A może by tak spocząć, znaleźć cień... (26/27-03-2009)




Niełatwo jest pogodzić podróżowanie rowerem z robieniem zdjęć. Trzeba wszystko dobrze zaplanować. Chciałbym więcej czasu spędzić w Hombori i okolicy, skupić się na zdjęciach, ale nie mam czasu, gna mnie wygasający termin wizy, muszę ją przedłużyć. Nie sądziłem, że 2-miesięczna wiza mi nie wystarczy, nie planowałem poznać Mali aż tak dogłębnie. No ale tak wyszło, jakoś tak...

Z Hombori ruszam po siódmej, zdjęcia przy Ręce Fatimy to 2 cenne - „chłodne” poranne godziny, a i tak zdecydowanie za mało. Nie tak to powinno wyglądać, powinienem tu spędzić 3 dni, objechać te skały z każdej strony, zobaczyć jak wyglądają o różnych porach dnia... No ale wiza, a jeszcze Kraj Dogonów, do Burkina i tak nie jadę, nie po drodze, nie rozerwę się.
Jadę. Okolica przepiękna, skały mają ciągnąć się aż do Douentzy. Gapię się na nie non-stop, zadzieram wysoko głowę, dobrze, że mały ruch na drodze. Przychodzi upał, czas rozejrzeć się za miejscem na odpoczynek, w cieniu, gdzie będę mógł się zdrzemnąć, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzać. Niełatwo o takie miejsce. Dużych drzew niewiele, a te nieliczne zajęte – stadka kóz, krów, pasterze... Chcę się schować, chcę mieć trochę intymności. A może tu po lewej? Skała tworzy wielką pionową ścianę, u podnuża kilka drzewek. Zwalniam. Niestety – dostrzegam kilka glinianych domów, jakieś dzieci. Zauważyły mnie, zrywają się, cała chmara, zaczynają biec w moim kierunku krzycząc jak opętani: tubab! tubab!



Nie znajdę miejsca na odpoczynek, ale wkrótce dojadę do Boni, małej miejscowości w połowie drogi do Douentz'y, podobno dziś mają dzień targowy. Może się nie zdrzemnę, ale na pewno się dobrze najem.
Ohoho! Targ w Boni to widowisko nietuzinkowe. Miasteczko położone jest pomiędzy dwiema wielkimi skałami, targ odbywa się w labiryncie wąskich uliczek pomiędzy niskimi budynkami z pomarańczowej gliny. Widziałem już wiele targów, ale ten jest wyjątkowo barwny. Pamiętam, jak jeszcze w Djenné jeden z napotkanych turystów emocjonował się wycieczką do pobliskiej wsi zamieszkanej przez Fula, gdzie największą atrakcją miała być możliwość zobaczenia i zrobienia zdjęcia tamtejszym kobietom, które noszą charakterystyczne wielkie złote kolczyki. Wycieczka nie do końca się udała, bo tego dnia żadna z napotkanych kobiet takich kolczyków nie miała. Tu, na targu w Boni, co druga ma takie kolczyki.
Postanawiam spędzić tu całe popołudnie. Stawiam rower przy jednym z butików, właściciel obiecuje strzec go, choć i tak wiem, że tu w Mali, szczególnie na wiosce, nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby zajrzeć do sakwy.
Idę na rekonesans, poszukać czegoś do jedzenia. Towarzyszy mi spora grupka dzieciaków, nie sposób je zgubić. Młode dziewczyny mają w miskach jakieś specjały, których tu jeszcze nie jadłem (kluseczki z jakąś zieleniną i przyprawami), postanawiam spróbować. Zarówno młode sprzedawczynie jak i tłumek towarzyszących mi dzieciaków wytrzeszczają oczy z niedowierzaniem, że tubab chce jeść takie rzeczy. Za ile chcę? Za 100 franków. Dziewczyna odlicza pojedyncze kluseczki, każda kosztuje 10. Robi się niezłe zamieszanie, bo chcę zjeść na miejscu, a uliczka jest wąska, ludzie chcą przejść, a tłum gapiów tamuje ruch. Tym niemniej dziewczyny są zachwycone, nawet łyżka się znalazła - specjalnie dla mnie. Gdy już zjadłem , jedna ze sprzedawczyń pyta mnie, czy chcę napić się mleka. Mleko? Toż to rarytas! W Mali dostępne zazwyczaj w proszku i to dość drogo, a świerze w kartonikach tylko w dużych miastach, w co lepszych sklepach. Pewnie, że chcę. Dziewczyna prowadzi mnie do starszej babki, która już po chwili z naczynia z tykwy przelewa mi mleko do plastikowego woreczka – śmiesznie tanio. Mleko okazuje się kwaśne, tzn zsiadłe, ale dobre. Trudno oczekiwać w tych temperaturach, żeby było inne. Najedzony odpoczywam na krześle przed butikiem, gdzie zostawiłem rower. Smsuję z Mirkiem – moim bratem – który właśnie odnalazł Boni w internecie i ogląda je na zdjęciach satelitarnych. Obaj jesteśmy ciekawi, co widzi każdy z nas.















Po całym dniu spędzonym w gwarnym Boni mam ochotę na znalezienie zacisznego miejsca na rozbicie namiotu, najlepiej gdzieś przy skałach. Z Boni do głównej szosy wiedzie kilkukilometrowa szutrówka, żeby dotrzeć pod skały, trzeba z niej zjechać i przedrzeć się piaszczystymi bezdrożami pomiędzy drzewami akacji. Dojeżdżam pod skałę, ale dostać się pomiędzy skały, gdzie będę mógł cieszyć się intymnością, nie jest łatwo. Muszę zdjąć sakwy i po kolei przenosić je wspinając się po głazach do małej polanki między nimi. Nie idzie mi to szybko, muszę uważać na mój palec, rana nie goi się najlepiej. Z zewnątrz moje zmagania muszą wyglądać co najmniej dziwnie, szczególnie wówczas, gdy tarabanię się po skałach z rowerem na plecach.
Gdy już wszystko przeniosłem, zabieram się do kolejnych rytualnych „czynności biwakowych” - rozbijam namiot, wkładam do środka sakwy, każdą w innym jego rogu, wyciągam zawczasu latarkę, żeby nie szukać jej po ciemku. Następnie zbieram drzewo na opał – w rękawiczkach rowerowych, żeby się nie pokłuć, bo najczęściej są to gałęzie akacji. Wybieram miejsce na ognisko – tu sprawa nie jest taka oczywista, ważne jest określenie kierunku wiatru, żeby dym nie wyciskał mi łez i żeby nie dostawał się do wnętrza namiotu, a jednocześnie nie za daleko, dokładnie na długość karimaty, na której będę siedzieć, a potem leżeć, gdy już zjem. Montuję także mój polowy „prysznic” - nie ma nic przyjemniejszego, jak zasiąść do kolacji umyty, wypłukany z afrykańskiego pyłu. A gdy sił brak, to chociaż stopy... I gdy już umyty, najedzony, nie wchodzę do namiotu, za ciepło. Tylko śpiwór na karimatę, wełniany kocyk pod głowę, notatki, książka... Ciemno dziś, od wielu dni nie widzę gwiazd, mrok zupełny, cisza. Wieczorami męczy mnie katar, kaszel, przeziębiony jestem od kilku dni, pewnie przez to ciągłe picie, pocenie się, i jazdę z wiatrem. A może przez harmattanowy pył w powietrzu, nawet w przewodniku o tym piszą. Poza tym nie czuję się najlepiej, przejadłem się dzisiaj, chciałem spróbować wszystkiego, chyba całe popołudnie coś wsuwałem. Po co ta kolacja teraz była? Chyba tylko dla rytuału, z przyzwyczajenia, dla przyjemności, z nałogu. Długo nie mogę zasnąć tej nocy.



Rano niemiła niespodzianka – flak. Kolec-gigant wszedł w bok opony – nie miała szans. Szkoda, bo czas tracę, czas chłodu. Naprawiam, znoszę po kolei wszystkie sakwy i rower z mojej kryjówki. Zakładam i ruszam, tzn pcham, bo piasku za dużo, to pole jakieś chyba. Co? Znowu flak, tym razem tylne koło. Całą operację wykonuję w towarzystwie młodego pasterza kóz, który bacznie przygląda się każdej czynności. Zdaje się, że łatka się odkleiła, zresztą podwójna. Wymieniam dętkę na inną, poklejoną w wielu miejscach, ale pewniejsze i szybsze to, niż zabawa z klejeniem pechowego miejsca. To przedostatnia „dobra” dętka, pozostałe już się chyba nie nadają. Kolejne pół godziny w plecy. W końcu ruszam, szutrówką, wkrótce będę na szosie, tam stoi mały domek z mini-barem, gdzie można wypić kawę, tam zaplanowałem śniadanie. Czy wyobrażacie sobie moją minę, gdy 300 metrów przed barem stwierdzam, że naprawione przed chwilą koło znowu nie ma powietrza?
Naprawiam. Nie mam wyjścia, muszę kleić. Tzn. odkleić starą łatę i nakleić nową. Martwię się tym, bo jak tak dalej pójdzie, to będzie źle. Co prawda mogę kupić nowe dętki, ale tutejsze pasują tylko do tylnego koła, bo przednie ma taką szeroką, wydłużoną felgę, a tutejsze dętki mają za krótkie wentyle – nie nadają się. Same problemy...

Zamiast o siódmej, w drogę wyruszam grubo po dziewiątej. Krajobrazy piękne, ale zatrzymywać na zdjęcia chce mi się coraz mniej, chcę dojechać do tej Douentzy, tam solidnie wypocząć, ze dwa dni chociaż. Nie dojadę jednym ciągiem, wczesnym popołudniem rozglądam się za miejscem na odpoczynek. Po prawej stronie dostrzegam miejsce doskonałe – kilka potężnych drzew stojących obok siebie. Zjeżdżam. Wielki powalony pień natychmiast zachęca mnie do wyjęcia aparatu. Ale jak spod ziemi pojawia się dwóch chłopców, naturalnie zainteresowanych kontaktem z tubabem. Staram się być miły, w końcu jestem na ich terenie, witam się uprzejmie, robię im zdjęcie. W końcu na migi tłumaczę im, że chcę się położyć, odpocząć. Wygląda na to, że rozumieją, ale nie odchodzą. Wyciągam karimatę i rozkładam się przy drzewie, zamykam oczy. Nie odchodzą. Gadają między sobą. Nie pozbędę się ich tak łatwo. Może zdrzemnę się naprawdę? Ale gadają, więc nie zasnę. Przykładam palec do ust pokazując, że proszę o ciszę. Skutkuje. Po chwili milczenia odchodzą. Czekam aż znikną po drugiej stronie szosy i zrywam się, bo to okazja, żeby zrobić zdjęcia. Jestem zmęczony, nie bardzo mi się się chce, ale miejsce jest naprawdę wyjątkowe, wyciągam statyw, Mamiyę, sesja na całego. Jednak szczęście nie trwa długo, wieść o postoju tubaba po drugiej stronie szosy rozniosła się szybko i po pół godzinie pokaźna gromadka chłopców przybiegła mi towarzyszyć. Pal licho zdjęcia, za chwilę naprawdę chciałem się przespać, potem coś zjeść. Co ja mam z nimi zrobić? Postanawiam pracować dalej, nie zwracając na nich uwagi, może zrozumieją, że niespecjalnie mam ochotę na towarzystwo. Robię swoje, nawet nie spoglądam w ich stronę. Szepczą coś między sobą, czuję ich spojrzenia na plecach. Po jakiejś chwili odwracam się żeby pójść po obiektyw, zerkam w ich stronę i... co widzę? Wszyscy stoją w równym szeregu, trzymają się za barki, niczym pozująca do zdjęcia drużyna piłkarzy. Rozbroili mnie, nie mogę powstrzymać uśmiechu, niech im będzie. Przestawiam ich przy „moim” pniaku, żeby było ciekawsze tło i robię zdjęcie moim młodym piłkarzom.











Do Douentz'y docieram o zmroku, kilometr przed miastem znowu flak.

Widzicie? Chciałem, ale nie dałem rady, nie skończę dzisiaj tego postu, rozciągnął mi się, ciągle coś, a najważniejsza przygoda dopiero przede mną. Jest środek nocy, dobranoc...

Złudzenie optyczne (25-03-2009)

Jadę. Dużo piję, bo upał 40-stopniowy wyciąga wodę w szalonym tempie. Nigdy wcześniej nie przepuszczałem przez mój organizm tyle wody co teraz. Taka temperatura nienajlepiej też wpływa na kondycję, pomimo popołudniowej drzemki, pod koniec całego dnia jazdy jestem wykończony. Trzeba zmienić strategię, nie ma sensu się męczyć. Nazajutrz wstaję przed piątą rano, jeszcze po ciemku przy małym ognisku jem śniadanie. Po szóstej już w drodze. Do 7.30 temperatura idealna, nie przekracza 30 stopni. Potem robi się coraz cieplej, żeby ok. 11.00 osiągnąć 40. Wtedy trzeba sobie odpuścić, odpocząć, tak do 17.00, kiedy robi się znów nieco „chłodniej”.
Na nocleg zatrzymałem się jakieś 40 km przed Gossi, więc jeszcze przed 9.00 rano docieram do tego miasteczka. Na szczęście Gossi jest zupełnie inne niż Doro, to typowy przystanek dla autobusów, z licznymi knajpkami i stoiskami z jedzeniem przy szosie. Korzystam, siadam na słodką kawę. Zerkam co chwila na zegarek, kontroluję czas, przedpołudnie trzeba wykorzystać na jazdę. Dziś mam dotrzeć do słynnego Hombori – miejsca, dla którego tak bardzo zmieniłem plany, dla którego popłynąłem do Timbuktu i dalej do Gao, żeby stamtąd na spokojnie, szosą na wschód dotrzeć do skał, po których wspinali się Francuzi spotkani miesiąc temu w Segou. Pamiętacie?






Kolejną przerwę robię planowo – po jedenastej, gdy upał rozkręca się na dobre. Ale o dwunastej ruszam dalej, jako że do Hombori stąd już tylko kawałek, za dwie godzinki będę na miejscu, pośród strzelistych skał. Jakoś trudno mi sobie te skały wyobrazić, bo dookoła nic tylko płaska sawanna. Aż tu nagle... nie, niemożliwe, żeby to była góra. Taka wielka?! Toż to tło dla wszystkiego co jest przede mną. A jednak jest, choć potężna, to ledwie widoczna, jej kontury zlewają się z zamglonym niebem. To przez ten harmattan, wygląda, jak by była dziesiątki kilometrów stąd, ale przecież to niemożliwe, jest zbyt wielka. Potężna skała pojawiła się nagle, znikąd, niczym złudzenie optyczne.




W Hombori zatrzymuję się w pierwszej auberge przy drodze, wygląda sympatycznie, a zmęczony upałem jestem konkretnie. Choć zazwyczaj nie jadam posiłków w takich miejscach, bo przy ulicznych jadłodajniach jest dużo taniej, to tym razem mam ochotę zrobić wyjątek. Siadam wygodnie przy stole, spaghetti, tylko 1000 franków, tylko dwa razy drożej niż na ulicy, nie, nie ironizuję. Zamawiam. Kelner przynosi najpierw sztućce. W plastikowym koszyczku, na serwetce, co za luksus. Danie na błyszczącym chromowanym talerzu prezentuje się znakomicie. Na osobnym talerzyku pieczywo. Czuję się jak król.
Oprócz mnie, przy sąsiednich stolikach siedzi para Francuzów w średnim wieku oraz dwóch Tuaregów. Francuzi właśnie zjedli obiad, czekają na jeepa, którym mają jechać oglądać słonie. W tych okolicach co roku stada słoni wędrują tysiąc kilometrów z dalekiego południa w poszukiwaniu pożywienia. Prawdziwie dzikie stada tych niezwykłych zwierząt są prawdziwą atrakcją dla turystów, szczególnie dla tych, których stać na wynajęcie terenowego auta z przewodnikiem.



Skończyłem jeść, rozkoszuję się cieniem, wygodnym krzesłem, odpoczynkiem. Dostrzegłem jakiś interesujący detal przed sobą, podnoszę aparat, chcę zrobić zdjęcie. Jeden z Tuaregów w czarnym szeszu, myśląc, że to on będzie tematem mojego zdjęcia, naraz zwraca się w moim kierunku i ręką pokazuje gest protestu. Wkurzam się ostro - po tych wszystkich odmowach i pretensjach ludzi, którym chciałem zrobić zdjęcie, tym razem protest był kompletnie nieuzasadniony, przez myśl mi nie przyszło, żeby zrobić mu zdjęcie.
- O co ci chodzi, przecież nie tobie robię to zdjęcie – rzucam mało uprzejmie w jego kierunku.
Nic nie odpowiedział, odwrócił się bokiem. Mija parę chwil, przysłuchuję się sympatycznej rozmowie Francuzów z kelnerem, żartują sobie na temat afrykańskiej rzeczywistości, bo pani żona niecierpliwiła się za rachunkiem, a gdy kelner w końcu go przyniósł, tłumaczył się na wesoło, że jak się podróżuje po Afryce, to trzeba się wyluzować, że w tym cały urok.
Zerkam w stronę Tuarega – patrzy mi prosto w oczy bardzo pewnym spojrzeniem, czarny szesz zasłania resztę jego twarzy. Nie spuszcza wzroku, nawet po dobrej chwili. O stary – myślę sobie – jeżeli myślisz, że mnie speszysz.... Postanawiam przetrzymać jego spojrzenie. Niech sobie nie myśli, że trafił na leszcza. Patrzymy sobie w oczy długo, bardzo długo, nienaturalnie długo. Jest dość młody i butny, widzę to w jego spojrzeniu doskonale. Po naprawdę dłuższej chwili w końcu wymiękł - lekki uśmiech i gest głową w znaczeniu „no co się tak patrzysz”. Uśmiecham się także, teraz już mogę, wygrałem. Wyraźnie go zaintrygowałem, bo wstaje i siada szybko przy moim stoliku, naprzeciwko. Odsłania twarz.
- Jak masz na imię? - pyta.
Zamieniamy kilka słów, lody przełamane. Hamid zdejmuje całkowicie swój szesz i owiązuje nim moją głowę:
- Chcesz mieć zdjęcie Tuarega, to zaraz będziesz miał...




Hombori to urokliwe miasteczko położone na wzgórzu, u podnóża majestatycznych skał. Kilka kilometrów dalej jest jeszcze piękniej, a to za sprawą Ręki Fatimy, jak nazwano grupę pięciu gotyckich skał, będących miejscem pielgrzymek wspinaczy z Europy. Zresztą, co ja będę Wam opowiadał – popatrzcie sami...


















Gao (23-03-2009)

Przedpołudnie spędziłem na bieganiu po bankach z moją uszkodzoną kartą visa, w nadziei, że uda mi się wyciągnąć trochę gotówki poza bankomatem. Bez powodzenia. Na sam koniec postanawiam popracować trochę nad plastyką karty, kilka wygięć na zgięciu, pocierań paska magnetycznego o koszulkę i podejmuję ostatnią próbę w bankomacie, bez większych nadziei na powodzenie. Hurra! Karta działa! Wyciągam gotówkę, humor wraca, świat staje się znów piękniejszy. I jak tu wierzyć w to, że pieniądze szczęścia nie dają? Dają dają, nie wiem, czy szczęście, ale poczucie wolności z pewnością.

Wnoszę sakwy po schodach hotelu Atlantide. Potykam się, a że obie ręce mam zajete, to mało nie ląduję twarzą na schodach. Uderzam stopą w krawędź schodka, na tyle nieszczęśliwie, że ranię się duży palec od nogi, od spodu. Krew zalewa cały sandał, ostrożnie kuśtykam do łazienki żeby nie pobrudzić posadzki na czerwono. Rana nie jest groźna, ale kłopotliwa, będę miał problem z chodzeniem. Trudno.

Pomimo odniesionej kontuzji, dzień zaliczam do udanych – znajduję tani internet, mogę napisać zaległego posta. Kolejny dzień odbywam wycieczkę po nabrzeżnej części miasta, a to za sprawą młodego chłopaka oferującego wspólne odwiedzenie domostw Bozo przy nabrzeżu. Chętnie korzystam, bo to niepowtarzalna okazja, żeby zrobić zdjęcia wewnątrz gospodarstw. Bliskość rzeki umożliwia zakładanie ogrodów warzywnych, to największy skarb zapewniający źródło utrzymania tutejszych mieszkańców. Odwiedzamy dom po domu, mój przewodnik zna tu wszystkich. Pytam, czy on również jest Bozo, na co odpowiada retorycznie, czy nie widzę jego ciemnej karnacji. Bozo są najczarniejsi, robiąc portret wypełniający większość kadru w zasadzie należy skorygować ekspozycję, przynajmniej o jedną wartość przesłony.

Wycieczka jest ciekawa, robię dużo zdjęć, ale upał i moja stopa dają się mocno we znaki. Muszę podziękować mojemu przewodnikowi, rozliczam się i idę odpocząć. Odprowadza mnie jeszcze do hotelu, po drodze na targowisku chcę kupić mango, wynajduje mi stoisko z najdojrzalszymi owocami, żegnamy się.

Rano śniadanie w porcie, kupuję zapas dobrego tradycyjnego chleba i w drogę. Nareszcie, już bardzo stęskniłem się za wolnością, jaką w podróży daje rower. Z Gao wystrzeliłem niczym kamień z procy lub ptak z klatki. Mknę szosą wzdłuż Nigru, po 10 km przekraczam go nowym mostem, płatnym dla samochodów, dla rowerów gratis. Kierunek na zachód, wiatr w plecy, wszystko zgodnie z planem. Mijam ludzi zmierzających do Gao, niektórzy pieszo z wielkimi misami na głowach, inni na osiołkach, sami Tuaregowie. Po prawej stronie spomiędzy wydm wyłania się obrazek niczym z filmu kostiumowego – trzy wielbłądy, dwa osiołki, na tych drugich tuareskie kobiety odziane w tradycyjne stroje z chustami na głowach, na wielbłądach mężczyźni, wielkie turbany, zdobne kolorowe szaty powiewające na wietrze, każdy z długim mieczem przy boku. Pozdrawiam ich podnosząc rękę, natychmiast cała piątka odpowiada mi tym samym. Jadę dalej.

