Spotkania


Pierwsza czesc drogi krajowej z Agadiru do Tiznit to bulka z maslem, no, moze troche zjelczalym, bo w klebach spalin ciezarowek. Popoludniu ruch ustal, ale za to zaczelo ostro wiac z prawej strony, takze ostatnie kilometry do celu ciagnely sie w nieskonczonosc. Za to pierwszy raz na trasie poczulem ta dlugo wyczekiwana przestrzen po ubu stronach drogi. 20 km bez zadnej miejscowosci to takze doswiadczenie warte odnotowania.Tiznit zachwycilo mnie kolorami. Klucze uliczkami mediny odkrywajac coraz to ciekawsze zaulki. Bardzo lubie atmosfere mediny. To jakby miasto w miescie, przy czym na kazdym kroku da sie wyczuc duzo blizsze relacje miedzy ludzmi. Medina to swego rodzaju jedna wielka rodzina. Wszyscy tu sie znaja, sprzedawcy sklepikow pozdrawiaja znajomych przechodniow, otwarte okiennice warsztatow szewskich, szwalniczych i wszelkich innych pozwalaja ich procownikom uczestniczyc w zyciu mediny. Takze w kawiarenkach, popijajac kawe czy herbate, siedza sami znajomi. Dobrze sie tu czuje.
Caly czas obawiam sie swobodnie fotografowac ludzi. Jest to tym bardziej bolesne, ze co krok widze swietne kadry. Pozostaje niedosyt...


Nazajutrz decyduje zboczyc z nudnej krajowki i obieram nieco dluzsza trase, przez nadmorskie miasteczko Sidi Ifni. Nie zaluje. Choc trzeba przedrzec sie przez gory, to urok otaczajacego mnie krajobrazu zapiera dech w piersiach. Co chwile zatrzymuje sie, zeby zrobic zdjecie. Mam czas. Dzis tylko 70 km do pokonania. Korzystam. Zdjecie za zdjeciem. Soczysta zielen krzewow kontrastuje z czerwonawa ziemia tutejszych gor. Male wioski rozrzucone to w dolinach, to na wzgorzu, wygladaja jak poukladane klocki w kolorze rozmaitych odcieni ziemi, od brudnej czerwieni po zolte pastele. Jedynie turusowe okiennice i drzwi nie pozwalaja im calkowicie wtopic sie w tlo.



Jezeli ktos mysli, ze wybierze sie do Maroka na rowerze i tym samym bedzie oryginalny, to sie grubo myli. Tego dnia spotykam pare Holendrow – Arie i Willy. Popatrzcie tylko – emerytura za pasem, a pokonuja tutejsze gorki jak mlodzieniaszki. Rozmawiamy chwilke, oboje caly czas usmiechnieci, juz sa myslami przy kolejnej rowerowej ekapadzie, tym razem po Nowej Zelandii. Wymieniamy sie namiarami, zegnamy sie. Z nieustajacym podziwem zjazdzam z gory, ktorej stromy podjazd dopiero co pokonali holenderscy cyklisci.


