wiatru, ktory na brzegu wzbija tlumany piasku, co faktycznie daje interesujacy potencjal zdjeciowy. Zachecony entuzjazmem J-F stopnio sie wczuwam w klimat i strzelam wyjatkowo czesto. W trakcie rozmawiamy o bogatej kulturze tego kraju, J-F dobrze zna temat, chetnie dzieli sie ze mna informacjami. Wyobazcie sobie, ze w kraju tym zyje obok siebie ok. 6 grup etnicznych, kazda mowiaca innym jezykiem. Tu nad Nigrem zyja obok siebie Bozo – trudniacy sie rybolostwem, Fulani – hodowcy bydla oraz Songhai – rolnicy uprawiajacy zboza, ryz i warzywa. Bywa tak, ze jedna mala wioska jest podzielona na dwie czesci etniczne, i tylko kilka osob wlada oboma jezykami. Na ogol koegzystuja zgodnie, np Bozo wymieniaja zlowione przez siebie ryby na mleko od Fulani. Nie do pomyslenia jednak, zeby Bozo hodowal krowy lub Fulani lowil ryby.

Jako ze lodz jest wynajeta tylko dla nas, mamy pelna swobode w decydowaniu o przystankach. J-F decyduje, zeby zatrzymac sie w jednej z wiosek. Natychmiast otacza nas chmara radosnych dzieciakow, krzycza tubab! tubab!, ale nikt nie wyciaga reki po pieniadze – znak, ze turysci nie trafiaja tu zbyt czesto. Za to kazdy pcha sie przed nasze obiektywy. Po krotkim spacerze wsiadamy do lodzi, a Lisa na pozegnanie zostawia dzieciakom pusta butelke po wodzie mineralnej, nieswiadoma tego, co sie w wyniku tej lekkomyslnosci wydarzy. W ulamku sekundy rozszalala sie dzika wojna o butelke, dzieci niczym gracze rugby utworzyly wysoka gore swoich czarnych cialek, walczac o przechwycenie zdobyczy. Patrzymy na ta scene z niedowierzaniem, Lisa jest przerazona, szczerze zaluje swojego „gestu dobroci”.

Obiad mamy na lodzi – Buba swietnie gotuje, zajadamy sie kus kusem z gotowana w warzywach ryba zakupiona od jednego z mijanych rybakow.



Z powodu silnego wiatru mamy spore opoznienie, robi sie coraz ciemniej, chlodniej, dziewczyny marzna, my z reszta tez, ubieramy na siebie cieple ciuchy. Przemarznieci docieramy do Mopti dlugo po zmroku, ladujemy prosto do wczesniej zarezerwowanego hotelu „Ya pas de probleme”. Jest to nieco wyzszy standard niz ten, do ktorego przywyklem, ale wyzsza cene noclegu wynagradza przyjemny basenik. Na kolacje w eleganckiej hotelowej restauracji na tarasie to juz mnie nie stac, dlatego w czasie gdy inni biora cieply prysznic w swoich pokojach, robie krotki wypad, zeby zjesc cos na szybko na ulicy. Dolaczam potem do towarzystwa, zamawiajac juz tylko butelke piwa.

Nastepnego dnia do hotelu przyjezdza sporo gosci, we Francji rozpoczal sie wlasnie okres ferii zimowych. Oczywiscie nie sa to podroznicy, ale typowi zachodni wczasowicze, nobliwi, w srednim wieku. Tak, my na ferie jezdzimy do nich na narty, a oni – wygrzac sie w Mali, gdzie na dodatek mowi sie w ich jezyku.

Najwieksza atrakcja Mopti jest port rzeczny, bodaj najwiekszy i najwazniejszy na calym odcinku malijskiego odcinka Nigru. Zgodnie z tym jak sie wyrazil Jean-François – gdy zapomni sie o panujacym tu brudzie i smrodzie (handel wedzonymi rybami), to miejsce to jest arcyciekawe. Nabrzeze portowe gromadzi liczne pirogi, te wieksze to pinasses. Duze statki firmy Comanav stoja zaokretowane nieco na uboczu, dla nich sezon zeglowny skonczyl sie juz w grudniu, a rozpocznie dopiero w sierpniu, gdy woda osiagnie wystarcajacy dla nich poziom. Najlepszym miejscem na obserwowanie zycia portowego jest taras restauracji Café Bozo. Wejscia strzeze ochrona, w przeciwnym razie sprzedawcy pamiatek nie pozwoliliby przybylym tu turystom spokojnie zjesc czy napic sie zimnego Castela. Nabrzezne targowisko skupione wokol kolistej zatoczki sluzy glownie handlowi wedzonymi rybami. Wypelniaja one wielkie blaszane misy, pomiedzy ktorymi trzeba sie mocno przeciskac, aby posuwac sie do przodu. Poza tym mozna tu kupic prawie wszystko. Oryginalnie prezentuja sie sprzedawcy lekarstw – to istne chodzace apteki. Na barku nosza karton o walcowatym ksztalcie, do ktorego przyczepione sa blistry najrozniejszych lekarstw, ciasno jeden obok drugiego. Recepty nie sa wymagane. Pomiedzy kramami przechodza zalogi pirogow niosac na swych barkach ciezkie worki z ryzem i zbozem oraz inne ladunki, ktorymi wypelniaja po brzegi swoje pirogi.

Wieczorem, na tarasie hotelowej restauracji „Ya pas de probleme” wszystkie stoliki sa zajete, dosiadamy sie do goscia samotnie pijacego cole, zajetego lektura ksiazki. Dziewczyny szybko nawiazuja kontakt, jest Amerykaninem, ma na imie Avner, a gdy okazuje sie byc fotografem, J-F i ja przejmujemy paleczke w prowadzeniu rozmowy. Podrozuje po calym swiecie, swoje zdjecia sprzedaje directly into the market jak sie wyrazil. Kiedys wspolpracowal z czasopismami, nawet pisal artykuly, ale uznal to za zbyt pracochlonne. Teraz ma stalych odbiorcow, a czasem jedno naprawde udane zdjecie zwraca mu koszt calej podrozy wraz z wysokim naddatkiem. To jego pierwsza wyprawa wylacznie z cyfrowka, robi zdjecia Nikonem D300. Obecna podroz rozpoczal od Nigru, po Mali ma zamiar udac sie do Mauretanii. Z wielkim zainteresowaniem oglada moje zdjecia na wyswietlaczu aparatu. Rewanzuje mi sie swoimi – zrobionymi kilka dni temu w okolicach Hombori, tym slynnym strzelistym skalom. Laczy nas jeszcze jedno – podobnie jak ja – korzysta z najtanszej opcji noclegu na materacu na dachu, a je na zewnatrz. A oto link do jego strony: http://www.avnerofer.com/

Tego wieczoru dosiada sie do nas przedstawiciel jeszcze jednego kraju – Jose, Kubanczyk, lekarz pediatra bedacy na dwu-letnim kontrakcie. Siada obok Avnera. Zatem jest nas 7 osob, kazdy z innego kraju. Avner byl kiedys na Kubie (nielegalnie, bo Amerykanie nie bardzo moga), podobalo mu sie ogromnie. Wznosi toast za Kube, sciskaja sie z Jose, Jean-François krzyczy, ze to obraz niezwykly, gdzie jest aparat?! trzeba zrobic zdjecie!!!





Sciezkami wzdluz Nigru (17-02-2009)

UWAGA!
Poprzedni post z przyczyn technicznych poszedl bez zdjec, teraz jest juz ok. Przepraszam za zamieszanie i poprosze raz jeszcze o komentarze!
Do Segou

Chytry plan sie nie powiodl. Wysylka opon pocztexem do Bamako zamiast zwykla poczta do Ouagadougou, to nie byl dobry pomysl. Kwitne w tym miescie juz blisko dwa tygodnie – wystarczy. Na szczescie wraz z przyjazdem, a w zasadzie wyjazdem, a tak naprawde odlotem Cristiana, pojawilo sie nowe rozwiazanie. Cristian sprzedal mi swoje opony (Marathon’y XR 2.0 prosto ze Szwajcarii), wraz ze specjalnymi wkladkami antyprzebiciowymi. Teraz bezdroza Sahelu nie beda mi straszne, jestem czolg. A po swoje opony wroce za miesiac, w drodze powrotnej z Burkinafaso do Gwinei. Od przybytku glowa nie boli. Pod warunkiem, ze przybytek w ogole tu dotrze.
Ciesze sie, ze wrezszcie wyjezdzam. Czuje sie troche jak marynarz – gdy jestem od kilku dni w trasie, w warunkach polowych, zaczynam tesknic za ladem, tzn za miastem, za atrakcjami, jakie ze soba niesie (biezaca woda, dostatek i roznorodnosc pozywienia, piwo itp.). Natomiast po jakims czasie znow ciagnie mnie w trase, w nieznane.
W srode rano zegnam sie z milym towarzystwem, Andrianne i Melanie (dziewczyny z Quebec’u) za dwa dni odlatuja do Casablanki, Nejad juz w niedziele pojechal do Segou, Julie, Max i Boubou (Francuzi podrozojacy razem swoim autem) wyjezdzaja takze do Segou jeszcze dzisiaj. Tyle, ze im to zajmie pol dnia, a mi ze trzy, wiec niewiadomo, czy bedzie nam dane sie tam spotkac.
Na wylotowce z miasta funduje sobie pozegnalne sniadanie w libanskiej kawiarni, od teraz trzeba bedzie zacisnac pasa, pobyt w Bamako wyrzadzil sporo zamieszania na moim koncie.Pierwszy odcinek do Kulikoro to latwa szosa, po poludniu odbijam w prawo, zaraz za miejscowoscia asfalt w koncu przechodzi w droge pylista, w droge polna… No i pieknie! Dosc mialem smogu w Bamako, teraz slonce swieci pelna para, a niebo niebiesciusienkie. Jade wzdloz Nigru, od polnocnej strony, raz po raz pojawia sie blyszczeca w sloncu wstega rzeki, na niej charakterystyczne podlozne pirogi. A w glebi ladu pozdrawiaja mnie moje ulubione olbrzymy – baobaby. Ten w towarzystwie palm kokosowych wyglada szczegolnie atrakcyjnie. O! Obok jest drugi, porosniety czyms w rodzaju bluszczu, a tuz obok niego trzeci brat, wylaniajacy sie spomiedzy krzewow i mniejszych drzew. Czyzbym znalazl miejsce na nocleg? Od drogi bliziutko, ale dobrze ukryty gestymi zaroslami. Spogladam na zegarek – przed 17.00, wystarczy, zostaje. Swietne swiatlo jest o tej porze, wiec sesja zdjeciowa jeszcze przed rozbiciem namiotu.







Nazajutrz ruszam kolo dziewiatej. Oczywiscie wczesniej celebruje sniadanie, z obowiazkowa goraca kawa z mlekiem (w proszku, ale zawsze). Po krotkiej jezdzie natrafiam na przeszkode – kanal rzeczny, jakby odnoga Nigru. Na szczesnie czeka na mnie prom w postaci pirogi wraz z usmiechnietym kapitanem. Tak serdecznie sie pozdrawiamy i zegnamy, ze przewoznik musi mi przypomniec o zaplacie za przewoz. Ruszam dalej.
Ta droga to wlasciwie szeroka sciezka, samochod raczej tedy nie przejedzie. Jedynie male dwukolowe wozy zaprzegniete w osiolki daja sobie tu rade. Oprocz moich baobabow mijam takze motocyklistow oraz lokalnych rowerzystow, oczywiscie nie brak pieszych, transportujacych na glowach pakunki z wioski do wioski. Wszyscy na moj widok mnie pozdrawiaja, usmiechaja sie, machaja reka na powitanie. Co ciekawe, dzieci w mijanych wioskach jedynie wolaja za mna przyjaznie tubabu (bialy), do czego przywyklem juz od samej Mauretani, natomiast nikt nie chce cadeau. Dziwne, prawda?
Pewnym problem jest zakup chleba. Od wczoraj nie moge go dostac w zadnej wiosce. Docieram do nieco wiekszej, pytam, ale tu tez juz sie skonczyl. Jednak pewien wlasciciel sklepiku twierdzi, ze jezeli zaczekam godzine, to chleb bedzie. Pewnie, ze zaczekam, chetnie sobie odpoczne. Siadam na podstawionym krzesle przed sklepikiem, ku uciesze sporej gromadki dzieci. Gdy wyciagam aparat, wszyscy natychmiast ustawiaja sie obok siebi i pozuja na bacznosc. Ale juz po chwili osmielaja sie calkowicie i niemal wchodza mi na glowe. Jeden z chlopcow pokazuje mi zeszyt z rysunkami pilkarzy. Jest i Bekham i inni znani, ale mi spodobal sie najbardziej niejaki Diouf. Moze ktos z kolegow bardziej zaangazowanych w tematy pilkarskie bedzie wiedzial kto zacz.
Po godzinie i kwadransie chleba nadal nie ma. Sklapikarz prosi, zeby jeszcze zaczekac, na pewno dojedzie. Pewnie, zaczekam, i dobrze, bo za pol godziny podjechal motocykl z kufrem pelnym goracych bagietek.Ruszam dalej, czas znalezc miejsce na nocleg. Moich ulubiencow po drodze sporo, nie bedzie z tym problemu. Byle gdzies z dala od drogi, gdzie bede zupelnie sam. Oho! Jest, piekna sylwetka wieloramiennego okazu wylania sie kilkaset metrow po prawej stronie. Trzeba bedzie tylko tam dotrzec, przez chaszcze jakos, mam nadzieje, ze moge zaufac moim pancernym oponom. Przedarlem sie, warto bylo. Olbrzym stoi dostojnie na placyku wolnym od trawy i krzewow, na lekkim wzniesieniu. Najpierw pozowanie z rowerem, potem rower opieram o krzak i sesji ciag dalszy, z zachodem slonca w tle, tak jat tamte wielblady w Saharze Zachodniej. W nocy tez nie proznuje. Wymyslilem sposob na dlugoe czasy z Mamyia: oplatam aparat guma do upinania bagazu, a jej koncowke z haczykiem naciagam tak, aby zahaczyc spust migawki. Czas ustawiam na bulb i juz – moge naswietlac godzinami. Robie w sumie dwa zdjecia nocne, kazde ok. 45 min. Przy drugim zasypiam, budze sie po polnocy, zeby zdjac hczyk ze spustu i dalej spie, juz do rana. A rano, no zgadnijcie – co rano? Zdjecia oczywiscie, tym razem w pelnym sloncu, czarno-biale, z czerwonym filtrem. Najpierw zawsze cyfrakiem, a najlepsze kadry powtarzam Mamcia. Wyruszam dalej dopiero kolo poludnia, ale po drodze zatrzymuje mnie inne ciekawe uschniete drzewo, po to tu jestem, korzystam.