Jedzie się świetnie, choć im dalej od Nigru tym upał staje się coraz większy. Krajobraz pustynny, kamienisty, z nieodłącznymi drzewkami akacji. Nie ma wiosek, kilka małych domków dopiero po 60 km. Ale nie ma tam nawet miejsca na odpoczynek, jadę dalej, odpocznę pod jakimś drzewem. Rozglądam się za odpowiednim, ale tutejsze akacje są bezlistne, dają mało cienia. W końcu dostrzegam po lewej stronie kilka drzewek, akacja z listkami daje sporo cienia, rozkosz, odpocznę. Rozwijam karimatę, zarządzam sobie dłuższy – 1,5 godzinny odpoczynek, jem, śpię, ruszam po piętnastej. Po kolejnej godzinie docieram do pierwszej miejscowości zaznaczonej na mapie – Doro. Wypiłem dziś sporo wody, warto zatankować tutaj kanisterek, bo najbliższa miejscowość dopiero jutro koło południa. Pytam o wodę siedzących w cieniu mężczyzn, patrzą na mnie uważnie, ale nie reagują. Przede mną zatrzymał się pickup pełen Tuaregów, ale widzę, że zamierzają ruszać dalej. Jego kierowca pokazuje mi wymowny ruch ręką, żebym się tu nie zatrzymywał, żebym jechał dalej. Naraz przypomniały mi się przestrogi Cristiana na temat niebezpieczeństw jakie czyhają w tym regionie, opowieści o niedawno porwanych Kanadyjczykach w Kidal, o zarżniętych jak zwierzęta Francuzach rok temu pod granicą z Algierią. Nawet Gei mnie przestrzegał przed Tuaregami z Gao nazywając ich bandytami. Dociera do mnie, że może właśnie znalazłem się w bardzo niebezpiecznej sytuacji, poczułem się dziwnie, powoli naciskam na pedał i ruszam dalej w ślad za pickapem. Ale co z wodą? Po kilkudziesięciu metrach kolejna grupka ludzi, jeden z nich - ok 20-letni chłopak, macha przyjaźnie ręką, żebym się zatrzymał. Ryzykuję, pytam od razu o wodę. Mamy wodę, nie ma problemu, podaj kanisterek – mówi jeden z mężczyzn. Podaję, znika za budynkiem, pewnie tam jest studnia. Młody Tuareg podchodzi do mnie blisko, podaje mi rękę, ma pewne spojrzenie, pyta, czy nie mam nic na wymianę, nie, nie mam. To może kupisz srebrny pierścionek? Zobacz – bierze moją dłoń i próbuje mi wsunąć srebrną, drobną obrączkę z kilkoma wygrawerowanymi kreskami na któryś z palców, udaje się jedynie na najmniejszy. Nie dziękuję, nie jest mi potrzebny. Ależ bardzo ładnie ci w nim, sprzedam ci niedrogo, za 5000. Nie, dziękuję, nie potrzebuję, naprawdę. Jest bardzo ładny, ale nie. Próbuję zdjąć z palca, ale chłopak mi nie pozwala, przytrzymuje mi rękę i nalega, żebym podał swoją cenę. Ja nadal, że nie, on, że 4000, że 3000. W końcu trzymając mnie cały czas za rękę z pierścionkiem nachyla się i szepcze do mojego ucha 2000. W międzyczasie inny Tuareg przynosi mi napełniony wodą kanisterek. Głupio mi trochę, więc w końcu decyduję się kupić ten pierścionek. Ostatecznie 2000 CFA to koszt 3 butelek wody mineralnej, czyli tyle co mój kanisterek. Wręczam chłopakowi pieniądze. Nagle pojawia się starszy jegomość, widząc że właśnie dobiliśmy targu zaczyna zdrowo opieprzać chłopaka, pytam o co chodzi. Ano chodzi o to, że stary jest zły, że tak kiepski interes jego syn zrobił, i naraz wyciąga mi inne, dużo okazalsze pierścienie, w zasadzie sygnety. Jeden z nich wciska mi na rękę, targowanie od początku, ale tym razem nie mam najmniejszej ochoty na kolejny zakup. O ile ten skromny pierścionek może kiedyś sprezentuję jakiejś pannie, o tyle ten wielki sygnet nie przyda mi się kompletnie do niczego. Ale stary jest niezwykle zdeterminowany. Nie pozwala mi zdjąć z palca pierścienia, rzuca cenę 9000 i stopniowo z niej schodzi. Nie, nie chcę, dziękuję, próbuję zdjąć sygnet, nie jest łatwo, trochę się „zaciął” na moim serdecznym palcu, a że zaczynam się szamotać ze starym, to palec nieco puchnie i jest coraz gorzej. Stary, podobnie jak poprzednio jego syn, teatralnie szepce mi do ucha 5000 CFA, że niby to już cena zbyt niska, żeby proponować ją głośno, przy wszystkich, że to tak już zupełnie między nami. Przytrzymuje mnie przy tym cały czas, żebym nie zdjął pierścienia. Wcale nie podoba mi się ta agresja. Muszę zachować się stanowczo, wyszarpuję się w końcu, ściągam na siłę jego sygnet, oddaję, ale nie chce wziąć, teraz ja wciskam mu w dłoń na siłę. Chcę już odjeżdżać, ale młody mnie zatrzymuje, czy nie chcę pozbyć się zegarka. Chyba zwariował, pewnie że nie chcę, i żaden kolejny sygnet na wymianę mnie nie skusi. Chłopak jednak trzyma mnie za nadgarstek z zegarkiem, znów muszę użyć siły, żeby się uwolnić. Uff, wreszcie mi się udaję, ruszam z kopyta, oby jak najdalej od tej wioski.
Dobrze, że mam teraz dużo wody, nie będę się musiał zatrzymywać w kolejnej wiosce. Po kilku kilometrach poboczem idzie samotnie młody Tuareg, pędzi przed sobą kilka kóz. Ma miecz. Ryzyk-fizyk, może zgodzi się na zdjęcie – to może być ostatnia taka szansa. Zatrzymuję się, powitanie, pytam o możliwość zrobienia mu zdjęcie. Nie zgadza się. Wyciągam dwa banany, na wymianę. Też się nie zgadza. Woli 1000 CFA, ale zastrzega, że do zdjęcia i tak nie zapozuje. No trudno. Patrzę na niego i zastanawiam się, jak go przekonać. Przechylam na bok głowę w proszącym geście, że mi bardzo zależy. Po chwili milczenia pokazuje mi swój miecz i sugeruje, że mogę zrobić mu zdjęcie, tzn samemu mieczowi. Hmm, dobra, oddalam się na dwa kroki, szerokim kątem obejmę wszystko, nie zorientuje się. Ale chłopak czuje, że coś nie tak i mocno odchyla się ciałem w bok, eksponując w kierunku obiektywu jedynie miecz. Chce mi się śmiać z tego wszystkiego, ale postanawiam uszanować jego wybór...



















IMPREZA POWITALNA

Zapraszam ABSOLUTNIE WSZYSTKICH czytelników mojego bloga na spotkanie powitalne!

Piątek 27 marca 2009, godz. 20.00
Dragon

PS.
To nie koniec postów, zostały jeszcze dwa, może trzy, postaram się zdążyć z nimi do czwartku. Najbliższy jeszcze dziś wieczorem.

Łodzią przez Saharę (19-03-2009)

Pod drodze do portu mija mnie na motorku pewien gość, zatrzymuje się, okazuje się, że rozmawialiśmy w porcie dniu mojego przybycia na temat ewentualnego rejsu do Gao. Rozpoznał mnie natychmiast i ma dla mnie konkretną ofertę. Pinassa do Gao odpływa jutro rano, cena dla mnie to 25000. Mam sporo czasu, więc na cenę się nie zgadzam, proponuję spotkanie w porcie nieco później, nie ma powodu, żebym targował się tu i teraz, popytam innych w porcie. Ale taka postawa okazuje się być najskuteczniejszym sposobem na zbicie ceny, gość ostatecznie schodzi do 20 000, ale i tak nie zamierzam przyklepywać. Umawiamy się na spotkanie w porcie.

Korzystając z wolnego czasu, odbijam do niewielkiej miejscowości Kabara. Nie zastaję tam nic specjalnie ciekawego, ale wykorzystuję czas na fotografowaniu gromadki otaczających mnie dzieci.

W porcie Karioumé okazuje się, że gość na motorku to nie lada szycha, bo na dźwięk jego imienia nikt już nie chce ze mną rozmawiać o cenie transportu do Gao. Pan Halber wraz ze swoim ojcem stanowią tu po prostu dyrekcję portu. Nie ma co rozmawiać nawet bezpośrednio z kapitanem pinassy, bo ten nie jest właścicielem jednostki, i nie decyduje o takich sprawach jak cena biletu dla tubaba.

Halber wita mnie więc w porcie ze spokojem i pewnością siebie, na dodatek częstuje mnie obiadem i proponuje darmowy nocleg u siebie w porcie, ale o cenie nie chce już dyskutować, Niech mu będzie, nie mam wyjścia, godzę się na jego 20 000 CFA.

Wieczorem na nabrzeżu portowym odbywam ciekawą rozmowę z grupką lokalnych mężczyzn. Choć we francuskim czuję się nieźle, to rozmowa wcale nie jest łatwa. Zacząłem żalić się na ceny dla białych, ale dla nich nie ma w tym nic szczególnie dziwnego

- To normalne, że płacicie więcej, przecież jesteście bogatsi, stać was.

- Nie, ja nie jestem wcale bogaty, dużo podróżuję, ale wydaję niewiele, nie sypiam w pokojach hotelowych, nie jadam w knajpach dla bogatych, jeżdżę rowerem, jem to co Wy. Inaczej już dawno bym stracił wszystkie pieniądze.

- To coś ty za jeden, trzeba będzie dobrze sprawdzić Twoje dokumenty - rzuca trochę młodszy od pozostałych gość siedzący nieco na uboczu. Wyczuwam w tym jednak pewien blef obliczony na sprawdzenie jak się zachowam, czy się nie przestraszę.

- A po co ci moje dokumenty? Co chcesz tam zobaczyć?

- Sprawdzimy, sprawdzimy! - kontynuuje.

- On naprawdę jest z policji! Zadaje pytania, ale na moje nie odpowiada! - Rzucam śmiejąc się do wszystkich i rozluźniam nieco zgęstniałą atmosferę.

Potem rozmawiamy o rzeczywistości życia w Europie, opowiadam im, jaką cenę płacimy za nasz poziom życia, jakie mamy problemy, które tu są zupełnie nieznane. W końcu biali turyści, przyjeżdżający tu na wakacje, urlopy, są zazwyczaj zrelaksowani, w dobrych humorach, niespecjalnie liczą się z wydatkami. Malijczycy właśnie taki obraz białych sobie utrwalają, więc tłumaczę im, jak bardzo różnimy się będąc u siebie w Europie przy codziennych obowiązkach, w pracy itd. Tu w Mali ludzie żyją skromnie, ale za to cały rok mają ciepło, nie ma konfliktów, życie jest spokojne. Wystarczy, że jest woda w studniach, a tu przy rzece to nawet to nie jest konieczne.

Potem rozmawiamy o polityce, o niedawnej wizycie szefa rządu chińskiego w Mali. Moi rozmówcy chwalą Chińczyków, że tyle tu inwestują. Ja natomiast nie podzielam ich entuzjazmu:

- Chińczycy w ogóle nie liczą się ze środowiskiem... - i tu napotykam na nieco zdziwione twarze. No tak, pojęcie ochrony środowiska jest w tej części świata to czysta abstrakcja. Przechodzimy na Obamę, który tu wzbudza wielkie nadzieje.

- Ale wy (biali) to chyba niespecjalnie za Obamą, co?

- Przeciwnie, ja się bardzo cieszę z tego wyboru.

- A dlaczego?

Hmm, tu trzeba dobrze i dyplomatycznie to uzasadnić. Przecież nie powiem, że czarny kolor skóry prezydenta USA wytrąca argumenty trzeciego świata o rasistowskiej postawie świata zachodniej cywilizacji.

- A dlatego, że czarny prezydent USA daje szansę na pokój między światem arabskim a zachodem.

No, ta odpowiedź podobała się bardzo. Ale mimo wszystko niedowierzali mi tak do końca, że jestem szczery. Twierdzili, że generalnie biali Obamy nie popierają. Musiałem tłumaczyć im matematycznie, że to właśnie głosami białych wyborców Obama wygrał wybory, z racji chociażby procentowego udziału białych w amerykańskim społeczeństwie. Dla moich rozmówców wcale nie było to takie oczywiste.

Na koniec o religii.

- Ale muzułmanów to wy chyba za bardzo nie lubicie, co?

- To nieprawda - znów kombinuję dyplomatycznie - Nie lubimy złych ludzi, np. terrorystów, którzy zabijają niewinnych. Alkaidy nie lubimy. Zarówno wśród muzułmanów jak i wśród chrześcijan są dobrzy i źli ludzie - tak, taka odpowiedź okazuje się bardzo celna, Malijczycy unoszą lekko swe głowy i uśmiechają się do siebie z uznaniem dla swojego białego rozmówcy, który nie dał się sprowokować ale też nie unikał odpowiedzi na podchwytliwe pytania.

Nazajutrz, tuż przed podróżą, kupuję u miejscowych handlarek świeży chleb. Upewniam się co do ceny, ale kobieta podaje mi o 100% wyższą. Protestuję, skutkuje – płacę jak miejscowi. Za chwilę wracam po pączki fru-fru. Ile za woreczek? 250?! Nie, to cena dla tubabów, nie, nielubię takiej ceny. Birę dwa woreczki i proponuję łącznie 400, wiedząc, że i tak przepłacam. Kobieta po chwili namysłu bierze pieniądze, ale po krotkiej chwili wybucha:

- Ty nie jesteś dobry! Ty bardzo kochasz pieniądze!



Bloki soli na nabrzeżu portu. Transportowane są na wielbłądach z odległej o 700 km na północ kopalni w Taoudenni

Halbert (z prawej) wraz z ojcem


REJS

Dzień I

Nie zawsze jest fajnie.

Tym razem na pokładzie nie mam wygodnej platformy, muszę się ulokować na niekształtnych twardych workach z ryżem. Na pinassie nie ma też dobrego towarzystwa. Jest co prawda dwóch młodych chłopaków, którzy są bardzo mnie ciekawi i korzystają z każdej okazji, żeby do mnie zagadać, ale nie mówią po francusku, znają jedynie pojedyncze słowa. Pokazują palcem na mój notatnik i mówią „książka”. Tak, książka – odpowiadam, ale na dłuższą metę taka rozmowa mnie bawi. Najlepiej po francusku mówi jeden z członków załogi, porozmawialiśmy chwilę. Bardzo by chciał wyjechać do europy, najlepiej do Hiszpanii, w ślad za swoim kuzynem, który tam jest już od trzech lat. Chciałby tam pracować, np. jako ogrodnik, zarobić dużo pieniędzy. Tu w Mali pracuje na pinassie, ale zarobki są niewielkie. Nie stać go na wizę, bo ta na czarnym rynku kosztuje trzy mln CFA (ok 20 000 zł), czyli jest dla niego nieosiągalna.

