Złudzenie optyczne (25-03-2009)

Jadę. Dużo piję, bo upał 40-stopniowy wyciąga wodę w szalonym tempie. Nigdy wcześniej nie przepuszczałem przez mój organizm tyle wody co teraz. Taka temperatura nienajlepiej też wpływa na kondycję, pomimo popołudniowej drzemki, pod koniec całego dnia jazdy jestem wykończony. Trzeba zmienić strategię, nie ma sensu się męczyć. Nazajutrz wstaję przed piątą rano, jeszcze po ciemku przy małym ognisku jem śniadanie. Po szóstej już w drodze. Do 7.30 temperatura idealna, nie przekracza 30 stopni. Potem robi się coraz cieplej, żeby ok. 11.00 osiągnąć 40. Wtedy trzeba sobie odpuścić, odpocząć, tak do 17.00, kiedy robi się znów nieco „chłodniej”.
Na nocleg zatrzymałem się jakieś 40 km przed Gossi, więc jeszcze przed 9.00 rano docieram do tego miasteczka. Na szczęście Gossi jest zupełnie inne niż Doro, to typowy przystanek dla autobusów, z licznymi knajpkami i stoiskami z jedzeniem przy szosie. Korzystam, siadam na słodką kawę. Zerkam co chwila na zegarek, kontroluję czas, przedpołudnie trzeba wykorzystać na jazdę. Dziś mam dotrzeć do słynnego Hombori – miejsca, dla którego tak bardzo zmieniłem plany, dla którego popłynąłem do Timbuktu i dalej do Gao, żeby stamtąd na spokojnie, szosą na wschód dotrzeć do skał, po których wspinali się Francuzi spotkani miesiąc temu w Segou. Pamiętacie?






Kolejną przerwę robię planowo – po jedenastej, gdy upał rozkręca się na dobre. Ale o dwunastej ruszam dalej, jako że do Hombori stąd już tylko kawałek, za dwie godzinki będę na miejscu, pośród strzelistych skał. Jakoś trudno mi sobie te skały wyobrazić, bo dookoła nic tylko płaska sawanna. Aż tu nagle... nie, niemożliwe, żeby to była góra. Taka wielka?! Toż to tło dla wszystkiego co jest przede mną. A jednak jest, choć potężna, to ledwie widoczna, jej kontury zlewają się z zamglonym niebem. To przez ten harmattan, wygląda, jak by była dziesiątki kilometrów stąd, ale przecież to niemożliwe, jest zbyt wielka. Potężna skała pojawiła się nagle, znikąd, niczym złudzenie optyczne.




W Hombori zatrzymuję się w pierwszej auberge przy drodze, wygląda sympatycznie, a zmęczony upałem jestem konkretnie. Choć zazwyczaj nie jadam posiłków w takich miejscach, bo przy ulicznych jadłodajniach jest dużo taniej, to tym razem mam ochotę zrobić wyjątek. Siadam wygodnie przy stole, spaghetti, tylko 1000 franków, tylko dwa razy drożej niż na ulicy, nie, nie ironizuję. Zamawiam. Kelner przynosi najpierw sztućce. W plastikowym koszyczku, na serwetce, co za luksus. Danie na błyszczącym chromowanym talerzu prezentuje się znakomicie. Na osobnym talerzyku pieczywo. Czuję się jak król.
Oprócz mnie, przy sąsiednich stolikach siedzi para Francuzów w średnim wieku oraz dwóch Tuaregów. Francuzi właśnie zjedli obiad, czekają na jeepa, którym mają jechać oglądać słonie. W tych okolicach co roku stada słoni wędrują tysiąc kilometrów z dalekiego południa w poszukiwaniu pożywienia. Prawdziwie dzikie stada tych niezwykłych zwierząt są prawdziwą atrakcją dla turystów, szczególnie dla tych, których stać na wynajęcie terenowego auta z przewodnikiem.



Skończyłem jeść, rozkoszuję się cieniem, wygodnym krzesłem, odpoczynkiem. Dostrzegłem jakiś interesujący detal przed sobą, podnoszę aparat, chcę zrobić zdjęcie. Jeden z Tuaregów w czarnym szeszu, myśląc, że to on będzie tematem mojego zdjęcia, naraz zwraca się w moim kierunku i ręką pokazuje gest protestu. Wkurzam się ostro - po tych wszystkich odmowach i pretensjach ludzi, którym chciałem zrobić zdjęcie, tym razem protest był kompletnie nieuzasadniony, przez myśl mi nie przyszło, żeby zrobić mu zdjęcie.
- O co ci chodzi, przecież nie tobie robię to zdjęcie – rzucam mało uprzejmie w jego kierunku.
Nic nie odpowiedział, odwrócił się bokiem. Mija parę chwil, przysłuchuję się sympatycznej rozmowie Francuzów z kelnerem, żartują sobie na temat afrykańskiej rzeczywistości, bo pani żona niecierpliwiła się za rachunkiem, a gdy kelner w końcu go przyniósł, tłumaczył się na wesoło, że jak się podróżuje po Afryce, to trzeba się wyluzować, że w tym cały urok.
Zerkam w stronę Tuarega – patrzy mi prosto w oczy bardzo pewnym spojrzeniem, czarny szesz zasłania resztę jego twarzy. Nie spuszcza wzroku, nawet po dobrej chwili. O stary – myślę sobie – jeżeli myślisz, że mnie speszysz.... Postanawiam przetrzymać jego spojrzenie. Niech sobie nie myśli, że trafił na leszcza. Patrzymy sobie w oczy długo, bardzo długo, nienaturalnie długo. Jest dość młody i butny, widzę to w jego spojrzeniu doskonale. Po naprawdę dłuższej chwili w końcu wymiękł - lekki uśmiech i gest głową w znaczeniu „no co się tak patrzysz”. Uśmiecham się także, teraz już mogę, wygrałem. Wyraźnie go zaintrygowałem, bo wstaje i siada szybko przy moim stoliku, naprzeciwko. Odsłania twarz.
- Jak masz na imię? - pyta.
Zamieniamy kilka słów, lody przełamane. Hamid zdejmuje całkowicie swój szesz i owiązuje nim moją głowę:
- Chcesz mieć zdjęcie Tuarega, to zaraz będziesz miał...




Hombori to urokliwe miasteczko położone na wzgórzu, u podnóża majestatycznych skał. Kilka kilometrów dalej jest jeszcze piękniej, a to za sprawą Ręki Fatimy, jak nazwano grupę pięciu gotyckich skał, będących miejscem pielgrzymek wspinaczy z Europy. Zresztą, co ja będę Wam opowiadał – popatrzcie sami...


















Brak komentarzy: