AfrykaDominika na KOLOSACH!!!











Na tegorocznych KOLOSACH będę miał przyjemność zaprezentować swoją podróż po Afryce Zachodniej. Zapraszam Wszystkich!!!

Gdynia, 13 marca godz. 13.20
Wstęp wolny

Linki

Polecam obejrzenie diaporamy Valerie i Tony'ego, których spotkałem w Nioro (Mali):

www.radiomobil.org

.

Spotkanie ze slajdami

Serdecznie zapraszam na pokaz slajdów z mojej podróży po Afryce - sobota 16 maja, Muzeum Etnograficzne, ul. Grobla 25, Poznań, godz. 20.00. (w ramach Nocy Muzeów).

Witamy w Kraju Dogonów - cz. II

Aby wydostać się z Kraju Dogonów, muszę dotrzeć do Singha - dużej wioski na skraju łańcucha górskiego. O ile odcinek do Yendouma jest łatwy i ma tylko 8 km, to do Singha prowadzi droga, której pierwszy i zarazem najdłuższy etap jest podobno bardzo piaszczysty. Tubiné proponuje mi pomoc w jego pokonaniu. Mamy przełożyć znaczną część bagażu na jego motocykl i tym sposobem przedrzeć się przez piaski. Pomysł mi się podoba, bo nie wyobrażam sobie pchać roweru przez cały dzień, tak jak ostatnio. Tym niemniej, przeprawa zapowiada się bardzo ciężko, a jeśli mam dotrzeć do w ciągu jednego dnia do samej Bandiagary, to z Yendouma musimy wyjechać jeszcze przed wschodem słońca.

Przed wyjazdem postanawiam ustalić z Tubiné koszty jego pomocy. Sądzę, że to będzie kluczowy moment, wiele wyjaśniający w temacie prawdziwych intencji mojego dogońskiego opiekuna. Cały czas odnoszę wrażenie, że choć jesteśmy dla siebie bardzo mili, wręcz serdeczni, to serdeczność ta obliczona jest na lepszą pozycje negocjacyjną podczas końcowego rozliczenia. Obawiam się, że na koniec przyjdzie mi słono zapłacić za jego gościnę.
W duchu sobie myślę: zaprosił mnie do siebie, nic o pieniądzach nie wspominając, skorzystałem z jego dwóch posiłków, ale dwa razy jedliśmy też na mój koszt. Kupiłem także butelkę pastis’u, którą wypiliśmy wspólnie, a to co pozostało zostawiłem Tubiné. Także teoretycznie powinniśmy być kwita. Rozmowa ma więc dotyczyć rozliczenia za pomoc w transporcie do Singha oraz 500 CFA, które jestem winny jego szwagrowi za możliwość sfotografowania naskalnych ogrodów (w Kraju Dogonów konieczność uiszczenia opłaty za możliwość fotografowania wiosek jest powszechna). Tym niemniej jest to rozważanie Europejczyka, które tu w Afryce niekoniecznie musi mieć logiczne podstawy. Jestem mentalnie przygotowany na długie negocjacje...

W pierwszych słowach podkreślam, jak bardzo dziękuję Tubiné za okazaną BEZINTERESOWNĄ pomoc i gościnę, i proszę, aby mnie podliczył, ale tak „wszystko-wszystko”. Tubiné teatralnie marszczy czoło, spogląda w górę, zdaje się dokonywać w myślach skomplikowanych obliczeń. Nie trwa to jednak długo, i już po krótkiej chwili słyszę sumę, która jest trzykrotnie wyższa od tej, którą w swoich kalkulacjach uznałem za rozsądną. Zaczynamy negocjować.
Rozkładamy na czynniki pierwsze każdy element składowy końcowej sumy, ustalamy co ile kosztuje. Kwestie sporne spokojnie wyjaśniamy, stopniowo dążąc do kompromisowych sum. Tubine choć podkreśla, że za nocleg nie każe mi płacić, to przypomina o tym na każdym kroku. Nie obywa się także bez prób doliczenia kosztów wyżywienia, ale te skutecznie kontruję przypominając, że w tej materii obie strony brały przynajmniej równy udział. Gdy okazuje się, że końcowa suma robi się o wiele niższa od pierwotnie proponowanej, Tubiné stara się maksymalnie wywindować koszt jego pomocy, czyli czas i wysiłek, jaki musi poświęcić, abyśmy wspólnie dotarli jutro do Singha. Stoi to w pewnej sprzeczności ze sposobem, w jaki pierwotnie ofiarował mi swoją pomoc w tym zakresie, podkreślając siłę sympatii a wręcz przyjaźni jaka nim kieruje, i że nie zostawi mnie tak po prostu na pastwę losu. Na szczęście do takich deklaracji jestem już przyzwyczajony, byłbym raczej zaskoczony, gdyby deklarowana przyjaźń miała tu charakter rzeczywiście bezinteresowny.
Na sam koniec, gdy stanowczo upieram się przy swojej cenie, Tubiné używa argumentu, że on jest biedny, a ja bogaty... Ja mu na to, że nie może mnie traktować jak bogatego turystę z Francji, który przyjechał tu na tydzień lub dwa i nie liczy się z pieniędzmi. Podróżuję przez wiele miesięcy, muszę trzymać się dyscypliny budżetowej, sypiam najczęściej pod namiotem, nie jadam w restauracjach hotelowych. W końcu dochodzimy do porozumienia i planujemy wyjazd do Yendouma na dziś o godzinie 17.00, gdy upał staje się mniejszy.

Jadę za Tubiné bez wora transportowego, który przytroczyliśmy do jego motocykla. Droga jest niezła, ale są odcinki na tyle piaszczyste, że i tak muszę zsiadać z roweru i go pchać. Gdy tak pcham, rozmyślam na temat jutrzejszego dnia, jak to będzie, bo przecież ta droga to „pikuś” w porównaniu do istnego „ergu”, który czeka nas jutro. Nie wiem, nie wiem, boję się już teraz, czarno to widzę... Jest gorąco, pomimo późnej pory. Marzy mi się taka dżdżysta szaruga, jak na Śląsku…

Yendouma okazuje się dużą i gwarną wioską, spotykam małe grupki turystów, zawsze w towarzystwie lokalnego przewodnika. Francuzi na moto-side’ach w Douentza opowiadali, że wioska ta jest wyjątkowo mało turystyczna, więc mogę sobie wyobrazić, co się dzieje w południowej – najpopularniejszej części Kraju Dogonów.
Dotarliśmy tu krótko przed zmierzchem, więc po szybkim zakwaterowaniu w campement idę na fotograficzny spacer, wszak to jedyna okazja na zdjęcia z tego miejsca, skoro jutro mamy zamiar ruszyć o wschodzie słońca. Pomimo, że fotografuję jedynie baobaby, grupki dzieci podbiegają do mnie i próbują wyciągnąć ode mnie „opłatę fotograficzną”.






Szefem campement jest niejaki Emil - tutejszy lekarz i zarazem Dogon z krwi i kości, którego i Francuzi z Douentzy określili jako swojego serdecznego przyjaciela, którego poznali jeszcze we Francji. Emil faktycznie okazuje się bardzo serdecznym człowiekiem, fachowo opatruje moją ranę palca, nie chcąc nic w zamian. Cieszę się, bo konieczność pchania roweru w ostatnich dniach na nowo naruszyła dopiero co powoli gojącą się ranę.
Siedzimy z Tubiné na tarasie campement, jemy zakupione przeze mnie owoce mango, dzielę je równo – po trzy dla każdego.
– Kupimy pastis i napijemy się razem tak jak ostatnio? – pyta mnie z radością w głosie człowieka, który właśnie wpadł na doskonały pomysł. Słowo „kupimy” oznacza oczywiście, że ja kupię, tylko pić będziemy razem.
– Nie, nie kupimy, bo nie mam pieniędzy. Muszę je oszczędzać, żeby zapłacić Ci to, co wczoraj ustaliliśmy.
Właśnie przychodzi rodzinka Francuzów wraz ze swym przewodnikiem, zadowoleni, ale też piekielnie zmęczeni po całym dniu trekkingu, zamawiają kolację, a wcześniej zimne piwo.
– Patrz – mówię – Widzisz jak oni wydają pieniądze? Nie to co ja, mnie na to nie stać. Kolacje zjem na zewnątrz, trzy razy taniej.
Tubiné potakuje kiwając głową, nie odrywa się od jedzenia swojego mango. Gdy kończy, resztki owocu rzuca w kąt tarasu, jak zwykli to czynić wszyscy mieszkańcy wiosek w swoich podwórkach. Ale jak by nie było jesteśmy w hotelu i nie przechadzają się tu wszystkożerne kozy, dlatego wchodzę w rolę wychowawcy i delikatnie zwracam mu uwagę, żeby wyrzucił skórkę do kosza. Tubiné czyni to szybko i bez sprzeciwu.