- A co byś zrobił z zarobionymi tam pieniędzmi? - pytam.

- Wróciłbym i kupiłbym motopompę. Mógłbym uprawiać ryż i warzywa.

Nie wiem, czy faktycznie by tak zrobił, ale faktem jest, że takich pomp na brzegu Nigru widziałem całkiem sporo. Podobno misja katolicka w Timbuktu prowadzi jakiś program finansujący te niezwykle pomocne urządzenia.

Na pokładzie wśród członków załogi jest jeszcze pewien chłopak – niemowa. Swe kalectwo nadrabia niezwykle aktywną gestykulacją i mimiką. Jest przy tym wiecznie uśmiechnięty i radosny. Gdy zauważy w wodzie hipopotamy, natychmiast daje mi o tym znać, pokazując wymowny gest rękoma imitujący szeroko rozdziawioną paszczę tego wielkiego „przyjemniaczka”.

Niestety mijane przez nas hipopotamy rzadko kiedy otwierają swe paszcze. Zdjęcia, które udaje mi się im zrobić, to raczej dowody na ich obecność niż ciekawe pamiątki z Afryki.

Rejs jest poza tym jest nudny, pejzaże się nie zmieniają. Na przemian po jednej stronie brzeg jest piaszczysty z pojedynczymi drzewami, po drugiej porośnięty trawą, którą pożywiają się liczne stada pasących się krów. Nie ma też słońca, nie ma barw, nie ma kontrastów, nie ma dobrych zdjęć. Ratują mnie książki – przewodnik Lonely Planet i Rowerem... Czytam rozdziały o Egipcie i Sudanie, gdy jechał wzdłuż Nilu. Cały czas przypatruję się brzegom, upewniając się, że pomysł przedarcia się rowerem wzdłuż brzegu był błędny. Co prawda bywają odcinki przejezdne, ale poruszałbym się bardzo powoli, w najlepszym wypadku 30 km dziennie, częściej pchając rower niż niż jadąc. Tyle czasu to ja nie mam, malijska wiza kończy mi się za 20 dni, a czeka mnie jeszcze Hombori, Kraj Dogonów, Burkinafaso...


Dzień II

Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Gourma Rharous, bodaj największej miejscowości na całej trasie do Gao, leżącej w 1/3 drogi. O Timbuktu mówi się, e leży na końcu świata, to co dopiero Gourma R. Cumujemy przy gwarnym nabrzeżu, jest okazja, żeby kupić coś świeżego do jedzenia. Nie wiem, czy to dzień targowy, ale ryneczek przy głównej ulicy jest zaskakująco ożywiony. Nie mogę się nadziwić rozmiarom pomidorów – są gigantyczne, a wyhodowane na piasku przecież... Na targu kupić można także dawno niewidziane przeze mnie daktyle i to w cenie kilkukrotnie niższej niż w Mauretanii (2 zł/kg), mniam...

W Gourma Rharous dosiada dwóch pasażerów w turbanach, lokują się obok mnie. Do tej pory sądziłem, że najreligijniejszą osobą na pokładzie jest kapitan, który przynajmniej 7 razy w ciągu doby modli się na dachu. Jednak ci nowi modlą się jeszcze częściej, a jeden z nich w zasadzie większość czasu poświęca na modlitwę, modli się również w nocy. Jedynymi przerwami w modlitwie oprócz snu stanowią posiłki oraz krótkie pogawędki to ze swoim znajomym współpasażerem, to z kapitanem. Nie wiem, czy nie jest przypadkiem imamem. Zazwyczaj siedzi on po turecku, wyprostowany, z głową wielokrotnie owiniętą czarnym szeszem. Jego twarz ma szlachetne, ostre rysy, w dłoniach cały czas trzyma arabski różaniec, wygląda niesamowicie posągowo. Nie, nie odważę się zapytać o możliwość zrobienia zdjęcia. W ogóle najtrudniej przychodzi mi fotografowanie starszych mężczyzn, oni też najczęściej odmawiają. A szkoda, bo Tuaregowie są wyglądają często jak z bajki. Może w Gao się odważę.


Przystanek Gourma-Rharous:



Dzień III

Na brzegach ukazały się długo wyczekiwane przeze mnie wydmy. Patrząc na mapę, ta potężna afrykańska rzeka na tym odcinku wcina się daleko w głąb Sahary, zataczając kilkuset-kilometrowy półokrąg. Byłem ciekaw jak to wygląda w rzeczywistości, czy faktycznie rzeka wcina się między góry piachu? Tak, rzeczywiście, są takie fragmenty, choć wydmy nie są zbyt wysokie. W każdym razie Tuareg może napoić w rzece swojego wielbłąda nie opuszczając pustyni.

Koło południa mglista łuna niesiona przez harmattan nieco opadła i pozwoliła słońcu poświecić nad tutejszym światem. Idę na dach zamontować panele słoneczne, podładuję komórkę i baterię do aparatu. Aż dziw bierze, w jak wielu nieoczekiwanych miejscach, tu, w dzikiej Afryce jest zasięg. Wysokie wieże telekomunikacyjne są w każdej znaczniejszej wiosce, nawet tu, na pustyni. Telefon komórkowy jest tu chyba powszechniejszy niż w Polsce. Również na tej łodzi, przynajmniej połowa dorosłych osób używa swojego telefonu. Załoga ładuje swoje baterie poprzez akumulator silnika łodzi. Rozmowy w Mali są bardzo tanie, dobrze sprawdza się system płatności na kartę, na każdym kroku można dokupić kredyt na rozmowy. Smsy to żadkość, w końcu lokalne języki są niepiśmienne, nie każdy włada francuskim. Malijczycy, gdy widzą jak wyciągam telefon często proszą mnie o wymienienie się numerami, choć nie znają mnie wcale, lub prawie wcale. Mam wrażenie, że to dla nich powód do satysfakcji – posiadanie numeru do białego. Czasem chwalą mi się takimi numerami, pokazując w komórce nr nawet do Polaków. Ja nie dzwonię ze swojego telefonu ani nie odbieram, to zbyt drogie z polską kartą sim. Za to wysyłam smsy. Ratują mnie one w chwilach gorszych, gdy brakuje mi dobrego towarzystwa, gdy czuję się samotnie. Wtedy każda wiadomość z kraju cieszy mnie ogromnie.