tych to tu pelno... A jak on sie nazywa?





















Pod koniec dnia docieram do prostej czerwonawej szutrowki, utworzonej na nasypie, to taka autostrada wsrod polnych drog. Sensowniej by bylo spedzic noc przed dotarciem do Segou, ale szutrowka jedzie sie tak szybko, ze decyduje sie jednak dotrzec do miasta jeszcze tego samego dnia. Tuz przed zachodem slonca docieram do wioski z przystania, skad odplywaja tzw. pinasses do polozonego po drugiej stronie rzeki Segou. Jedna odplywa cala obladowana ludzmi i skuterami, ale druga juz czeka na kolejnych pasazerow. Pytam o cene przewozu – mill frac. Hmm, dosc sporo. Lodz zapelnia sie dopiero po pol godzinie, odplywamy juz po zachodzie slonca. Po drodze pytam jednego z lokalnych pasazerow, ile placi za przewoz wraz ze swoim motocyklem – czterysta. No prosze… Po dotarciu na druga strone wyklocam sie, ostatecznie place 500.Jest juz ciemno, ale miasto nie spi, oj nie. Wczoraj rozpoczal sie doroczny Festival Sur le Niger – jedna z dwoch najwazniejszych imprez muzycznych w kraju, o ktorej wspominal nawet Benjamin w Chinguitti. Wcale nie planowalem pojawic sie na festiwalu, chocby ze wzgledu na jego cene – 100 euro. Pikanterii dodaje fakt, ze dla miejscowych cena jest inna – 6000 CFA, czyli ok. 9 euro. Temat ten poruszany bedzie jeszcze nie raz w gronie podroznikow. Drugi powod, dla ktorego chcialem uniknac pobytu w Segou podczas festiwalu byla obawa przed trudnoscia ze znalezieniem noclegu. Tuz przed wyjazdem zajrzalem jednak na oficjalna strone imprezy, gdzie organizatorzy zapewniali wiele dodatkowych mozliwosci noclegowych, lacznie ze specjalna wioska turystyczna dla gosci festiwalu. Tak wiec chcac nie chcac, trafiam w sam srodek imprezy. Rozgladam sie troche, ale ostatecznie szybko korzystam z oferty jednego z wlascicieli oberzy. Niestety draluje za jego motorkiem ponad dwa kilometry, ale cena i warunki na miejscu niezle, jutro zawsze mozna sie gdzies przeniesc.