Ale to nie ostatnie rowerowe spotkanie tego dnia. Godzine pozniej zatrzymuje sie na krotki posilek, a gdy zbieram sie, zeby jechac dalej, dobijaja do mnie Tomasz i Klemens (Thomas i Clement) – dwoch mlodych Francuzow. Dokad jada? Na poludnie. Do Mauretanii. Do Dakaru. Z tamtad samolotem do Buenos Aires. Dalej rowerami do Limy i samolot do Bangkoku. I tak dalej. Jada w podroz dookola swiata.
Po chwili rozmowy ruszamy we trojke. To twardzi zawodnicy. Nie nocuja w hotelach w ogole. Zawsze na dziko, pod namiotem. Czasem gdy nie bardzo jest gdzie sie rozbic, pytaja ludzi, czy moga zanocowac na ich podworku. Doswiadczyli samych serdecznosci z tego tytulu. Chlopaki sa bardzo samodzielne, sami sobie gotuja. I to jak! Masz ochote na tanjine? Nie ma problemu. Zrobimy zakupy, mieso warzywa, najemy sie do syta. Faktycznie, ich piecyk na wegiel sprawdza sie znakomicie. Wspolnie obieramy ziemniaki, marchew, cebule, podczas gdy mieso juz sie piecze w rondelku. Co prawda zakupiona kozina okazuje sie troche zylasta, ale glodni jak wilki palaszujemy wszysciutko. Ledwie mieszcze przewidziany jako deser jogurt. Pij, pij, to dobre na trawienie.
No, no – mysle sobie – z Francuzami co jak co, ale z glodu to na pewno nie umre. No i pieniedzy tez nie strace.
Lezac z pelnymi brzuchami, wsparci na lokciach, rozmawiamy o przebytych odcinkach, o kolejnych etapach naszych podrozy, o plananach na przyszosc.



Rano goraca kawa. Gdy Klemens moczy w niej chleb z konfitura, zaczynamy rozmawiac o zwyczajach kulinarnych. Oni chleba w oliwie nie maczaja. To domena Hiszpanow.
Po sniadaniu zaskakuje nas deszcz, ktory w koncu ustaje i po spakowaniu mokrych namiotow ruszamy w droge, do Guelmim. Jestesmy we trojke, mozemy troche poszalec z aparatami i kamera. Bardzo przydaje sie moj statyw. Robia mi foty podczas jazdy, a ja filmuje ich dlugi zjazd piekna serprntyna. Bedzie to fragment filmu, ktory chca zmontowac po powrocie z podrozy.




W gorach zmarzlismy konkretnie. W Guelimim, po dobrym obiedzie w knajpie, zegnamy sie. Oni jeszcze dzis chca pokonac mozliwie jak najwiecej kilometrow 125-km odcinka drogi do Tan-Tan. Ja wole zostac tu na noc, a ruszyc jutro z samego rana. Chce poznac to miasto, nazywane „brama sahary”. Byc moze spotkamy sie jeszcze na trasie, ale dogonic gorali z Grenoble nie bedzie latwo.
Oto link do ich strony:
http://www.letempsd1tour.fr/

Guelimine swoimi kolorami robi na mnie jeszcze wieksze wrazenie niz Tiznit. Mokre po deszczu ulice odbijaja tutejsze barwy potegujac przyjemnosc dla oka. Zakladam teleobiektyw, chodze, patrze, wybieram kadry, naciskam spust migawki.

I gdy tak wlocze sie ulica trzymajac jedna reka przewieszony przez szyje aparat, nagle zdarza sie cud: z naprzeciwka ida dwie marokanskie dziewczyny. Jedna ubrana bardziej konserwatywnie, z zakryta twarza, druga odwazniejsza, z odslonieta twarza, w czerwonej chuscie na glowie. Cos szepcza miedzy soba, podchodza do mnie: „czerwona” usmiecha sie z daleka, bonjour, ça va? Photo? Patrze na nia z niedowierzaniem, przez ulamek sekundy rozwazam, czy to aby nie jakis podstep, bo to w koncu nie do pomyslenia, zeby tu, w miejscowosci na dalekim poludniu Marokanka zachecala mnie do zrobienia jej zdjecia! Takie sytuacje nie zdarzaja sie czesto.Blyskawicznie podnosze aparat i strzelam dwa zdjecia z usmiechem pozujacej pieknej dziewczynie.




P.S.

A tu w tej kafejce internetowej wszystko jest urzadzone tak, ze stanowiska sa odseparowane od siebie dlugimi kotarami, widac tylko stopy. Przy jednym stanowisku zawsze sa dwa krzesla. Tam w koncie siedzi jakas parka. Raz po raz slychac szepty i chichoty. Ach to rozpustne Guelimim...

Nie taki diabel straszny

jak go malowala mapa. A moze po prostu wrocila mi forma, wiatr sprzyjal, podjazdy nie byly takie strome... A moze to wszystko razem, pozwolilo mi pokonac trase do Agadiru bez wiekszego problemu. Postanowilem sie jednak dobrze przygotowac - obfite sniadanie zjadlem z samego rana. W wiejskim sklepiku poprosilem o czekolade. Sprzedawca upewnil sie, czy chce cala tabliczke, po czym skrupulatnie policzyl wszystkie kawalki i podal cene wynikajaca z ich sumy. Tak przygotowany ruszylem w droge.

W porownaniu z poprzednimi dniami na trasie wzdloz wybrzeza, za Essaouria krajobraz zmienil sie wyraznie. Skonczyly sie zielone pola, a po obu stronach drogi, na suchej i kamienistej ziemi rosna drzewa arganiowe. Na pierwszy rzut oka sa one podobne do drzew oliwnych, jednak maja znacznie mniejsce listki, a ich galazki strasza licznymi kolcami. Miejscowi wyrabiaja z nich olej arganiowy, co jest powszechnie uswiadamiane na duzych tablicach przy wiezdzie do kazdej tutejszej wioski. Oliwe mozna takze kupic bezposrednio przy drodze, od jednego z licznych sprzedawcow.


Jak zwykle wielokrotnie odpowiadam na pozdrowienia mijanych ludzi. Dzieci czesto wyciagaja reke na „przybicie piatki”, nie odmawiam im tej frajdy. Niektore chca sie ze mna scigac, jeden chlopiec biegl za mna w klapkach przez ok 400 m (!), wolajac, zebym sie zatrzymal, az zaczalem sie zastanawiac, czy czegos nie zgubilem po drodze. Dzieci czesto prosza o jakies podarunki. Pewna dziewczynka dopadla mnie przy koncu dlugiego podjazdu, gdzie postanowilem chwile odpoczac i posilic sie zakupiona rano czekolada. Nawet dzieci niechetnie tu pozuja do zdjec, ale w zamian za kawalek czekolady dziewczynka pozwolila mi zrobic jedno. Ale tylko jedno, co zastrzegla, bo za drugie, wskazujac palcem, zasugerowala sprezentowanie jej moich okularow przeciwslonecznych.
Jade dalej, przed kolejna wioska pozdrawia mnie chlopiec jadacy na osiolku. Odpowiadam, pytam, czy moge zrobic zdjecie. Ten poczatkowo, ze tak, ale glowka pracuje i w tem wyciagnal reke z palcem uniesionym w gore i zakrzyknal: photo – un dirham! Jeszcze dalej, w kolejnej wiosce, dwoch wyrostkow juz z daleka do mnie wola: speak english? Przejezdzam nie reagujac. Fuck you! – slysze za soba. Mysle, ze taka wlasnie odpowiedz mieli przygotowana na wypadek odpowiedzi yes, a takze kazdej innej, lub jej braku, jak sie okazalo. Robie dobra mine do zlej gry i jade dalej.


Ostatecznie, po przejechaniu ok 120 km w niezlym czasie, zadowolony z siebie, zaczynam rozgladac sie za miejcem na nocleg. Znajduje idealne. Tuz za miasteczkiem Tamri, gdzie w szerokiej delcie uedu mieszkancy uprawiaja banany, droga zbliza sie do pieknej, szerokiej i pustej plazy.

Prawie pustej, bo oprocz mnie biwakowala tu para mlodych japonczykow. Zastalem ich przy medytacji, wykonywali cwiczenia oddechowe - jak na prawdziwych ludzi wschodu przystalo. Plaza byla piekna, szeroka i pusta, a na jej koncu, majestatycznie zasnute we mgle, tonely wielkie glazy klifu. Zabralem sie natychmiast za zdjecia, namiot moze poczekac. Do zachodu slonca jeszcze tylko chwila. Uczta fotograficzna skonczyla sie wraz z zatonieciem w oceanie pomaranczowej tarczy slonca i przyszla kolej na rozbijanie namiotu. Wtem, zza sasiedniej skaly wybiegaja moi japonscy sasiedzi. Biegna w strone wzburzonego morza, w rekach trzymajac deski surfingowe. Nie dowierzam! Juz po chwili widze tylko ich glowy raz po raz wystajace ponad biale balwany fal. No tak, przeciez to slynna plaza surferow, na ktorej ja jestem tylko dziwnym rowerowym intruzem. Na zajutrz, tuz po wschodzie slonca, plaza zaroila sie od zjezdzajacych tu z pod Agadirskich miejscowosci amatorow deskowego szalenstwa. Pewnie trenuja przed sezonem na Hawajach.



Agadir jaki jest, kazdy widzi. Klasyczny wielki kurort, stolica przemyslu turystycznego Maroka. Bez problemu odnajduje tani hotelik opisany w przewodniku od Darka (bardzo sie przydaje!) i ruszam na przejazdzke po bulwarze. W eleganckich knajpach wzdluz plazy piwo w cenie z warszawskich pubow. Plan jest taki: najem sie tanio w marokanskim barze, a tu przyjde na piwo, moze ostatnie przez wiele mauretanskich tygodni, ktore czekaja przede mna...



Mamiya pierwszy raz w akcji...
.

Fotek kilka z Essaouria

Miejscowosc jest bardzo znana i licznie odwiedzana przez turystow z Europy, ktorych widac na kazdym kroku. Na dzien dobry plaza z trenujacymi kite surfing (podobno wieje tu na okraglo).


Po zainstalowaniu sie w hotelu ruszam do portu rybackiego:

Dzien dobry, witamy, zapraszamy na rybke, owoce morza, prosze sobie wybrac, zaraz wrzucimy na ruszt i za moment element wystawy znajdzie sie na Panskim talerzu!


Po zachodzie slonca czas na goraca arabska herbate.


A na zajutrz spacer po medinie:


A na koniec dnia wizyta na najbardziej lanserskim tarasie w okolicy. Przy herbatce oczywiscie.



Dosyc tych wakacji. Jutro rano startuje w kierunku Agadiru. Podobno droga jest naprawde wymagajaca, a takich podjazdow jak w piatek to bedzie na peczki. Licze sie z tym, ze dwoch dni nie starczy do pokonania tego 180 km odcinka. Trzymajcie za mnie kciuki!




Cztery dni pedalowania

Zanim o dalszej podrozy na poludnie, to pozwolcie, ze jeszcze kilka fotek z Casy:

Architektura kolonialna zawsze mnie zachwyca


W „mojej” medinie wieczorem

Zdazylem spotkac Polakow – w niedziele wieczorem w medinie dwie Polki podrozujace po Maroku z plecakami. Nazajutrz zdaje sie, ze jechaly w gory. Pozdrawiam serdecznie!
Z kolei w poniedzialek w Rabacie, przy odbieraniu wizy mauretanskiej, spotkalem trzech chlopakow z Gdyni, Grzeska, Szczepana i Szymona. Jada dwoma mercedesami – „beczkami” do Dakaru. Choc poczatkowo o tym nie mysleli, to planuja sprzedac auta na mecie, bo juz tutaj proponuja im cene niewiarygodnie wysoka sumke, a im dalej, tym drozej. Takich aut jest tu mnostwo – jezdza wzdloz calego wybrzeza Maroka jako zbiorowe taksowki. Chlopaki odbili na poludniowy zachod, zobaczyc marokanska pustynie. Moze jeszcze spotkamy sie na trasie. Aha, podali mi linka do swojej strony, ale zostawilem kartke w hotelu, dopisze nastepnym razem.