Dzień IV

Nooo! Wreszcie jakiś porządny wschód słońca. Niebo nie jest może krystalicznie czyste, ale i tak pozwala słońcu utworzyć na wodzie solidny odblask. Nie wieje za bardzo, nie ma fal, korzystają na tym zdjęcia. Z przyjemnością spędzam cały poranek na dachu. Na brzegach robi się coraz ciekawiej – wydmy robią się coraz wyższe, po lewej stronie utworzył się kilkumetrowy gliniasty klif. Koło południa przepływamy obok wielkich skał, jedna z nich wyrasta prosto z wody dzieląc rzekę na dwie części.

Wiatr się wzmaga, łodzią steruje się coraz ciężej, trzeba uważać, aby wiatr nie obrócił łodzi w poprzek fal. Zatrzymujemy się przy brzegu, aby przeczekać wichurę. Idę na spacer wzdłuż piaszczysto-gliniastego brzegu. Bawię się miękką gliną, która wybija się spomiędzy palców u nóg, mam zabawę jak małe dziecko.


Wiatr nie ustaje, ale nie ma czasu, ruszamy dalej w drogę. Dowiaduję się, że jest mało prawdopodobne, że dopłyniemy dzisiaj do Gao. Wkrótce cumujemy w rybackiej wiosce, wyładowujemy jakieś 100 worków ryżu, ich właściciela oraz imama. Już po ciemku docieramy do Bourem, ostatniej większej miejscowości przed Gao. Zostajemy tu nac. Na placyku przed portem mieści się knajpka, hm, właściwie trudno to tak nazwać, bo nie ma ani dachu ani ścian, jedynie stół z jedzeniem i piciem, ławki po bokach i telewizor. Taki mały, czarno-biały. Leci malijska telenowela. Aktorzy rozmawiają po francusku, ale nie w czystym francuskim, tylko w jego zachodnio-afrykańskiej odmianie. Siadam, oglądam wraz z grupką tubylców. Po filmie reklama jakiegoś kosmetyku, coś w stylu naszych pierwszych reklam – prusakolep, gerda. Następnie krótki filmik propagujący korzystanie z wiedzy jaką daje znajomość cyklu menstruacyjnego. Wymowa neutralna – zarówno jako środek antykoncepcyjny jak i pomoc w zajściu w ciążę. Potem wiadomości, newsy głównie lokalne, afrykańskie. Relacja z konferencji poświęconej rozwiązywaniu problemów produkcji żywności w Afryce. Kolejny news z przejęcia przemytu przeterminowanej żywności. Urzędnik ichniego sanepidu przestrzega: Zawsze sprawdzajcie datę ważności produktów żywieniowych na opakowaniu. Jeżeli jej nie ma oznacza niebezpieczeństwo dla waszego zdrowia! Swoją drogą ciekaw jestem co powiedziałby ten urzędnik mieszkańcom wybrzeży Nigru, którzy piją wodę prosto z rzeki, nawet tu w porcie w Bourem.




Ładowanie...





Dzień V

Tu w Bourem mamy wyładować większość towaru, zejdzie do południa. Idę w teren robić zdjęcia, tym bardziej, że poranek znów jest pogodny. Miejscowość jest całkiem interesująca, zatapiam się w labirynt uliczek prowadzących pomiędzy zabudowaniami z gliny, które tak bardzo lubię. Dochodzę do wzgórza, skąd rozpościera się piękny widok na okolicę. Oj, bateria siada w aparacie, nie mam przy sobie drugiej, muszę wrócić się na pinassę. W trakcie drogi powrotnej pogoda nagle zaczęła się zmieniać, silny wiatr wzbił tumany piachu, nic nie szkodzi, zrobimy Bourem we mgle.



Bourem przed burzą piaskową:






Bourem w trakcie burzy piaskowej:




Powrót na łódź, ruszamy, to już ostatni odcinek, wieczorem mamy dotrzeć do Gao. Cieszę się, szczerze mówiąc nie mogę się doczekać, kiedy znów wsiądę na rower. Zasiedziałem się konkretnie na tych łodziach. Toż to przecież łącznie 11 dni na wodzie.

Zdarza się, że łapiemy pojedynczych pasażerów nawet nie cumując przy brzegu. Podpływa do nas mała piroga z dwójką osób na pokładzie, gość z walizką przesiada się w biegu na nasz pokład. Wysiądzie już wkrótce, w małej wiosce rybackiej na wyspie. Ale nie płaci za przewóz gotówką – jego rodzina na brzegu przekazuje kapitanowi spory półmisek smażonych ryb.

Do Gao docieramy całkiem po ciemku, na brzegu najlepiej widoczny jest niebieski neon banku. Tę noc spędzę jeszcze na pokładzie, za darmoszkę, nie ma sensu szukać teraz hotelu. Ale jest sens wyjścia na brzeg, podobno w Gao jest bankomat na moją kartę Visa. Rzeczywiście jest, właśnie w tym banku z neonem, ale niestety moja karta nie działa. Zauważyłem niewielkie zgięcie na pasku magnetycznym, to pewnie dlatego. Musiała się zgiąć w kieszeni, gdy spałem. Szkoda wielka, choć tragedii nie ma. Mam jeszcze spory zapas gotówki w euro, tyle, że trzeba będzie od teraz zacisnąć pasa. Przed snem przeliczam gotówkę dzieląc na dni pobytu – przy oszczędnym życiu powinno wystarczyć do Senegalu. A tam już działa Maestro. Pamiętajcie – w Afryce Zachodniej pożytek z kart Maestro jest niewielki – działają tylko w Senegalu.

Ułożywszy sobie legowisko na dachu, zasypiam w ogłuszającym rechocie żab, dobiegającym z pobliskich rozlewisk rzecznych.



Rodzina jednego z pasażerów płynie po swojego wraz z półmiskiem smażonych ryb na zapłatę

Załoga pinassy. Kapitan nie chciał być na zdjęciu. Im ktoś bardziej religijny tym mniej skory do pozowania. Pierwszy z lewej plemienia Bozo - mają wyraźnie ciemniejszą skórę od pozostałych - Songhai.