Nejad

W sobote spotykam wszystkich, tzn francuskich znajomych z Bamako i Nejada. Ten ostatni zaszalal z wlosami – warkoczyki. No no, nie poznaje kolegi!
Na temat Nejada chcialbym przy tej okazji napisac cos wiecej. Jak juz wspominalem wczesniej, z pochodzenia jest Iranczykiem, ale po rewolucji w 1979 r. wyjechal do Francji, gdzie mieszka do dzis. Mysli jednak o powrocie, snuje plany, zeby otworzyc hostel, gdzies w pieknym miejscu na iranskiej pustyni. Byloby to wyjatkowe miejsce, dla prawdziwych podroznikow, czy jak sie wyrazil - „touristes de qualité”, np. z codzinna projekcja filmow mistrzow iranskiego kina. Bede mu kibicowal w tym przedsiewzieciu.
Nejad jest czlowiekiem spokojnym i bardzo serdecznym, a jednoczesnie bardzo uwaznym. Mysle, ze bardziej niz inni jest skoncentrowany na drugim czlowieku, na rozmowie. Gdy mu powiedzialem o moim krotkim pobycie w Iranie wiele lat temu, tak sie zainteresowal moimi wrazeniami, ze poprosil mnie o mozliwosc zarejestrowania moich slow przy pomocy swojego kopaktowego aparatu. Nejad bardzo sobie ceni czas spedzony przy herbacie z mieszkancami Mauretani. Kraj ten wspomina przez pryzmat stacji Al-Djazira, ktora w Mauretanii wszyscy ogladaja namietnie, gigantycznych anten satelitarnych sluzacych do jej odbioru, oraz dlugich rozmow przy ubostwianej przez niego arabskiej herbacie. Twierdzi, ze kobiety przyzadzaja ja lepiej niz mezczyzni.
W Nioro, gdy spotkalismy sie po raz pierwszy, Valerie i Tony oraz ja poszlismy spac kolo 22.00. Jednak dla Nejada to byl dopiero poczatek wieczoru, ruszyl w miasto. Rano przy sniadaniu powiedzial nam, ze spedzil pol nocy na niezwykle interesujacej rozmowie z wlascicielem miejscowej kawiarenki. Przy herbacie mieli poruszac tematy bardzo powazne, a tresc rozmowy pozostanie gleboko w Nejadowej pamieci...
Musze przyznac, ze po spedzeniu ponad dwoch miesiecy w Afryce nabralem pewnego dystansu do tutejszych ludzi, wytworzylem pewnego rodzaju pancerz ochronny. Zaczepiany przez miejscowych jestem tu wielokrotnie w ciagu dnia, a niemal kazda rozmowa, chocby najmilej sie rozpoczynajaca, wczesniej czy pozniej prowadzi do proby sprzedazy czegos lub jakiejs uslugi. Dlatego w relacjach z Malijczykami stalem sie bardziej stanowczy, mniej uprzejmy, z gory przewiduje, do czego rozmowa bedzie zmierzac i po prostu szkoda mi na nia czasu. Nie znaczy to, ze jestem niemily, po prostu mowie przepraszam, ale nie interesuje mnie to, wybacz, ale spiesze sie, innym razem itp. Na pytanie dokad idziesz, lub czego szukasz, zaczalem odpowiadac - dlaczego pytasz? Nawet takie proby szybkiego ucinania zaczepek czesto koncza sie obraza, ze tak sie nie traktuje ludzi. Ciezko mi sie przez to przegryzc.
Z kolei Nejad zawsze jest bardzo uprzejmy, a wrecz serdeczny, co nie znaczy, ze jest naiwny i daje sie naciagac nie wiadomo na co. Rozmawia z kazdym kto go o to poprosi, chocby krotka chwile. W Bamako, gdy wchodzimy razem do pelnego ludzi busa, Nejad wita sie glosnym dzien dobry, serdecznie usmiecha sie do wszystkich, zagaduje starsza pania siedzaca obok, jak sie miewa, czy wszystko w porzadku. Ludzie odwzajemniaja jego serdecznosc, atmosfera w busie jest przemila. Zaintrygowal mnie jego sposob bycia, zaczalem go nasladowac. I wierzcie mi, ze to sie sprawdza! Co prawda trace sie przez to troche czasu, ale w koncu jestem w Afryce, tu czas traktuje sie inaczej.
W Afryce ludzie nieco inaczej rozpoczynaja rozmowe, chocby najkrotsza. Nikt od razu nie przechodzi do tematu, najpierw jest powitanie, ktore trwa dobra chwile. Po dzien dobry nastepuje cala seria wzajemnych pytan o samopoczucie, i dopiero gdy grzecznosciowe zwroty sie wyczerpia i atmosfera staje sie wysoce przyjazna, mozna przejsc do meritum. Dla nas - bialych - zwyczaj ten na poczatku wydaje sie dziwny, irytujacy wrecz, no bo po co w nieskonczonosc drazyc temat samopoczucia? Ale warto sie tego tu nauczyc, wysilek jest niewielki, a zyskuje sie wiele - lepsze relacje z ludzmi. Na zaczepy stalem sie otwarty, odpowiadam niezwykle serdecznie, tak jak oni - reke w uscisku przytrzymuje dluzej niz zwykle, poklepuje przyjacielsko po ramieniu. Rozmawiamy sobie, gawedzimy, a gdy pojawia sie propozycja handlowa, to ze szczerym usmiechem i serdecznoscia dziekuje, glebokim spojrzeniem upewniajac sie, ze nie urazilem rozmowcy. Nigdy nie wiadomo, kogo przyjdzie mi poznac. Nie chcialbym stracic spotkania z kims wyjatkowym.




Festival

Miasto zyje festivalem, mnostwo kramow z pamiatkami, knajpki z muzyka, sporo turystow, takze afrykanskich. Teren, na ktorym znajduje sie kilka scen festiwalowych jest ogrodzony i pilnie strzezony, ale w ciagu dnia kazdy moze tam wejsc bez przeszkod. Dopiero od 17.00, gdy na sceny wchodza festivalowe gwiazdy, wpuszczani sa tylko posiadacze opasek na nadgarstkach. 100 euro za taka opaske to cena z kosmosu nawet dla tubabow. Sposrod moich znajomych nikt jej nie kupil. Nie moge sie nadziwic, skad pomysl na taka cene. Zdaje sie, ze to typowa lokalna krotkowzrocznosc, chec szybkiego zysku. Dziwi to tym bardziej, ze festiwal przedstawiany jest jako promocja nie tylko malijskich gwiazd estrady, ktorzy sa w koncu i tak znani na swiecie, ale takze jako promocja calego regionu Segou. Wszyscy zgodnie twierdzimy, ze gdyby bilety wstepu byly w rozsadnej cenie, to przyjechaloby wielokrotnie wiecej bialych turystow, ktorzy wydaliby wielokrotnie wiecej pieniedzy na miejscu. Moim zdaniem najgorsze jest zroznicowanie cen biletow - dla miejscowych cena jest ponad 10-krotnie nizsza. Takie rozwiazanie tylko zacheca miejscowych do roznicowania cen w zaleznosci od koloru skory w hotelach, sklepach i wszelkich uslugach. Czyz to nie rasizm w najczystszej postaci??? Na szczescie w wielu lokalnych knajpach mozna uczestniczyc w koncertach mniej znanych muzykow, z czego korzystamy kazdego wieczoru.





















Niespodzianka

Pewnego popoludnia postanawiam zrobic sobie przejazdzke rowerowa, zobaczyc jak wyglada stara czesc miasta na zachod od festiwalowego nabrzeza. Calkiem przypadkiem natrafiam na oberze, a w zasadzie rodzinny mini-hotelik, gdzie ulokowal sie Nejad. Rozmawiam z pewna mloda Niemka, od slowa do slowa, czym sie zajmuje, drukujecie ksiazki? A z nami mieszka taki Sloweniec, pisze ksiazki dla dzieci... Gregora tu byc nie powinno, z maila, ktorego mi wyslal miesiac temu wynikalo, ze powinien teraz byc juz w Togo. Ale jest, tak najzwyczajniej w swiecie mieszka tu w Segou, doslownie pod Nejadem. To Ci dopiero niespodzianka. Okazalo sie, ze utknal tu od dwoch tygodni, poniewaz mial maly wypadek, wylal sobie wrzatek na stope i rana goi sie bardzo powoli. Gdyby nie komputer i tym samym mozliwosc spokojej pracy, zawinalby sie z tad prosto do domu. A tak - w zaciszu swojego przytulnego pokoiku plodzi kolejne historie dla dzieci.





















Obama

Zaprzysiezenie Obamy ogladalem w Bamako. Na ulicy grupki ludzi wpatrywaly sie w ekrany telewizorow wystawionych przed butiki oraz na sklepowych witrynach, co bardziej majetni popoludniowa transmisje ogladali w libanskich kawiarniach. Na twarzach Malijczykow widac bylo wzruszenie i optymizm, tuz po przysiedze jeden z nich podniosl w gore reke z zacisnieta piescia w gescie triumfu. Taksowkarze ponaklejali sobie na kokpit naklejki z wizerunkiem nowozaprzysiezonego prezydenta z podpisem HOPE. W Segou uliczny sprzedawca sprzedaje t-shirty z Obama, chetnie pozuje do zdjecia, pytam go co o nim sadzi, Nejad filmuje swoim aparatem dluga wypowiedz sprzedawcy-rasty przepelniona wielka nadzieja i zaufaniem dla Obamy.


Odjazd

W Segou, miescie owladnietym festiwalowym szalenstwem, trudno jest mi utrzymac ramy budzetowe w zaplanowanych granicach, uratowac mnie moze jedynie skrocenie pobytu w tym miescie, a wlasciwie nieprzedluzanie go. Wszyscy probuja mnie zatrzymac, bo festiwal jutro sie konczy, teraz bedzie spokojnie, ale nie, trzy noce wystarcza, uciekam. Ruszam w droge do Djenné, miasta nad rzeka Bani, slynnego z powodu fantastycznego meczetu oraz poniedzialkowego targu. Oczywiscie decyduje sie dotrzec tam polnymi sciezkami, a nie wygodna, acz nudna szosa. Trzymam sie poludniowego brzegu Nigru, po jakichs 170 km trzeba bedzie odbic na poludnie. Tym razem nie znam trasy zupelnie, na moich mapach za bardzo polegac tu nie moge, ale szacuje, ze pewnie zejdzie mi ze trzy dni. Znow mijam ciekawe wioski, a w nich coraz to ciekawsze meczety, bedace jakby miniaturkami slynnego meczetu w Djenne, ktorego wizerunek znam juz z pocztowek.
Bliskosc rzeki jest kuszaca, chetnie bym sie wykapal. Trzymam sie sciezek blisko brzegu, pod koniec dnia zaczynam sie rozgladac za miejscem na nocleg. Nie jest latwo, bo co chwile wioska, a ja szukam cichego miejsca, tylko dla siebie. Yvette zawsze noce na trasie spedzala w wioskach, nigdy nie bylo z tym problemu, ludzie chetnie udostepniali jej miesce w swoim obejsciu na rozbicie namiotu. Mnie taka perspektywa krepuje, nie mam ochoty spedzac calego wieczoru z lokalna rodzinka. Wszyscy tu sa mili i serdeczni, ale co wolnosc to wolnosc.
Dlugo nie moge sie zdecydowac na odpowiednie miejsce, w koncu przedzieram sie do bardziej niedostepnego brzegu, jest calkiem niezle, ale na kapiel sie nie decyduje. Brzeg gliniasty, woda metnawa, po powierzchni plywaja kepki traw... Nie tym razem. Za to na kolacje bedzie ryz z bananami. Pisalem juz o tym? Takie moje ulubione danie, z dodatkiem cukru i mleka w proszku. A tak przy okazji moze maly konkurs kulinarny dla drogich czytelnikow mojego bloga: poprosze Was o przeslanie w komentarzach do tego postu przepisu na potrawe, ktora moglbym przyrzadzic sobie w polowych warunkach. Przepis, ktory spodoba mi sie najbardziej wciele w czyn w jakims egzotycznym miejscu, oraz udokumentuje fotograficznie.
Noc spedzam na zewnatrz, nie wchodze do namiotu. Jest cieplo, przyjemnie, komarow brak, mimo bliskosci wody.
Kolejny dzien znow pod znakiem pieknych drzew i polnych traktow. Od wioski do wioski. Pytam o droge, do Djenné, oj, wszyscy z niedowierzaniem usmiechaja sie i kreca glowami, chcac powiedziec: to przeciez strasznie daleko!
Z braku chleba, na obiad gotuje sobie makaron. Gdy juz koncze jesc, ciekawski tubylec podjezdza do mnie rowerem zaladowanym wielka fura galezi z zielonymi liscmi. Dogadujemy sie nawet co nie co. Na widok mojej mocno osmalonej menazki, pokazuje, ze to niedobrze, bieze ja i pedzi co sil w nogach do malej polnej studzienki, jakies 100m dalej. Po pieciu minutach przybiega usmiechniety z wyczyszczonym garnkiem. Musial natrudzic sie mocno, wiem, bo sam probowalem ja wyczyscic, ale szlo mi tak ciezko, ze dalem sobie spokoj. W menazce przyniosj jeszcze wode, napilismy sie wspolnie. Czym by tu sie odwdzieczyc? Co by tu mu dac? Jedyne co mi przychodzi do glowy, to woreczek z resztka daktyli. Dlugo wzbrania sie, zanim z usmiechem pelnym wdziecznosci w koncu przyjmuje drobny prezent. Zaprasza mnie do swojej wioski, dobra, jedziemy, to po drodze. Ladujemy w jego zagrodzie, nie ma nikogo. Pokazuje mi zdjecia, rodzinne, oraz z wycieczki do Lagos, na mecz pilkarski. Na koniec, gdy postanawiam go opuscic, wyciaga z kornika trzy swieze jajka i wciska mi je do sakwy...
Nie wiem czy jade dobrze, odbilem juz od rzeki spory kawalek, kieruje sie jedynie stronami swiata, bowiem droga rozwidla sie i krzyzuje z innymi w nieskonczonosc. O droge pytam w kazdej wiosce. Pytam takze o chleb, ktorego nigdzie nie moge dostac. W koncu w pewnej nieco wiekszej miejscowosci, oswieca mnie zandarm na posterunku zandarmerii: tu nie ma chleba, bo tu sie chleba nie je. Tu sie je fru-fru. A fru fru to jest to - pokazuje mi miseczke z moimi ulubionymi poczkami smazonymi na glebokim tluszczu. Tak wiec juz po chwili udaje mi sie zakupic spory woreczek fru fru, w odmianie z cebulka i przyrawami. Nie, nie w sklepie, tylko u pewnej gospodyni, wszyscy tu u niej kupuja.
Kolejny nocleg w buszu, kolejny goracy dzien, docieram do czerwonej szutrowki, musi, ze to juz blisko. Po drodze w jednej z wiosek trafiam na dzien tagowy. W kazdej z wiekszych wiosek raz w tygodniu odbywa sie targ, wtedy miejscowosc przeistacza sie z sennej wioski w tetniace zyciem kolorowe widowisko. Mozna wtedy kupic wszystko, takze najesc sie do syta, z czego skwapliwie korzystam. Do Djenné juz tylko 20 km prosta szutrowka, to przezornie decyduje sie spedzic noc przed dotarciem do miasta, tak lepiej, bo przed poludniem na szukanie hotelu mam czas i sily, i oszczedzam na noclegu. Jednak w miare zblizania sie do miasta o zaciszne miejsce jest coraz trudniej, a do zachodu slonca tuz tuz. W koncu odbijam pierwsza sciezka w prawo na puste pole, gdzies musze w koncu dojechac. I dojezdzam - do rzeki. Czyzby to byla Bani nad ktora lezy Djenné? Nie wiem, nie wazne, wazne, zeby sie wykapac. Do nurtu dzieli mnie jednak spory kawalek grzezawiska. Klade rower na trawie, podwijam nogawki, zaciskam mocniej rzepy moich sandalow i ostroznie posuwam sie naprzod. Nie, robi sie za gleboko. Sprobuje kawalek dalej, po prawej stronie. Tez nie. Nic z tego, po pol godzinie szukania drogi do wody poddaje sie. I tym razem kapieli nie bedzie.
