Emil usłyszawszy o moim planie przedostania się do Singha, kręci głową powątpiewając w jego skuteczność. Twierdzi, że się namęczymy strasznie, a szansa dotarcia w ciągu jednego dnia do Singha jest znikoma. Jest jeszcze inna droga – prowadzący przez góry kamienisty szlak. Ale tam wchodzi w grę wyłącznie prowadzenie roweru, a przy licznych stromych podejściach pomoc będzie nieodzowna.
Zaczynam wątpić w sens pierwotnego planu. Przez góry mógłbym się przedostać, ale zajęłoby mi to co najmniej dwa dni. Nie mogę sobie na to pozwolić, nie zdążę przedłużyć wizy. Dzielę się swoimi wątpliwościami z Tubiné. Choć podtrzymuje swoją ofertę pomocy, to podpowiada mi alternatywne rozwiązanie – transport autem 4x4. Jego znajomy, którego z resztą poznałem wczoraj, a który posiada terenowe auto jest właśnie w Yendouma – decyduję się z nim pogadać. Sympatyczny Youssuf potwierdza zdanie Emila. Pierwszy etap do wioski Banani jest absolutnie piaszczysty i rowerem, nawet odciążonym nie ma co się tam pchać. Natomiast z Banani do Sangha prowadzi niezwykle stromy podjazd, po którym on sam niechętnie wjeżdża. Proponuje mi cenę 30 000 CFA, przy założeniu, że podwiezie mnie do Banani, a stamtąd opłaci dwóch tragarzy, którzy pomogą mi wejść do Sangha. Zarówno cena, jak i pomysł średnio mi się podobają. Jak już mam płacić takie pieniądze, to chcę wjechać na samą górę, a nie taszczyć rower niewiadomo jak długo.
Tubiné triumfuje, ponieważ na tle tej sumy jego 7500 CFA wygląda bardzo atrakcyjnie. Ale z pomysłu rowerowo-motorowego już zrezygnowałem. Idę porozmawiać z innym właścicielem terenowego auta, który zagadnął mnie podczas wieczornego spaceru. Mustafa proponuje mi za tą samą sumę podwózkę aż do Singha.
– Z Banani prowadzi tak długi i stromy podjazd, że nawet z tragarzami będziesz szedł kilka godzin!
Pozostaje więc wynegocjować możliwie najniższą cenę. Sposób obieram dość perfidny, ale jakże skuteczny. Chodzę od Youssufa do Mustafy informując każdego z nich o rezultacie negocjacji z konkurentem i stawiam sprawę na ostrzu noża: jak dasz mi lepszą cenę, to jadę z tobą, a jak nie – to z nim. Tym sposobem osiągam 22 500 CFA z podwózką do samej Singha i jadę z Mustafą jego białym Land Cruiserem jutro o ósmej rano.

Nie mogę jednak zostawić Tubiné tak całkiem na lodzie. Proponuję mu 3000 za dotychczasową pomoc, ale to go nie satysfakcjonuje zupełnie, jest załamany. Chce 6000. Staje na 4000, ale zastrzegam, że od tego momentu każdy płaci za siebie.
Okazuje się, że w Yendouma poza kilkoma campement nie ma żadnego miejsca, gdzie można by coś zjeść. Ale spacerując głównym traktem wioski natrafiłem na wracające z pola dogońskie kobiety, niosące na głowach misy z warzywami. Z pomocą Tubiné dogadujemy się z jedną z nich, że zrobi nam kolację w postaci dużej miski sałatki za 500 franków. Ustalam z Tubiné, żeby było jasne, że składamy się na to po połowie. Bynajmniej nie z powodu wysokości tej sumy, ale dla zasady, bo mam dość czucia się wykorzystywanym. Gdy kończymy jeść, płacę za całość, ponieważ Tubiné nie ma drobnych i chce mi oddać później, jak kupi benzynę, po którą właśnie idzie. Zaczynam wątpić w to, że mi odda te 250 franków, ale postanawiam mu nie przypominać, to będzie taki test na jego uczciwość.

Pół godziny później spotykamy się ostatni raz, Tubiné, pomimo całkowitego zmroku, postanowił wrócić do swojej wioski na noc. Długo przytrzymując moją dłoń w pożegnalnym uścisku mówi:
– Jest mi bardzo smutno, że wyjeżdżasz. Polubiłem Cię bardzo, jesteśmy przyjaciółmi, jest mi bardzo przykro…
Pomimo mroku dostrzegam, że jego oczy zaszkliły się. Nie wiem, co o tym myśleć. Jeszcze więcej mam wątpliwości gdy wręcza mi 250 franków za kolację. Aż głupio mi je przyjąć. Nie wiem, na ile jego smutek jest szczery. Pierwsza myśl jest taka, że to rozpacz po utracie białego źródła pieniędzy, ale to chyba nie do końca jest tak, sam nie wiem.

Resztę wieczoru spędzam na tarasie campement w towarzystwie Emila, który częstuje mnie pastis’em. Jest przyjemnie, ciepło, ale nie upalnie. Jego dwóch małych i nagich synków baraszkuje, wspinając się po ciele taty, ten podnosi ich w górę, a czasem „zgarnia” ich, gdy któryś z nich raczkując oddali się za daleko. Pytam o ich wiek – obydwaj mają koło roku, ale nie są bliźniakami. Emil ma dwie żony. Poznaję je chwilę później, gdy skończywszy swe codzienne obowiązki kładą się obok nas, dosiada się także przewodnik francuskiej rodzinki. Rozmawiają wszyscy po swojemu, najwyraźniej żartują sobie z czegoś. Przewodnik tłumaczy mi, że jego zdaniem Emil ma ochotę na wziąć sobie kolejną żonę, tym razem z jego (przewodnika) rodzinnej wioski, a więc ten stara się buntować jego obecne żony, aby zostawił jego wioskę w spokoju. Emil oczywiście zaprzecza, jego żony jednak obstają przy przewodniku, wszyscy się śmieją.
Robi się coraz później, jedna z żon zasypia ze swoim synkiem, drugie czarne ciałko śpi wtulone na piersiach Emila. Dopytuję go o baobaby, słyszałem, że ma bardzo dużą wiedzę na temat leczniczych właściwości wyciągów z tych pięknych drzew.
– To szeroki temat – odpowiada – szkoda, że wyjeżdżasz już jutro, poopowiadałbym ci o wszystkim, i o baobabach i o Dogonach, i o naszej wiosce…
Rozmawiamy także o życiu w tych stronach. Emil studiował we Francji, jeździł po Europie, ma porównanie. W pewnym momencie stwierdza:
– Wy w Europie jesteście bogaci, macie wszystko. Ale nie jesteście szczęśliwi. My mamy niewiele, ale i tak jesteśmy szczęśliwi…

Rano, zgodnie z planem, mój rower ląduje na dachu Toyoty Mustafy, ruszamy. Zaraz za wioską droga zmienia się piaszczysty trakt, to dobrze. Nie widzę tu siebie na rowerze, Anie nawet na motocyklu Tubiné. Pewnie przyszłoby mi pchać nie tylko rower, ale i jego motor. Upewnia mnie to w słuszności podjętej decyzji, ucisza wątpliwości, bo to w końcu miała być wyprawa rowerowa, a nie jakiś tam luksus z napędem na 4 koła. Ale mam za mało czasu, źle to wszystko rozplanowałem. Pojechałem na pół roku, żeby nie spieszyć się nigdzie, zostać dłużej w miejscach, które uznam za ciekawe, a tu okazuje się, że akurat na najciekawszą część mej afrykańskiej podróży zabrakło mi czasu. Rozmyślając o tym patrzę przez okno na mijane krajobrazy, na kamieniste zbocza usiane dziesiątkami nagich baobabów, na klify wysokich skał, z wykutymi w nich spichlerzami w tak niedostępnych miejscach, że swym przodkom Dogoni przypisują umiejętności magiczne. Kraj Dogonów to nie tylko wioski i pejzaże. To niezwykły świat legend, magicznych miejsc, totemów, czarowników… Ale ja nie mam czasu na to wszystko. Może tu kiedyś wrócę? Nie wiem, pewnie nieprędko.
Mijamy wioski, a w nich małe grupki białych turystów. Docieramy do wioski Banani. Wjeżdżamy na ów osławiony podjazd. Uff, co za szczęście, że nie zdecydowałem się na opcję z tragarzami. Podjazd jest tak stromy, że nawet zjechać, a w zasadzie zsunąć się z rowerem było by tu ciężko. Serpentyny wiją się wysoko w górę odsłaniając coraz to piękniejsze widoki. Żal mi, że nie zrobię tu więcej zdjęć, ale pocieszam się, że niebo i tak wciąż jest zamglone. Warto przyjechać tu jeszcze kiedyś, ale o innej porze roku.