Wtorek 18-11-2008
Tuz po zachodzie slonca, dzika plaza kawalek za El-Djedida. Leze przed namiotem, brzuchem na karimacie, szum fal.

Ciesze sie ze zrealizowanego planu na dzisiejszy dzien. Przy bezwietrznej pogodzie przejechalem 115 km. Wyruszylem z Casy o 8:30. Miasto o tej godzinie tonelo we mgle, ktora ustapila dopiero, gdy slonce zaczelo mocniej swiecic. To moj pierwszy naprawde „dziki” nocleg. Ciesze sie intymnoscia. Przede mna na horyzoncie kilka statkow powoli przesuwa sie w prawa strone, nastepnie jeden po drugim znikaja w oddali. Wsluchuje sie w uspakajajacy szum fal. Jestem sam, ale szczesliwy.


Opuszczajac Casablanke nie moglem sie nadziwic, jak wielu ludzi dba o sprawnosc fizyczna. Cala dluga i szeroka poludniowa plaza roila sie od mlodziezy grajacej w pilke, a wzdluz drogi, chodnikiem bulwaru biegali na sportowo ubrani Marokanczycy w roznym wieku. Co prawda wtorek byl dniem swiatecznym, ale to chyba nie byl dzien sportu. Nic, tylko brac przyklad.


Sroda, 19-11-2008
W namiocie na klifie, ok. 35 km przed Safi, ok. 19:00

Dzis juz nie bylo tak latwo jak wczoraj. Co prawda udalo mi sie zrobic 101 km, ale okupione to bylo nielada wysilkiem. Daly mi sie we znaki liczne podjazdy i lekki przeciwny wiaterek. Tak wczoraj jak i dzisiaj, droga prowadzila przez zielone rolnicze tereny. Mijalem miejscowych ciezko pracujacych w polu, prawie wszyscy mnie pozdrawiali. Po prawej ocean, raz blizej, raz dalej, trudno nie patrzec w jego strone. Wyruszylem ok 8:30, a w poludnie bylem juz zupelnie wyczerpany. Wczoraj o tej porze bylem 20 km dalej. Koniecznie musialem zjesc porzadny posilek, bo dwa male banany na sniadanie to stanowczo za malo. Zatrzymalem sie w malej miescinie, w lokalnej knajpce, znajdujacej sie w ciagu warsztatow i mini-sklepikow. Tu zjem dobrze i tanio. Specjalem kulinarnym Maroka jest Tanji - mieszanka roznych warzyw oraz mieso zapiekane w oryginalnym kamionkowym naczyniu o stozkowatym ksztalcie. Zamowilem i czekalem, obserwujac grupe dzieci, ktore wlasnie wrocily ze szkoly na przerwe i zamelinowali sie w sasiednim lokalu. Niektorzy zamowili sobie cos w rodzaju fasolki po bretonsku i jedli ja lypiac to na mnie, to na moj rower z zaciekawieniem. Po chwili zrobilo sie ich wiecej, czulem na sobie ich spojrzenia. Padla niesmiala proba kontaktu – ktorys niesmialo rzucil – bonjour monsieur. Nie podjalem rozmowy. Ja jeden, ich 15, juz widze, jak by sie to skonczylo, nie zjadlbym spokojnie. W koncu maly chopiec, pewnie syn wlasciciela, elegancko podal mi wszystko do stolika jak nalezy. Zjadlem z apetytem, wypilem kawe i zapytalem szefa ile place. Ten chyba jednak nie byl szefem, bo dyskretnie skonsultowal sie ze starszym jegomosciem pilnujacym grila, pewnie jego ojcem i ostatecznym wlascicielem knajpy. Wysokosc rachunku powstalego z kapelusza, najpewniej po pobieznej ocenie zasobnosci portfela klienta, nieco mnie zaskoczyla. Co prawda jedzenie bardzo mi smakowalo, moze nawet bylo to najlepsze danie jakie do tej pory jadlem w Maroku, ale tyyyle to bym zaplacil za to samo danie w duzym miescie w sredniej klasy restauracji. No coz, pozory myla, warto wczesniej zapytac o cene, nawet, a moze szczegolnie w takich miejscach.
W kazdym razie pojechalem z nowymi silami, powoli godzac sie z zaplaconym rachunkiem. Oualidia jest bardzo malownicza miejscowoscia, ale nie mialem czasu sie zatrzymywac na dluzej. Zrobilem zdjecie laguny, zapas zywnosci na wieczor i pojechalem dalej, w poszukiwaniu miejsca na nocleg.

A moze by tak rzucic wszystko i zamieszkac tutaj...?


Kolacja na klifie to niezapomniane przezycie. Brak wiatru i cieply wieczor przyjemnosc te potegowaly. Na wprost mnie, na plazy, lezy wielki skalisty glaz, na ktorym mozna bylo dostrzec dwie dlugie wedki. Podczas rozbijania namiotu, ich wlasciciele nieoczekiwanie znalezli sie obok mnie - to ich szlak powrotny. Jeden z nich zagaduje sympatycznie, jednak brak znajomosci wspolnego jezyka ogranicza rozmowe do gestow. Oni ciekawsko zagladaja do wnetrza namiotu, a ja do ich kosza z rybami. Poczestowalem ich woda, wkrotce poszli dalej.


Piatek 21-11-2008, Essaouria

Wczorajsze wydarzenia odtwarzam z pamieci, nie mialem wczoraj mozliwosci zrobienia notatek.
Dzien zaczal sie niezle, wyruszylem przed 9:00, wiatr mi sprzyjal. Do Safi mam tylko 30 km. Tuz przed miastem widze nadjezdzajacego z naprzeciwka rowerzyste z sakwami. Tym razem to mlody Belg z pod Brukseli. Vincent jest przy koncu swojej wyprawy, ktora rozpoczal na rowerze z samej Belgii. Przez Francje i Hiszpanie dotarl do Maroka, podrozowal glownie po gorach. Wraca juz, bo w Atlasie coraz wiecej sniegu. Czestuje mnie czekolada, wypytuje o moje plany, wymieniamy uwagi na temat rowerow i sprzetu. Opowiada o ciekawych miejscach w Senegalu, gdzie kiedys byl, choc nie na rowerze. Pyta, czy juz kiedys robilem podobna trase na rowerze, ja, ze nie, ze to pierwszy raz, na co on: no tak, przychodzi dzien, kiedy siadasz na rower i jedziesz...


Safi okazuje sie interesujacym miastem, szczegolnie jego czesc przy samym porcie i plazy. Dojechawszy tam kolo poludnia, wybieram knajpe na sniadanie. Kelner zaprasza juz z daleka, zmeczony opieram rower. Ryby z grila? owoce morza? kalmary mamy swietne! Nie, nie, ja tylko na sniadanie. Macie cos na sniadanie? chleb, jakas salatka? tak, tak, prosze siadac. Po chwili stawia przede mna salatke, cieply sos pomidorowy, pieczywo i talerzyk zdjetych prosto z grila kalmarow, po czym wskazujac na niego palcem, znaczaco dodaje - to sa kalmary, prosze Pana. Nie protestuje, najwyzej na kolacje zjem jak wczoraj - chleb z serem, pomidory i takie tam...


Za Safi droga robi sie coraz trudniejsza, coraz to stromsze podjazdy odbieraja mi sily. Na jednym z nich w koncu kapituluje - zsiadam z roweru i pcham go po raz pierwszy, jak sie pozniej okazalo - nie ostatni. W zasadzie nie musze dzis dojechac do konkretnego celu, wystrczy podjechac jak najblizej Essaourii, aby jutro w miare wczesnie sie w niej znalezc i miec czas spokojnie poszukac noclegu. Tak czy inaczej czuje, ze daleko juz dzis nie zajade. Robie zakupy na kolacje w niewielkiej rybackiej wiosce i ruszam, intensywnie rozgladajac sie za miejscem do rozbicia namiotu.