Rankiem, zgodnie z planem, docieram do Djenné. Urzeka mnie natychmiast Miasto lezy na polwyspie, niemal z kazdej strony okala je rzeka Bani. Okazuje sie, ze nie tylko meczet, ale i cale Djenné zbudowane jest w jednolitym charakterystycznym stylu, ktory kojarzy mi sie z bajka o Barbapapie czy jakos tak… Miasto jest niewielkie, wszedzie blisko, ale w labiryncie waskich uliczek latwo sie zgubic. Gubie sie bez przerwy, ale to niewazne, korzystaja na tym zdjecia. Pierwszego wieczoru poznaje dwoch Hiszpanow, w zasadzie Baskow – Luis’a i Victora. Przyjechali ze swoimi rowerami do Senegalu, ale przyznaja, ze wiekszosc trasy pokonali lokalnymi srodkami transportu – brak czasu i wysokie temperatury. Jakos z Hiszpanami zawsze rozmowa mi sie klei. Najpierw rozmawiamy o afrykanskiej rzeczywistosci, ze smutkiem diagnozujemy lokalne problemy, zgodnie stwierdzamy, ze zadne srodki finansowe nie pomoga rozwojowi tego kontynentu. Pomoc Afryce to temat rzeka, nikt nie ma gotowej recepty, przepasc mentalna jaka nas dzieli od mieszkancow Czarnego Ladu pochlonie i zmarnotrawi kazde pieniadze. Edukacja i jeszcze raz edukacja – tylko to ma sens – znow jestesmy zgodni. Pozniej rozmowa przenosi sie na Stary Kontynent, do Polski, do Hiszpanii, poznajemy siebie, okazuje sie, ze mamy podone gusta, zainteresowania. Luis jest architektem wnetrz, obecnie projektuje nowy image hiszpanskiej sieci ksiegarni. Z kolei Victor jest artsta-malarzem, na duzych plaszczyznach sciennych tworzy niezwykle realistyczne obrazy, bedace iluzja rzeczywistosci. Oto link do jego strony : http://www.victorgoikoetxea.com/