To, co miało zająć mi cały dzień, samochodem zajęło półtorej godziny. Płacę, zakładam sakwy i ruszam do Bandiagary. Mam tylko 40 km do przejechania. Mijam wioski na obrzeżu kraju Dogonów, ale wciąż dogońskie. Znów robi się upalnie. Mijam piękne drzewa, pejzaże… ale nie chce mi się zatrzymywać na zdjęcia, mam dość. Jadę. Z naprzeciwka pozdrawiają mnie turyści z jadących w przeciwną stronę samochodów. Pewnie głowią się, a może i podziwiają, że rowerem dałem radę dogońskim górom.

Następnego dnia docieram do Mopti, przedłużam wizę, stąd do Bamako mam 600 km. Jechać rowerem szosą wzdłuż Nigru to bez sensu, szkoda czasu, wezmę autobus, chcę jak najszybciej dostać się do stolicy, przygotować się do podróży po Gwinei. Choć jak o tym myślę, o kolejnych setkach kilometrów w upale, to nie bardzo mi się chce. Wcześniej planowałem dotrzeć do Gwinei Bissau, gdzie miałem odpocząć na tamtejszych tropikalnych wyspach, ale w międzyczasie miał tam miejsce zamach stanu. Musiałem zmienić plany. Chcę dotrzeć do Senegalu, zabawić na sam koniec w prowincji Casamance, gdzie ponoć i dżungla, i rzeki, i plaże… Jest jeszcze Gambia, geograficznie śmieszny to kraj, ominąć go trudno, no i nie warto, bo ciekawy, ale wiza potrzebna. Muszę też załatwić bilet powrotny, z Dakaru. Dlatego nie mam wątpliwości, jadę do Bamako autobusem jeszcze tego samego dnia.







Bamako

Dworzec autobusowy w Bamako, na którym lądujemy po całonocnej jeździe, położony jest daleko w południowej części miasta. Ale jako, że wcześniej w stolicy Mali spędziłem tyle czasu ile spędziłem, to bez najmniejszych problemów docieram do oberży Jantiguiya, i czuję się tam jak u siebie w domu. Wchodzę po stromych stopniach ni to schodów, ni to drabiny na górny taras. Jeszcze nie tak dawno spędziłem tam miłe chwile w towarzystwie Nejada, dwóch dziewczyn z Quebec’u, kilku młodych Francuzów. Tu też ostatni raz widziałem się z Tony’m i Valerie. Teraz jest tu pusto, nie ma nikogo, jakoś mi smutno.

W Bamako nie ma ambasady Gambii, podobno w kwestii wiz reprezentuje ją ambasada Senegalu. Udaję się tam czym prędzej, ale okazuje się, że z Gambią nie mają nic wspólnego. Co gorsza, dowiaduję się, że aby wjechać do Senegalu obywatele Polski muszą mieć wizę! (w Lonely Planet stoi jak byk, że państwa UE są z tego obowiązku zwolnieni, ale jak widać – nie wszyscy). W sumie to całe szczęście, że tu trafiłem, bo gdybym dowiedział się o tym na granicy, to nie byłoby zabawnie. Składam wniosek o wizę, odbiór dopiero za kilka dni, bo weekend, a potem jakieś dni świąteczne. Trudno, przynajmniej mam sporo czasu na załatwienie innych spraw.

Łożysko w tylnym kole do wymiany. Tak przynajmniej sądzę, ponieważ koło od jakiegoś czasu obraca się z wyraźnym oporem. Trafiam do warsztatu rowerowego, moja diagnoza okazuje się trafiona. Wymiana łożysk i rower znów gotów do drogi. Z problemem dętki do przedniego koła też już rozwiązałem – dałem gumę do naprawy w jednym z licznych przydrożnych punktów wulkanizacji – nakleili mi łatki na gorąco – że też na to wcześniej nie wpadłem…

W moim hoteliku poznaję Julie – francuską dziewczynę, która opowiada mi mrożącą krew w żyłach historię o bandyckim napadzie, jakiego padła ofiarą. W zasadzie nie tyle ona, co jej grupa, grupa studentów i nauczycieli pewnej prywatnej francuskiej uczelni fotograficznej. Pojechali do Afryki Zachodniej dwiema ciężarówkami, takimi przystosowanymi do tego celu, z ciemnią, miejscami do spania i ze wszystkim co trzeba. Będąc w głębi kraju, zatrzymali się na nocleg gdzieś po drodze, w buszu. W nocy zaatakował ich jakiś człowiek na motorze. Nie chciał pieniędzy, to nie był złodziej. Po kliku słowach zamienionych z jednym z kierowców po prostu zaczął strzelać ze starej strzelby. Ranił dwie osoby, w tym jedną dość poważnie. Uciekł.
Wszyscy byli w wielkim szoku. Julie widziała całość zdarzenia na własne oczy. Zajęła się transportem i opieką w szpitalu ciężej ranionego, pozostali już są w drodze do Francji. Gdy stan rannego nieco się polepszył, Julie wsadziła go w samolot, a sama została w Bamako, musi bowiem załatwić środki finansowe na powrót do samolotem do Francji (ach te bezużyteczne tu karty Mastarcard…).

Wieczory spędzamy w trojkę – razem z Kansaye, młodym chłopakiem dorabiającym sobie pracując w tutejszym hotelu. Na co dzień Kansaye jest studentem anglistyki, pochodzi z tzw. dobrego domu. Chce być jednak niezależny od rodziców, stąd jego pomysł na pracę w tym miejscu.
Któregoś wieczoru wychodzimy razem na kolację – do Amandine (pamiętacie ten lokal?). Po kolacji zaczęła mnie boleć głowa, czas wracać do hotelu.

Rano nie przestaje boleć mnie głowa. Chyba mam gorączkę, czuję się kiepsko. Mam dreszcze. W nocy zakładam polar i dopiero tak chowam się do śpiwora – zimno mi. Kolejnego poranka postanawiam nie czekać dłużej i zrobić sobie test na malarię. Publiczna służba zdrowia działa całkiem sprawnie – w ciągu trzech godzin znam już wynik testu – negatywny. Ale lekarka i tak przepisuje mi lek antymalaryczny, bo z tymi testami nie ma stuprocentowej pewności. Do tego mocną dawkę paracetamolu, od którego pot leje się ze mnie litrami. Wynik testu jednak nie leczy mnie z choroby, wciąż trzyma mnie gorączka, wymiotuję, jestem osłabiony. Od trzech dni nic nie jadłem, nie mam apetytu. Nie martwi mnie to zbytnio – dobrze mi zrobi taka głodówka po okresie wiecznego przejadania się.
Wieczorem piątego dnia choroby czuję się fatalnie, leżę w łóżku i dygotam w dreszczach. Jestem tak słaby, że obawiam się zejścia po metalowej drabinie z tarasu do łazienki, gdy czuję, że będę wymiotować. Julie i Kansaye martwią się o mnie, wspólnie postanawiamy umieścić mnie na tą noc w pokoju z klimatyzacją. Pomaga – zasypiam, rano budzę się z nieco lepszym samopoczuciem, czyli moja choroba ma związek z upałem.

Podejmuję decyzję o wcześniejszym powrocie. Tak szybko jak się tylko da. Rodzice mi piszą, że w Polsce w ciągu dnia jest 3 stopnie ciepła, trudno mi sobie to wyobrazić, czysta abstrakcja. Tu jest 43.
Jeszcze przed południem wybieram się do miasta, żeby rozejrzeć się za biletem lotniczym. Biorę taksówkę, ale ta już ulicę dalej utyka w gigantycznym korku. I tak czegoś zapomniałem wziąć, więc wysiadam i wracam do hotelu. Wychodzę ponownie, tym razem idę pieszo na sam most i dopiero tam wsiądę do miejskiego busika, tak będzie najszybciej. Po drodze wymiotuję do przydrożnego rowu, ale jest to czynność w zasadzie czysto techniczna, nie wiąże się to z dyskomfortem, a wręcz jest mi lepiej zaraz po. Upał dokucza, ledwie trzymam się na nogach, ale nikt za mnie tego nie załatwi, muszę sam.
Wypadki toczą się w tempie zaskakująco błyskawicznym. W biurze z jednej z linii lotniczych trafiam na bardzo atrakcyjną cenę biletu do Europy. Wylot jeszcze dziś o północy. Decyzja, transakcja, stało się, nieodwracalne. Następnego dnia o 11.00 rano ląduję w Dusseldorfie.

Nie miałem czasu na przyzwyczajenie się do myśli o wcześniejszym powrocie, jestem w szoku. Nie negatywnym, cieszę się, czuję się znacznie lepiej, ale… Gdy rozglądam się dookoła, patrzę na otaczającą mnie teraz rzeczywistość, tak nierzeczywistą. Różnica jest ogromna. Mam wrażenie odbycia podróży w czasie, a nie w przestrzeni. Cała ta Afryka to był jakiś sen, wróciłem z niej tak szybko, jak wraca się za snu ma jawę…










http://filipspringer.com/blog/?p=629

http://rowertour.pl/






.

Witamy w Kraju Dogonów (cz. I)

Po świecie, a nawet dookoła świata, jeździ wcale niemało ludzi. Do mojego hostelu w Douentz'y przyjechały dwie pary Francuzów, dla których Mali jest jednym z ostatnich etapów ich podróży dookoła świata. Na motorach, takich z miejscem dla pasażera z boku, „moto side”, nie wiem czy istnieje polska nazwa. Wspaniali ludzie, koło pięćdziesiątki, zamarzyli, zaplanowali i zrealizowali wielką przygodę. Cztery lata zajęły im przygotowania, pojazdy skonstruowali sami. Oto link do ich strony www.passagers-du-monde.net
Są bardzo serdeczni, Alain zaprasza mnie na piwo, przegadaliśmy całe popołudnie. O życiu przegadaliśmy. Wieczorem wspólna kolacja, nie pozwalają mi za siebie płacić. Właśnie wrócili z Kraju Dogonów, polecają mi swoją trasę.
Kraj Dogonów to najbardziej znana atrakcja turystyczna Mali. Podobno bardzo, bardzo turystyczna, ale pomimo to, warta odwiedzenia. Jednak miałem sporo wątpliwości, czy w ogóle tam jechać, z dwóch powodów. Po pierwsze Kraj Dogonów to łańcuch górski, idealny do uprawiania trekkingu, ale z pewnością nie rowerem. A po drugie, zwyczajowo wynajmuje się przewodnika, a to już nie tania imprezka, na trzydniowy trekking trzeba przeznaczyć ok 450 zł... Ale przewodnik nie jest obowiązkowy. Przydatny, 99% turystów korzysta z ich usług, ale przymusu nie ma. Jak nie ma, to spróbuję. Tylko co z rowerem? Jedyny szlak, który na mapie mojego przewodnika wygląda na przejezdny, to taki od drugiej – zachodniej strony. Myślałem, żeby pojechać nim z Douentzy do pierwszej wioski u podnóża gór i tam ewentualnie zostawić rower i wybrać się na trekking. Ale Francuzi polecają mi inny, dużo ciekawszy szlak, który na mojej mapce oznaczony jest jako „tylko dla pojazdów terenowych”. Twierdzą, że stopnień zapiaszczenia nie jest aż tak duży, być może momentami trzeba będzie popchać rower, ale tragedii nie ma. No cóż, skoro tak twierdzą, to zaryzykuję. Polecają mi także gorąco wizytę w wiosce Yendouma i odwiedziny ich serdecznego przyjaciela, którego znają jeszcze z Francji, niejakiego Emila, Dogona, który jest tam lekarzem i jednocześnie właścicielem campement (tak się nazywają hoteliki w dogońskich wioskach).

Pobudka o szóstej, śniadanie, wspólne zdjęcie i wyjazd na podbój „la falaise”.



Na początku jest dobrze. Uściślijmy - przez pierwsze 2 km jest dobrze. Potem jest... niedobrze jest, bo trza rower pchać. No trudno, może to taki fragment, pewnie nie cały czas tak będzie. No to pcham sobie. Bywają odcinki o nieco twardszym gruncie, ale tak krótkie, że nie opłaca się wsiadać na rower, bo ciągłe wsiadanie i zsiadanie męczy bardziej niż pchanie po twardym. Po godzince pchania docieram do rozwidlenia. Patrzę na mapkę – tak, to chyba to, choć pewności nie mam. Skręcam w prawo, lepiej być bliżej zbocza górskiego, lewym szlakiem mógłbym za bardzo się oddalić. Pcham dalej, jest coraz ciężej, koła grzęzną w piachu, przypominam sobie piaskową przygodę w Timbuktu. Hmm, czy to na pewno ta droga? Na szczęście jest kogo zapytać, co chwila mija mnie albo wóz zaprzęgnięty w osiołka albo idące gęsiego kobiety z miskami na głowach. Wszyscy w przeciwną stronę – do miasta. Mój pierwszy cel na trasie to wioska o nazwie Bamba, jakieś 20-25 km stąd. Pytam kobiet o Bambę, rozmawiamy na migi i domysły. Sugerują dotarcie do równoległej drogi po lewej stronie. Zdaje się, że jest mniej zapiaszczona. No to zwrot w lewo i przez pole, pod górkę, żeby nie było za łatwo. Odpoczywam kilka razy, ale w końcu docieram drogi, faktycznie, nieco lepsza. Niestety nie na tyle, żeby wsiąść na rower, ale pcha się łatwiej. Pytam się wszystkich o Bambę, wszyscy zgodnie pokazują, że prosto, ale że daleko. No to pcham. Znów głęboki piach, spróbuję pojechać obok drogi, prawą stroną, teren wydaje się twardy. Tak, to dobry pomysł, jadę sobie bezdrożami, staram się mieć kontakt wzrokowy z drogą, która podejrzanie ucieka bardzo na wschód. Mam wątpliwości, wg mapy wyglądać to powinno inaczej... A może to wina przejrzystości powietrza, górskie zbocze znika jak we mgle. Tak czy inaczej postanawiam mimo wszystko trzymać się bliżej gór, bo to większy pewnik, że w końcu dojadę do tej Bamby. Po kilku kilometrach grunt przestaje współpracować, znowu muszę pchać rower. Boję się o mój palec, że się rana zabrudzi, bo nie goi się najlepiej. Poza tym co chwila wpadają mi między sandał a stopę takie małe kłujące roślinki, uprzykrzając tym samym i tak niełatwą przeprawę. Decyduję się zmienić sandały na moje górskie buty, które wegetują na dnie sakwy od czasów Mauretanii. Na coś się w końcu przydały.
Docieram do kamienistego wzgórza, próbuję zorientować się gdzie jestem. Nic mi się nie zgadza, niech to szlag... Zmęczony jestem już nie na żarty, pcham ten rower już ze trzy godziny. Bamba powinna być nie dalej niż 10 km. No nic, ruszam.





W oddali przed sobą, dostrzegam jakiegoś chłopaka, zmierzającego w tym samym kierunku co ja. Wszyscy do tej pory napotkani ludzie szli w przeciwną. Postanawiam go dogonić. Nie jest to łatwe zadanie, wołam do niego, żeby się zatrzymał. Docieram do piaszczystej drogi, docieram do niego. Nie mówi po francusku, ale nazwę Bamba kojarzy.
- Bamba? - pokazuję kierunek w jakim prowadzi droga.
- Bamba – odpowiada potakując głową.
No to idziemy. Zakopuję się w piach, chłopak widząc to pomaga mi pchając rower od tyłu. Gdy grunt robi się twardszy, toczę swój pojazd bez jego pomocy, jednak nie trwa to nigdy zbyt długo. Tak więc idziemy razem, ja i mój nowy towarzysz - pchacz. Przypomina mi się zdjęcie Kazika Nowaka ze strony 148...
Jest już południe, upał w pełni, idziemy w milczeniu. Raz po raz musimy pokonywać przecinające drogę dna wyschniętych uedów, czyli takie piaskownice. Rozpędzamy się wtedy i pokonujemy je w biegu – tak jest najłatwiej. Zarządzam krótką przerwę na odpoczynek pod małym drzewkiem. Dzielę się wodą, pytam jak ma na imię. Abdul. Pytam o Bambę. Daleko? Pokazuje gest ręką, że jeszcze daleko. Ruszamy. Guma. Łatka się odkleiła. W Douentz'y kupiłem dwie dętki, zakładam więc nówkę-sztukę made in India. Pchamy dalej. Bywa, że są odcinki, które mógłbym popedałować, ale nie decyduję się na to, wolę się trzymać Abdula, to mi się zwyczajnie opłaca. Co chwila musiałbym zsiadać z roweru i mordować się w piachu. A tak, czuję się bezpiecznie, mam pomoc i przewodnika w jednym.
Po kilku godzinach wyczerpującego marszu docieramy do jakiejś wioski. Uzupełniam wodę w studni. Jak wszędzie na wioskach - gromada zaciekawionych dzieci podbiega do nas. Dla mnie to norma, dla Abdula nowość, skutecznie je przegania kilkoma słowami. Idąc przez wioskę przechodzimy obok miejsca, gdzie kilku mężczyzn siedzi w cieniu pod daszkiem. Abdul wyjaśnia co i jak, a ja się witam, po czym pytam o jedzenie, czy można coś tu kupić. Nie, kupić nie można, ale można zjeść. Po kilku chwilach zostajemy przedstawieni szefowi wioski, który proponuje wspólny posiłek.
- Makaroni? - Pyta, czy to znam i lubię. Pewnie, że tak!
Makaroni okazuje się być ryżem z tłuszczem i drobinami ryb, jaki jadłem na pinassie. Trudno-świetnie. Lepsze to niż nic. Jemy palcami, wszyscy z jednej miski, – szef wioski, my dwaj i jeszcze dwóch mężczyzn, z których jeden trochę zna francuski. Na koniec pytam go, ile się należy. Ten, po konsultacji z szefem wioski odpowiada, że co łaska. Daję monetę 500-frankową (ok. 3 zł). Na jej widok przez glinianą izbę przechodzi pomruk zadowolenia. Dziękuję za gościnę, żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę. Do Bamby podobno już całkiem niedaleko, ale tak naprawdę to trudno tu komuś zaufać w tej kwestii.

Nie wiem jak i kiedy, ale w pewnym momencie zorientowałem się, że już nie jesteśmy na płaskiej, otwartej przestrzeni, po obu stronach są skały. Otoczenie jest niezwyczajne, bajkowe wręcz. Pośród obłych skał wyrastają strzeliste palmy kokosowe na przemian z niewielkimi baobabami. Niestety jestem tak wyczerpany ciągłym pchaniem roweru po piachu, że nie mam ochoty na robienie zdjęć, wręcz cieszę się, gdy słońce całkiem zaszło za chmurami, bo nie dosyć, że upał nieco mniejszy, to mam pretekst, usprawiedliwienie, bo zdjęcia i tak nie wyszłyby rewelacyjnie. Ograniczam się do podnoszenia raz po raz głowy, aby chociaż zapamiętać jak tu było.

Całe popołudnie to walka ze zmęczeniem, z upałem. Mniej więcej co pół godziny zarządzam krótki odpoczynek na napicie się i 5-minutową drzemkę w cieniu skały bądź drzewa. Zerkam na licznik kilometrów i nie mogę się nadziwić wielkości błędu w moich obliczeniach, bo według mapy przynajmniej od 10 km powinniśmy być już w Bambie. Tymczasem koło 16.00 docieramy do kolejnej wioski. Abdul pyta o drogę, a gdy słyszy odpowiedź, na jego twarzy maluje się wyraz rozczarowania, zdaje się, że do Bamby jest dalej niż myślał. A może pomyliliśmy drogę? Nie wiem, idziemy dalej. Szlak zmienił się, już nie brodzimy w piachu tylko posuwamy się do przodu kamienistą ścieżką, często przeciskając się między skałami, jesteśmy w prawdziwych górach. W pewnym momencie uderzam tylnym kołem w ostrą krawędź dużego kamienia – bum! A potem szybkie ssss... Opona nietknięta, ale świeżo założona dętka ma spore pęknięcie, spróbuje zakleić. Naprawiam, montuję koło, zakładam wszystkie sakwy, ale niepotrzebnie, łatka puściła, flak. Abdul załamany, ja robię dobrą minę do złej gry, nie mam wyjścia. Zakładam starą dętkę, całą połataną, może będzie trzymać. Trzyma, ciekawe jak długo.

Jest już późno, jakieś pół godziny przed zachodem słońca, gdy docieramy do kolejnej wioski. Mam wrażenie, że Abdul tu wszystkich zna, pewnie prowadzi mnie po labiryncie wioskowych ścieżek, w końcu wprowadza mnie na podwórko jednego z glinianych domostw i prosi, żebym tu zaczekał. Po chwili wraca w towarzystwie gościa, który okazuje się mówić biegle po francusku. Tłumaczy mi, że jesteśmy w wiosce Abdula, że dziś już nie ma sensu dalej iść, bo jest zbyt późno, spędzę noc u niego w domu, a jutro pójdziemy dalej. Ma na imię Amadou, jest studentem geografii, przyjdzie jeszcze wieczorem pogadać.

Tego dnia rower nakręcił 40 km, z czego wspólnie z Abdulem pchaliśmy go przez 35 km.

Mycie przy studni, potem kolacja którą Abdul przyniósł, prawdopodobnie z rodzinnego domu, bo tu mieszka w trójkę ze starszymi braćmi. Wygląda na zachwyconego, że mnie może u siebie gościć, zaprasza kolegów, rozmawiamy, popijamy... hmm, taki biały mączny płyn, na bazie prosa, z rozmiękłymi ziarenkami na dnie, nawet smaczne. Przez jakiś czas dotrzymuję towarzystwa, ale z czystej grzeczności, jestem tak zmęczony, że nie myślę o niczym innym jak o wejściu do namiotu i położeniu się spać, nie doczekam wizyty Amadou.

Nazajutrz Adbul przyniósł śniadanie – ryż z kurczakiem! Z tego co się zdążyłem zorientować, ludzie w takich wioskach rzadko jedzą mięso, to raczej rarytas, jadany nie z byle okazji. Jestem więc pod dużym wrażeniem gościnności tego młodego chłopaka.

Abdul idzie się przygotować do drogi, a ja zostaje na kilka chwil sam. Cały czas zaglądają do mnie tutejsze dzieci. Przyglądam się ich zabawom, tańczą w kółeczku, śpiewają przy tym, wyglądają na najszczęśliwsze dzieci świata, tu, na jego końcu...





W wiosce u Abdula:











Ruszamy po dziewiątej, kamienistym szlakiem kluczymy między skałami, Abdul wpycha mnie na stromych podjazdach. Patrzę na siebie z boku i sobie myślę, że to czysta głupota rowerem pchać się przez taki teren. To jakby pchać obładowany rower po tatrzańskich szlakach...

Wiosek jest coraz więcej, w jednej z nich dołącza do nas gromadka młodych chłopaków, żywo zainteresowanych niecodziennym gościem. Teraz szlak schodzi kilkusetmetrowym zjazdem ostro w dół. Abdul trzyma rower za wór transportowy, a ja prowadzę go mocno zaciskając dłonie na hamulcach. Chłopaki co chwila podpytują, czy mogą mi pomóc, ale trochę się obawiam oddać im w ich ręce kierownicę roweru, bo oprócz ciągłego hamowania trzeba jeszcze ciągle uważać na kamienie pod kołami. Jednak w końcu mam już dosyć tej mordęgi i ryzykuję – niech poprowadzą. Jedna wywrotka na samym początku, ale to dobra nauczka, teraz już wiedzą o co chodzi. Idę sobie swobodnie z boku, co za ulga! Tak mógłbym iść dzień i noc. Po zejściu z góry rozstajemy się z pomocnikami i idziemy dalej sami. Mijamy ogrody Dogonów, przy rzeczce. Zarówno mężczyźni jak i kobiety noszą wodę w wielkich bukłakach z tykwy, nawadniając zielone poletka.

Droga zrobiła się na tyle dobra, że decyduję się kontynuować samodzielnie. Żegnam się z Abdulem, wręczam mu w ramach wdzięczności za jego pomoc banknot 2000 CFA. To dużo i mało. Może 13, 14 zł, ale jak na tutejsze warunki to jednak dużo. Ale już w chwilę po rozstaniu mam mieszane uczucia, powinienem był mu dać więcej. Usprawiedliwiam się, że nie mogę być zbyt rozrzutny, bo jeszcze nie wiem, co mnie dalej czeka, czy nie przyjdzie mi zapłacić za jakiś transport.
Jedzie się znakomicie, tzn. sam fakt, że wreszcie mogę jechać a nie pchać jest znakomity. Ale szczęście nie trwa długo, muszę co chwilę zsiadać i pchać, piach na szczęście tylko miejscami jest głęboki. Tak czy inaczej męczę się dość szybko, a Bamby, do której miało być tylko 2 godziny drogi, jak nie było tak nie ma. Zaczynam kombinować, jak by się tu dostać jeszcze dziś do Yendouma, może wynajmę wóz? Taki z osiołkiem, dużo ich tu jeździ tymi drogami, im piasek niestraszny. Jedzie się bardzo powoli, ale zawsze to lepiej niż pchać. Pytam w pierwszej napotkanej wiosce.
Yendouma?! To bardzo daleko. 10 000 CFA.
Nie, to zdecydowanie za drogo. Nie chcą zejść poniżej 9000. Poza tym dziś jest już zbyt późno, nawet, jeśli dojedziemy na wieczór, to wóz z woźnicą będzie musiał zostać tam na noc. Idę dalej, zatrzymuję się przy sklepiku, obok którego kilku miejscowych dyskutuje w cieniu pod wiatą. Chyba wyglądam na bardzo zmęczonego, bo jeden z nich proponuje mi odpoczynek u niego w domu. Dostaję wodę do umycia się, kładę się w małej ciemnej, ale przyjemnej izbie, na macie na w specjalnej wnęce na podwyższeniu. Tak, mam ochotę się zdrzemnąć. Leżę na plecach, patrzę w ciemny sufit, potrzeba odpoczynku uświadamia mi jak bardzo jestem zmęczony. I nie jest to zmęczenie tylko dzisiejszego dnia, także wczorajszego, także poprzednich kilku, a może i kilku ostatnich tygodni, miesięcy... Jestem zmęczony nie tylko fizycznie, mam już trochę dość tej Afryki w ogóle. Pierwszy raz myślę o wcześniejszym powrocie.

Omar namawia mnie, żebym został na noc, a ruszył dalej dopiero jutro rano, ale na to nie mogę sobie pozwolić, muszę się znaleźć najdalej za trzy dni w Mopti, żeby przedłużyć wizę. Korzystam jednak z posiłku, na który mnie zaproszono po drzemce. Jemy taką papkę z prosa, w kolorze kaszy gryczanej. Po urobieniu w dłoni kulki macza się ją w brązowym sosie z owoców baobabu i taką wkłada do ust. Niezłe to nawet, zawsze jakaś odmiana po ryżu.

Do Bamby mam już tylko kawałek, ale nie ona jest moim dzisiejszym celem. Droga się nieco poprawia, mogę pedałować. Dołącza do mnie kilku chłopców na rowerze, jadą do Bamby, zagadują, jedziemy razem. Dogania nas motocykl. Zamieniam z kierowcą kilka słów, proponuje mi nocleg u siebie w domu, bo do Yendouma za daleko – dziś nie dojadę. Nie, nie bardzo mam ochotę, bardzo chcę dojechać dziś na miejsce. Choćby po ciemku. Mijamy Bambę – duża wieś, przepięknie położona na zboczu góry. Zatrzymuję się na chwilę, żeby zrobić przynajmniej jedno zdjęcie. Jedziemy dalej. W pewnym momencie motocyklista proponuje, że poprowadzi mnie inną drogą, bo ta za chwilę będzie bardzo piaszczysta. Tak, bardzo chętnie. Skręcamy w prawo, jedziemy wąską ścieżką prowadzącą w stronę zbocza góry. Ścieżka robi się coraz bardziej piaszczysta, raz po raz dla mnie nieprzejezdna, muszę zsiadać i pchać. Mój przewodnik czeka za mną kawałek dalej. Docieramy do wioski, przejeżdżamy przez sam jej środek piaszczystymi ścieżkami. Miało być lepiej a jest gorzej. Zostaję daleko z tyłu, wściekam się, głośno klnę po polsku wprawiając w osłupienie gromadkę biegnących do mnie wioskowych dzieci. W końcu dowlokłem się do motocyklisty, który ceremonialnie wita się z niemal wszystkimi mieszkańcami wioski.
- I to ma być mniej piaszczysta droga? - wybucham – poprowadziłeś mnie tędy, bo chciałeś odwiedzić swoją rodzinę!
- Nieprawda, zobaczysz za chwilę, jak dotrzemy do tamtej drogi, jaka będzie zapiaszczona.

Musiałem go bardzo urazić, bo gdy wkrótce dotarliśmy do poprzedniej drogi, która faktycznie okazała się piaskownicą, jeszcze długo w wielkim wzburzeniu prawił mi wykład na temat swojej uczciwości. Przeprosiłem go grzecznie, to ze zmęczenia, bylem wściekły, wyżyłem się trochę na nim.

Docieramy do jego wioski – Were. Tubiné – tak ma na imię – przez całą drogę namawiał mnie na nocleg u niego. Wioska okazuje się na tyle urokliwa, że w końcu postanawiam skorzystać z jego propozycji. Ma całkiem okazały dom, lokuję się z moim namiotem na zadaszonym tarasie. Tubiné od początku wyglądał mi na cwaniaka, mam jakieś uprzedzenie do tego człowieka, tak za twarz. No ale nic, będę ostrożny, czujny. Proponuję mu wspólną kolację, ale z moich zapasów. Mam jeszcze trochę starego chleba, sardynki w puszcze, ogórek i cebulę. Chcę odpocząć od ryżu i prosa, poza tym obawiam się, że za swoją gościnę Tubiné może mnie na koniec słono podliczyć. Przygotowałem jedzonko jak zwykle - w moim plastikowym pudełku. Wyciągam swoją łyżkę, widzę niepewność w oczach Dogona – jedz ręką, nie krępuj się – jego uśmiech wraca na twarz. Po kolacji mam ochotę na wizytę w miejscowym butiku, może znajdę coś słodkiego. Idziemy razem. W butiku nie ma żadnych słodyczy, ale jest za to pastis! No ładnie, Dogoni, choć muzułmanie, to od alkoholu nie stronią. Ku uciesze Tubiné kupuję pół litrowej butelki, ale wychodząc ze sklepiku ten dyskretnie chowa ją za pazuchę, czyli jednak tak otwarcie się tu nie pije.

Żona Tubiné przygotowała ryż, nie ma to-tamto, trzeba zjeść. Resztę wieczoru spędzamy na rozmowach o tym i o tamtym, on narzeka jaki to jest biedny, a ja komplementuję zarówno jego gościnność jak i okazałość jego domu oraz całej wioski. Czuję jak bardzo tym samym zaskarbiam sobie jego sympatię. Najchętniej zatrzymałby mnie na kilka dni. Pytam go o jego rodzinę, o dzieci. Odpowiada, że dzieci ma piątkę, w tym dwoje żyjących. W tym momencie przypominam sobie zatrważające statystyki dotyczące niezwykle dużej śmiertelności niemowląt w Mali w tym kraju. Pytam także o żonę, bo my tu na tarasie tak sami, a ona tam na dole, osobno, może też by chciała poznać jak by nie było egzotycznego gościa. Zagaduję więc ostrożnie, co z jego żoną, czy mówił jej o mnie, kim jestem i co tu robię. Tak, żona nie ma nic przeciwko mojej wizycie, mam się czuć jak u siebie. No cóż, chyba mnie nie zrozumiał, a raczej takie tu są zwyczaje, że on i jego żona to jeden świat, a on i ja tu na tarasie to drugi. I tych światów się tu nie miesza.

O dobrym wyspaniu się w dogońskich wioskach nie ma mowy. Przed czwartą nad ranem budzi mnie muezin z pobliskiego meczetu. Oprócz mnie budzi się także kogut, który pieje przez kolejną godzinę. O szóstej znów zmienia go muezin...
Poranek wykorzystuję na robienie zdjęć z tarasu. Jest tu naprawdę uroczo, szkoda tylko, że słońce takie blade, wciąż to przeżywam, wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Na śniadanie proponuję, że kupię dla nas obu jakieś lokalne racuchy, w niemal każdej miejscowości o świcie można coś takiego kupić. Tak, tu też, ale okazuje się, że tutejsze „galetes” są inne – ciemne – z prosa. Wygląda na to, że proso to najpowszechniejszy składnik diety Dogonów. Dodaję do nich cukier, Tubiné z początku się temu trochę dziwi, ale w końcu sam je nim posypuje.
Po śniadaniu idziemy wspólnie zrobić zdjęcia, ale najpierw czeka nas zwyczajowa wizyta u szefa wioski, tak wypada. Tubiné jest na tyle ostrożny, że decyduje się najpierw samemu złożyć wizytę „sołtysowi”, aby zapowiedzieć nasze wspólne odwiedziny. Cyrki, ale szanuję. Kurtuazyjna wizyta w domu szefa wioski jest miła i nie trwa długo, wymiana uprzejmości, pytam o pozwolenie na robienie zdjęć, zostawiam zwyczajowy drobny datek. W końcu ruszamy na skaliste zbocze, robię zdjęcia, to moje ulubione chwile.


















Tubiné na tarasie swojego domu




cdn...

A może by tak spocząć, znaleźć cień... (26/27-03-2009)




Niełatwo jest pogodzić podróżowanie rowerem z robieniem zdjęć. Trzeba wszystko dobrze zaplanować. Chciałbym więcej czasu spędzić w Hombori i okolicy, skupić się na zdjęciach, ale nie mam czasu, gna mnie wygasający termin wizy, muszę ją przedłużyć. Nie sądziłem, że 2-miesięczna wiza mi nie wystarczy, nie planowałem poznać Mali aż tak dogłębnie. No ale tak wyszło, jakoś tak...

Z Hombori ruszam po siódmej, zdjęcia przy Ręce Fatimy to 2 cenne - „chłodne” poranne godziny, a i tak zdecydowanie za mało. Nie tak to powinno wyglądać, powinienem tu spędzić 3 dni, objechać te skały z każdej strony, zobaczyć jak wyglądają o różnych porach dnia... No ale wiza, a jeszcze Kraj Dogonów, do Burkina i tak nie jadę, nie po drodze, nie rozerwę się.
Jadę. Okolica przepiękna, skały mają ciągnąć się aż do Douentzy. Gapię się na nie non-stop, zadzieram wysoko głowę, dobrze, że mały ruch na drodze. Przychodzi upał, czas rozejrzeć się za miejscem na odpoczynek, w cieniu, gdzie będę mógł się zdrzemnąć, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzać. Niełatwo o takie miejsce. Dużych drzew niewiele, a te nieliczne zajęte – stadka kóz, krów, pasterze... Chcę się schować, chcę mieć trochę intymności. A może tu po lewej? Skała tworzy wielką pionową ścianę, u podnuża kilka drzewek. Zwalniam. Niestety – dostrzegam kilka glinianych domów, jakieś dzieci. Zauważyły mnie, zrywają się, cała chmara, zaczynają biec w moim kierunku krzycząc jak opętani: tubab! tubab!



Nie znajdę miejsca na odpoczynek, ale wkrótce dojadę do Boni, małej miejscowości w połowie drogi do Douentz'y, podobno dziś mają dzień targowy. Może się nie zdrzemnę, ale na pewno się dobrze najem.
Ohoho! Targ w Boni to widowisko nietuzinkowe. Miasteczko położone jest pomiędzy dwiema wielkimi skałami, targ odbywa się w labiryncie wąskich uliczek pomiędzy niskimi budynkami z pomarańczowej gliny. Widziałem już wiele targów, ale ten jest wyjątkowo barwny. Pamiętam, jak jeszcze w Djenné jeden z napotkanych turystów emocjonował się wycieczką do pobliskiej wsi zamieszkanej przez Fula, gdzie największą atrakcją miała być możliwość zobaczenia i zrobienia zdjęcia tamtejszym kobietom, które noszą charakterystyczne wielkie złote kolczyki. Wycieczka nie do końca się udała, bo tego dnia żadna z napotkanych kobiet takich kolczyków nie miała. Tu, na targu w Boni, co druga ma takie kolczyki.
Postanawiam spędzić tu całe popołudnie. Stawiam rower przy jednym z butików, właściciel obiecuje strzec go, choć i tak wiem, że tu w Mali, szczególnie na wiosce, nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby zajrzeć do sakwy.
Idę na rekonesans, poszukać czegoś do jedzenia. Towarzyszy mi spora grupka dzieciaków, nie sposób je zgubić. Młode dziewczyny mają w miskach jakieś specjały, których tu jeszcze nie jadłem (kluseczki z jakąś zieleniną i przyprawami), postanawiam spróbować. Zarówno młode sprzedawczynie jak i tłumek towarzyszących mi dzieciaków wytrzeszczają oczy z niedowierzaniem, że tubab chce jeść takie rzeczy. Za ile chcę? Za 100 franków. Dziewczyna odlicza pojedyncze kluseczki, każda kosztuje 10. Robi się niezłe zamieszanie, bo chcę zjeść na miejscu, a uliczka jest wąska, ludzie chcą przejść, a tłum gapiów tamuje ruch. Tym niemniej dziewczyny są zachwycone, nawet łyżka się znalazła - specjalnie dla mnie. Gdy już zjadłem , jedna ze sprzedawczyń pyta mnie, czy chcę napić się mleka. Mleko? Toż to rarytas! W Mali dostępne zazwyczaj w proszku i to dość drogo, a świerze w kartonikach tylko w dużych miastach, w co lepszych sklepach. Pewnie, że chcę. Dziewczyna prowadzi mnie do starszej babki, która już po chwili z naczynia z tykwy przelewa mi mleko do plastikowego woreczka – śmiesznie tanio. Mleko okazuje się kwaśne, tzn zsiadłe, ale dobre. Trudno oczekiwać w tych temperaturach, żeby było inne. Najedzony odpoczywam na krześle przed butikiem, gdzie zostawiłem rower. Smsuję z Mirkiem – moim bratem – który właśnie odnalazł Boni w internecie i ogląda je na zdjęciach satelitarnych. Obaj jesteśmy ciekawi, co widzi każdy z nas.















Po całym dniu spędzonym w gwarnym Boni mam ochotę na znalezienie zacisznego miejsca na rozbicie namiotu, najlepiej gdzieś przy skałach. Z Boni do głównej szosy wiedzie kilkukilometrowa szutrówka, żeby dotrzeć pod skały, trzeba z niej zjechać i przedrzeć się piaszczystymi bezdrożami pomiędzy drzewami akacji. Dojeżdżam pod skałę, ale dostać się pomiędzy skały, gdzie będę mógł cieszyć się intymnością, nie jest łatwo. Muszę zdjąć sakwy i po kolei przenosić je wspinając się po głazach do małej polanki między nimi. Nie idzie mi to szybko, muszę uważać na mój palec, rana nie goi się najlepiej. Z zewnątrz moje zmagania muszą wyglądać co najmniej dziwnie, szczególnie wówczas, gdy tarabanię się po skałach z rowerem na plecach.
Gdy już wszystko przeniosłem, zabieram się do kolejnych rytualnych „czynności biwakowych” - rozbijam namiot, wkładam do środka sakwy, każdą w innym jego rogu, wyciągam zawczasu latarkę, żeby nie szukać jej po ciemku. Następnie zbieram drzewo na opał – w rękawiczkach rowerowych, żeby się nie pokłuć, bo najczęściej są to gałęzie akacji. Wybieram miejsce na ognisko – tu sprawa nie jest taka oczywista, ważne jest określenie kierunku wiatru, żeby dym nie wyciskał mi łez i żeby nie dostawał się do wnętrza namiotu, a jednocześnie nie za daleko, dokładnie na długość karimaty, na której będę siedzieć, a potem leżeć, gdy już zjem. Montuję także mój polowy „prysznic” - nie ma nic przyjemniejszego, jak zasiąść do kolacji umyty, wypłukany z afrykańskiego pyłu. A gdy sił brak, to chociaż stopy... I gdy już umyty, najedzony, nie wchodzę do namiotu, za ciepło. Tylko śpiwór na karimatę, wełniany kocyk pod głowę, notatki, książka... Ciemno dziś, od wielu dni nie widzę gwiazd, mrok zupełny, cisza. Wieczorami męczy mnie katar, kaszel, przeziębiony jestem od kilku dni, pewnie przez to ciągłe picie, pocenie się, i jazdę z wiatrem. A może przez harmattanowy pył w powietrzu, nawet w przewodniku o tym piszą. Poza tym nie czuję się najlepiej, przejadłem się dzisiaj, chciałem spróbować wszystkiego, chyba całe popołudnie coś wsuwałem. Po co ta kolacja teraz była? Chyba tylko dla rytuału, z przyzwyczajenia, dla przyjemności, z nałogu. Długo nie mogę zasnąć tej nocy.



Rano niemiła niespodzianka – flak. Kolec-gigant wszedł w bok opony – nie miała szans. Szkoda, bo czas tracę, czas chłodu. Naprawiam, znoszę po kolei wszystkie sakwy i rower z mojej kryjówki. Zakładam i ruszam, tzn pcham, bo piasku za dużo, to pole jakieś chyba. Co? Znowu flak, tym razem tylne koło. Całą operację wykonuję w towarzystwie młodego pasterza kóz, który bacznie przygląda się każdej czynności. Zdaje się, że łatka się odkleiła, zresztą podwójna. Wymieniam dętkę na inną, poklejoną w wielu miejscach, ale pewniejsze i szybsze to, niż zabawa z klejeniem pechowego miejsca. To przedostatnia „dobra” dętka, pozostałe już się chyba nie nadają. Kolejne pół godziny w plecy. W końcu ruszam, szutrówką, wkrótce będę na szosie, tam stoi mały domek z mini-barem, gdzie można wypić kawę, tam zaplanowałem śniadanie. Czy wyobrażacie sobie moją minę, gdy 300 metrów przed barem stwierdzam, że naprawione przed chwilą koło znowu nie ma powietrza?
Naprawiam. Nie mam wyjścia, muszę kleić. Tzn. odkleić starą łatę i nakleić nową. Martwię się tym, bo jak tak dalej pójdzie, to będzie źle. Co prawda mogę kupić nowe dętki, ale tutejsze pasują tylko do tylnego koła, bo przednie ma taką szeroką, wydłużoną felgę, a tutejsze dętki mają za krótkie wentyle – nie nadają się. Same problemy...

Zamiast o siódmej, w drogę wyruszam grubo po dziewiątej. Krajobrazy piękne, ale zatrzymywać na zdjęcia chce mi się coraz mniej, chcę dojechać do tej Douentzy, tam solidnie wypocząć, ze dwa dni chociaż. Nie dojadę jednym ciągiem, wczesnym popołudniem rozglądam się za miejscem na odpoczynek. Po prawej stronie dostrzegam miejsce doskonałe – kilka potężnych drzew stojących obok siebie. Zjeżdżam. Wielki powalony pień natychmiast zachęca mnie do wyjęcia aparatu. Ale jak spod ziemi pojawia się dwóch chłopców, naturalnie zainteresowanych kontaktem z tubabem. Staram się być miły, w końcu jestem na ich terenie, witam się uprzejmie, robię im zdjęcie. W końcu na migi tłumaczę im, że chcę się położyć, odpocząć. Wygląda na to, że rozumieją, ale nie odchodzą. Wyciągam karimatę i rozkładam się przy drzewie, zamykam oczy. Nie odchodzą. Gadają między sobą. Nie pozbędę się ich tak łatwo. Może zdrzemnę się naprawdę? Ale gadają, więc nie zasnę. Przykładam palec do ust pokazując, że proszę o ciszę. Skutkuje. Po chwili milczenia odchodzą. Czekam aż znikną po drugiej stronie szosy i zrywam się, bo to okazja, żeby zrobić zdjęcia. Jestem zmęczony, nie bardzo mi się się chce, ale miejsce jest naprawdę wyjątkowe, wyciągam statyw, Mamiyę, sesja na całego. Jednak szczęście nie trwa długo, wieść o postoju tubaba po drugiej stronie szosy rozniosła się szybko i po pół godzinie pokaźna gromadka chłopców przybiegła mi towarzyszyć. Pal licho zdjęcia, za chwilę naprawdę chciałem się przespać, potem coś zjeść. Co ja mam z nimi zrobić? Postanawiam pracować dalej, nie zwracając na nich uwagi, może zrozumieją, że niespecjalnie mam ochotę na towarzystwo. Robię swoje, nawet nie spoglądam w ich stronę. Szepczą coś między sobą, czuję ich spojrzenia na plecach. Po jakiejś chwili odwracam się żeby pójść po obiektyw, zerkam w ich stronę i... co widzę? Wszyscy stoją w równym szeregu, trzymają się za barki, niczym pozująca do zdjęcia drużyna piłkarzy. Rozbroili mnie, nie mogę powstrzymać uśmiechu, niech im będzie. Przestawiam ich przy „moim” pniaku, żeby było ciekawsze tło i robię zdjęcie moim młodym piłkarzom.











Do Douentz'y docieram o zmroku, kilometr przed miastem znowu flak.

Widzicie? Chciałem, ale nie dałem rady, nie skończę dzisiaj tego postu, rozciągnął mi się, ciągle coś, a najważniejsza przygoda dopiero przede mną. Jest środek nocy, dobranoc...

Złudzenie optyczne (25-03-2009)

Jadę. Dużo piję, bo upał 40-stopniowy wyciąga wodę w szalonym tempie. Nigdy wcześniej nie przepuszczałem przez mój organizm tyle wody co teraz. Taka temperatura nienajlepiej też wpływa na kondycję, pomimo popołudniowej drzemki, pod koniec całego dnia jazdy jestem wykończony. Trzeba zmienić strategię, nie ma sensu się męczyć. Nazajutrz wstaję przed piątą rano, jeszcze po ciemku przy małym ognisku jem śniadanie. Po szóstej już w drodze. Do 7.30 temperatura idealna, nie przekracza 30 stopni. Potem robi się coraz cieplej, żeby ok. 11.00 osiągnąć 40. Wtedy trzeba sobie odpuścić, odpocząć, tak do 17.00, kiedy robi się znów nieco „chłodniej”.
Na nocleg zatrzymałem się jakieś 40 km przed Gossi, więc jeszcze przed 9.00 rano docieram do tego miasteczka. Na szczęście Gossi jest zupełnie inne niż Doro, to typowy przystanek dla autobusów, z licznymi knajpkami i stoiskami z jedzeniem przy szosie. Korzystam, siadam na słodką kawę. Zerkam co chwila na zegarek, kontroluję czas, przedpołudnie trzeba wykorzystać na jazdę. Dziś mam dotrzeć do słynnego Hombori – miejsca, dla którego tak bardzo zmieniłem plany, dla którego popłynąłem do Timbuktu i dalej do Gao, żeby stamtąd na spokojnie, szosą na wschód dotrzeć do skał, po których wspinali się Francuzi spotkani miesiąc temu w Segou. Pamiętacie?






Kolejną przerwę robię planowo – po jedenastej, gdy upał rozkręca się na dobre. Ale o dwunastej ruszam dalej, jako że do Hombori stąd już tylko kawałek, za dwie godzinki będę na miejscu, pośród strzelistych skał. Jakoś trudno mi sobie te skały wyobrazić, bo dookoła nic tylko płaska sawanna. Aż tu nagle... nie, niemożliwe, żeby to była góra. Taka wielka?! Toż to tło dla wszystkiego co jest przede mną. A jednak jest, choć potężna, to ledwie widoczna, jej kontury zlewają się z zamglonym niebem. To przez ten harmattan, wygląda, jak by była dziesiątki kilometrów stąd, ale przecież to niemożliwe, jest zbyt wielka. Potężna skała pojawiła się nagle, znikąd, niczym złudzenie optyczne.




W Hombori zatrzymuję się w pierwszej auberge przy drodze, wygląda sympatycznie, a zmęczony upałem jestem konkretnie. Choć zazwyczaj nie jadam posiłków w takich miejscach, bo przy ulicznych jadłodajniach jest dużo taniej, to tym razem mam ochotę zrobić wyjątek. Siadam wygodnie przy stole, spaghetti, tylko 1000 franków, tylko dwa razy drożej niż na ulicy, nie, nie ironizuję. Zamawiam. Kelner przynosi najpierw sztućce. W plastikowym koszyczku, na serwetce, co za luksus. Danie na błyszczącym chromowanym talerzu prezentuje się znakomicie. Na osobnym talerzyku pieczywo. Czuję się jak król.
Oprócz mnie, przy sąsiednich stolikach siedzi para Francuzów w średnim wieku oraz dwóch Tuaregów. Francuzi właśnie zjedli obiad, czekają na jeepa, którym mają jechać oglądać słonie. W tych okolicach co roku stada słoni wędrują tysiąc kilometrów z dalekiego południa w poszukiwaniu pożywienia. Prawdziwie dzikie stada tych niezwykłych zwierząt są prawdziwą atrakcją dla turystów, szczególnie dla tych, których stać na wynajęcie terenowego auta z przewodnikiem.



Skończyłem jeść, rozkoszuję się cieniem, wygodnym krzesłem, odpoczynkiem. Dostrzegłem jakiś interesujący detal przed sobą, podnoszę aparat, chcę zrobić zdjęcie. Jeden z Tuaregów w czarnym szeszu, myśląc, że to on będzie tematem mojego zdjęcia, naraz zwraca się w moim kierunku i ręką pokazuje gest protestu. Wkurzam się ostro - po tych wszystkich odmowach i pretensjach ludzi, którym chciałem zrobić zdjęcie, tym razem protest był kompletnie nieuzasadniony, przez myśl mi nie przyszło, żeby zrobić mu zdjęcie.
- O co ci chodzi, przecież nie tobie robię to zdjęcie – rzucam mało uprzejmie w jego kierunku.
Nic nie odpowiedział, odwrócił się bokiem. Mija parę chwil, przysłuchuję się sympatycznej rozmowie Francuzów z kelnerem, żartują sobie na temat afrykańskiej rzeczywistości, bo pani żona niecierpliwiła się za rachunkiem, a gdy kelner w końcu go przyniósł, tłumaczył się na wesoło, że jak się podróżuje po Afryce, to trzeba się wyluzować, że w tym cały urok.
Zerkam w stronę Tuarega – patrzy mi prosto w oczy bardzo pewnym spojrzeniem, czarny szesz zasłania resztę jego twarzy. Nie spuszcza wzroku, nawet po dobrej chwili. O stary – myślę sobie – jeżeli myślisz, że mnie speszysz.... Postanawiam przetrzymać jego spojrzenie. Niech sobie nie myśli, że trafił na leszcza. Patrzymy sobie w oczy długo, bardzo długo, nienaturalnie długo. Jest dość młody i butny, widzę to w jego spojrzeniu doskonale. Po naprawdę dłuższej chwili w końcu wymiękł - lekki uśmiech i gest głową w znaczeniu „no co się tak patrzysz”. Uśmiecham się także, teraz już mogę, wygrałem. Wyraźnie go zaintrygowałem, bo wstaje i siada szybko przy moim stoliku, naprzeciwko. Odsłania twarz.
- Jak masz na imię? - pyta.
Zamieniamy kilka słów, lody przełamane. Hamid zdejmuje całkowicie swój szesz i owiązuje nim moją głowę:
- Chcesz mieć zdjęcie Tuarega, to zaraz będziesz miał...




Hombori to urokliwe miasteczko położone na wzgórzu, u podnóża majestatycznych skał. Kilka kilometrów dalej jest jeszcze piękniej, a to za sprawą Ręki Fatimy, jak nazwano grupę pięciu gotyckich skał, będących miejscem pielgrzymek wspinaczy z Europy. Zresztą, co ja będę Wam opowiadał – popatrzcie sami...