Nie jest z tym tak latwo, bo wzdluz drogi po obu stronach ciagna sie pola, na ktorych wciaz pracuja ludzie. Zarowno ich jak i moj rytm dnia wyznacza wschod i zachod slonca. Gdy budze sie zmarzniety zbyt wczesnie rano, czekam do siodmej, na wschod slonca, dopiero wtedy jest sens wstawac. Teraz zerkam co chwile na zegarek, aby sprawdzic, ile jeszcze mam czasu do zmroku. Slonce zachodzi wczesnie - przed 18:00. Najpozniej po piatej musze znalezc legowisko. Wciaz pola i pola, a ja juz nie mam sil. Do plazy kilkaset metrow, nie ma nawet sciezek wiodacych do niej miedzy poletkami i grodzonymi pastwiskami. Ale Vincent wspominal, ze bedzie gdzie sie zatrzymac. Spogladam na mape, droga za jakis czas powinna zblizyc sie do plazy, to pewnie o to miejsce chodzi. W koncu jest - co prawda do plazy daleko, ale jest polna droga w jej kierunku. Skrecam w nia, poczatkowo jedzie sie dobrze, ale po chwili zmienia sie calkowicie piaszczysty trakt. Mam okazje sie przekonac, czy rower po piachu pojedzie. Nie pojedzie. Przynajmniej moj. Pchanie to tez nielatwa sztuka. Jedna reka musze unosic siodelko roweru odciazajac tylne kolo, a druga pchac kierownice - tylko tak moge przesuwac sie do przodu. Tak tu pieknie, jakby szeroki piaszczysty wawoz, w oddali piekny widok na plaze i blekitny ocean. Jeszcze kawaleczek, tu po prawej, za gorka, bede mial dluzej slonce. Uff, jestem na miejscu.

Zwawo zabieram sie za rozbijanie namiotu rozgladajac sie raz po raz za najlepszym miejscem na kolacje przy zachodzie slonca. Wbijam ostatnia szpilke, podnosze sie, a tu przede mna, jak by z ziemi wyrosl, stoi usmiechniety staruszek, w turbanie i stylowych mlodziezowych czarnych okularach przeciwslonecznych. Bonjour - zagaduje. Podaje sie za stroza tej okolicy. Troche sie zmartwilem, myslalem, ze spedze upojny wieczor w blogiej samotnosci, a tu masz... No nic, rozmawiamy, a raczej gestykulujemy. Staruszek nastawiony jest przyjaznie, nie wygania mnie, ale usilnie chce nawiazac rozmowe, a mi w glowie tylko jedno - kolacja. Zaczyna cos tlumaczyc i pokazuje gestem, zebym szedl za nim. Chyba troche go rozumiem, zdaje sie, ze mowi tak:

- choc, pokaze Ci fajne miejsce, ja tam sobie siedze. Tutaj nie jest najlepiej, spojrz na slady - tu jezdza traktory, motory, bedziesz mial halas. Choc, choc - wspinamy sie na niewielkie wzniesienie, idziemy dosc szybko, on w japonkach, potyka sie raz po raz, ale szybko wstaje, krzepki ten staruszek. W koncu jestesmy na szczycie, ktory tworzy mala niecka. Jest tu szalas, a obok, przy krawedzi gorki, otoczone piaskiem zarzy sie male ognisko, a przy nim maly czajniczek. Siadamy, stroz czestuje mnie herbata, nastepnie fajka i powtarza - tu jest lepiej, widac cala okolice, a jednoczesnie milo i spokojnie. Zacheca mnie do przeprowadzki. Poczatkowo niechetny perspektywie spedzenia wieczoru ze staruszkiem, zmieniam zdanie. Przenosze sie ze wszystkim ku uciesze Arkhaba, jak sie pozniej przedstawil. Jem kolacje, czestuje go, ale nie chce, woli palic swoja fajke. Z ledwoscia udaje mi sie wcisnac mu mandarynke, ktorych kupilem caly woreczek. I tak sobie siedzimy, Akhrab opowiada o zyciu stroza, zdaje sie, ze wchodzi na tematy polityczne, chwalac obecny uklad rzadzacy. Ja glownie potakuje ze zrozumieniem. W koncu zrobilo sie ciemno, Akhrab wstaje, zegna sie ze mna serdecznie i odchodzi. Mieszka w pobliskiej wiosce. Ja z kolei laduje sie do namiotu. Chce skreslic chocby kilka slow, ale nie moge znalazc latarki. Przeszukuje pokolei wszystkie sakwy i nic. Wierzcie mi badz nie, ale w ciagu dwoch dni zgubilem obydwie latarki. Niby pamietam, ze gdzies je chowalem, ale gdzie? Goraczkowo po omacku jeszcze raz szukam we wszystkich mozliwych miejscach, myla mi sie sakwy, jestem wsciekly na siebie. Ostatecznie godze sie z porazka i dojadam drugi kawalek chleba, ktory mi zostal i klade sie spac. W nocy meczy mnie katar, budze sie dosc pozno, lekko przeziebiony. Zwijam biwak i jade dalej, mam ok. 50 km d Essaourii. Od samego poczatku, pomimo sprzyjajacego wiatru, idzie mi kiepsko. Takze humor mialem do niczego przez te zgubione latarki. Trzeba bedzie pochodzic za latarka w Essaourii.

Podjazd za podjazdem, a ja zupelnie dzisiaj bez formy. Zaczynam brac je na raty. Gdy widze dlugi stromy zjazd, wcale nie popadam w euforie, przeciwnie, martwie sie perspektywa nieuniknionego podjazdu, ktory pokaze sie juz za chwile. Ale jeden zjazd jest wyjatkowo stromy i dlugi. Robie zdjecie predkosciomierza przy 55 km/h. Rekord - mysle sobie. Po chwili podjazd, a za nim kolejny stromy zjazd. Tym razem po osiagnieciu 62.5 km/h zaczynam hamowac, nawet nie mysle o robieniu zdjecia.


Dalej dluga, dluga prosta, wydaje sie, ze tak juz bedzie przez dluzszy czas, ale w oddali na wzgorzu zlowrogo polyskuje serpentyna stromego podjazdu. Wiedzialem co sie swieci. Bezposrednio przed atakiem „szczytowym” zatrzymalem sie na odpoczynek. Zjadlem to co mi zostalo z wczorajszej kolacji, czyli pomidor, pomarancza i dwie mandarynki. W takiej tez kolejnosci je wsunalem i ruszylem na boj. Moj czarny scenariusz sie potwierdzil, to byl podjazd smierci.

Odpoczywalem chyba z 10 razy, na przemian podjezdzalem i pchalem rower. Brnalem tak powoli do gory, wyznaczajac sobie kolejne male cele, do tego krzaka, do kamienia za nim, jeszcze kawalek... Ale nawet podjazdy smierci sie kiedys koncza. Dalej bylo juz calkiem niezle, a od pewnego momentu nie musialem pedalowac juz do samej Essaourii.


Po wjezdzie na teren pelnej zycia mediny, dalem sie namowic naganiaczowi na hotel za 100 DA, nie mam juz sil szukac. Jutro zmienie na tanszy, chce jesc... Rozpakowuje bagaze na lozku, oprozniam plecaczek fotograficzny przystosowujac go do potrzeb miejskiej wloczegi i... znajduje obydwie latarki...!



Na specjalna prosbe Jerzyka - tak wygladam po przyjezdzie do Essaourii...