Mielizna (10-03-2009)

Przed poludniem zarezerwowalem bilet na pinasse do Timbuktu, mam sie stawic w porcie nazajutrz o 10 rano. Cena dla miejscowych to 10 000 CFA (4 dni rejsu), ale biali zwykli grubo przeplacac. Po dlugich targach udalo mi sie wynegocjowac 17 500 CFA (ok 100 zl), nie jest to tanio, ale tez nie koszmarnie drogo. Dodatkowo musze wyposazyc sie w zywnosc na ten czas, bo cena z wyzywieniem jest absurdalnie wysoka.
Podczas pozegnania z towarzystwem wszyscy sie martwia moimi dalszymi planami, planuje bowiem kolejny odcinek z Timbuktu do Gao pokonac rowerem. Co prawda szlak dla terenowek jest zbyt piaszczysty dla cyklistow, jednak chce dobrze przyjrzec sie brzegom Nigru, byc moze sa waskie sciezki, ktorymi moglbym popedalowac.
Nazajutrz stawiam sie o dziesiatej, ale szef pinassy mowi, zebym przyszedl w poludnie. Zalatwiam wiec ostatnie zakupy, wysylam maila i jestem z powrotem o 12.00. Czas zaladowac moje bagaze. Tyle sie nasluchalem o kradziezach na pinassach, ze zamierzam sie dobrze zorganizowac, ukladajac lozko z wlasnych sakw, aby nikt mi niczego w nocy nie ukradl. Ale dostac sie na poklad statku to nie takie hop-siup. Trzeba oplacic tragaza i transport mala piroga na pinasse zacumowana doslownie kilka metrow od brzegu. Tym biznesem szefuje tu pewien mlody chlopak, ktoremu podlegaja inni - zupelnie mali chlopcy na pirogach. Pytam wiec go o cene – 4000 CFA (!!!). Chyba oszalal, bez slowa odwracam sie na piecie i ide poskarzyc sie kapitanowi. Chlopak mnie dogania i juz proponuje 500 CFA, ale tak nikczemna proba oszukania tubaba nie ujdzie mu plazem. Chlopak dostaje ostry opr od kapitana i szefa biura sprzedajacego bilety. Oni tez sugeruja mi zaplate 500 CFA, co w dalszym ciagu wydaje mi sie za duzo. Wyszarpuje chlopakom z rak moje sakwy, przeciez sam moge je zaniesc na nabrzeze, po co za to placic. Ale szef tragarzy zmienia stratgie, podchodzi mnie z innej strony, obiecuje ulokowac mnie w mozliwie jak najlepszym miejscu na pinassie, z dala od motoru, na wygodnej platformie, ze niby od niego to zalezy, a dla mnie to przeciez wazne. Ostatecznie godze sie na te 500 CFA, pomimo pelnej swiadomosci, ze to cena za moj kolor skory. Na pokladzie okazuje sie, ze mam pelna swobode w wyborze miejsca dla siebie, a to glownie za sprawa nielicznej grupy pasazerow. Niemal cala pinasse wypelniaja biale worki z ryzem. Po srodku lodzi jest garkuchnia okupowana przez kobiety i ich dzieci, zdaje sie, ze czesc z nich to rodzina zalogi. Jedna z kobiet, przechodzac obok mnie, zwraca sie do mnie z wyrazna pewnoscia siebie w glosie:
- tubab, cadeau? (bialy, prezent?)
- dlaczego prezent – odpowiadam udajac zaskoczenie.
- Cedeau! – odpowiada pokazujac gest reka, ktory sugeruje, ze to oczywiste, ze nalezy jej sie jakis prezent. Widzi, ze mam kilka owocow mango w siatce. Wskazuje wiec na nie palcem:
- Mango cadeau?!

Nie bedzie zadnego cadeau, wsciekam sie wewnetrznie, ze traktuja mnie wszedzie jak Swietego Mikolaja. Chwile pozniej widzialem, jak ta sama kobieta wraz ze swoimi dziecmi zajadali sie wlasnie owocami mango wyciagajac je raz za razem z wielkiego brezentowego worka.
Ostatecznie na lodzi laduje jakies 15 osob, przy czym polowa to zaloga. W mojej czesci oprocz mnie jest jeszcze tylko trzech pasazerow.
Kiedy ruszamy? – Kolo 14.00 – bez przekonania w glosie odpowiada jeden z zalogantow. Ale gdzie tam. Cale popoludnie przesiedzialem na lodzi. Okazalo sie, ze czekamy na jakis ladunek, ktory jeszcze nie dotarl do portu. Wozek z workami dociera dopiero wieczorem, ale lodz po zmroku nie plynie, wiec czekamy do rana, mamy ruszyc o 7.00. Ostatecznie ruszamy o 9.00, ale jeszcze dobrze nie opuscilismy portu, a utknelismy na mieliznie. Przed nami w tym samym miejscu walcza o wydostanie sie na glebsza wode jeszcze trzy inne jednostki. Czekamy w kolejce. Korzystajac z chwili czasu, wraz z Geiem opuszczamy lodz zeby udac sie na kawe do budki przy nabrzezu. Korzystamy z malej pirogi, ktorej wlasciciel podplywa natychmiast, gdy widzi nasze zainteresowanie znalezienia sie na brzegu. W budce, obok kilku innych plakatow o tematyce pilkarskiej, wisi wielki afisz z wizerunkiem Drogby. Widzac to, Gei glosno protestuje, sprzedawca broni sie, ze to nie on go tu powiesil.
- Dobra, dobra. Na Wybrzezu (Kosci Sloniowej) nikt by nie powiesil plakatu z naszym Kounaté.
Dopytuje Geia czym sie zajmuje – uczy sie w szkole technicznej ksztalcacej kadry dla przetworni owocow coli – to duzy przemysl na Wybrzezu K. S. Teraz ma przerwe wakacyjna, wraca na 3 miesiace odwiedzic rodzinny dom.
Gdy przychodzi do placenia za kawe, Gei nie pozwala mi wyciagnac portfela, bierze jeszcze w plastikowy woreczek kawe dla swojego brata i placi za wszystko. Wychodzimy razem, ale urywam sie jeszcze w bok zeby kupic cieple racuszki I dopiero wtedy, juz sam wracam na poklad. Gdy zblizam sie do brzegu, natychmiast podplywa piroga, zeby zabrac mnie na pinasse. Gdy wysiadalismy zaplacilismy po 50 frankow, ale przy wsiadaniu pytam o cene dla pewnosci, pokazujac 50-frankowa monete.
- Nie, 1000 frankow.
- Co?! Nigdy w zyciu . Zaplace ci tylko 50, to wlasciwa cena.
Wysiadam do pinassy, podajac pirogazowi pokazana wczesniej monete. Ten jednak jej nie chce, ale nie mowi po francusku (poza „1000 frankow”), wiec stoi przy mnie na swojej pirodze i porozumiewa sie z moimi towarzyszami podrozy, w tym z Geiem.
- Dlaczego nie chce wziac ode mnie pieniedzy? – pytam.
- On chce wiecej. Daj mu 100 frankow, bedzie ok.
No niech bedzie, daje mu 100-frankowa monete, ale tej tez nie chce przyjac. Chce tysiac. Nie to nie. Nie chcesz stowy, to nie dostaniesz nic. Ukladam sie wygodnie i wyjmuje ksiazke. Gosc od pirogi wciaz czeka i rozmawia z Geiem i Alim, ktorzy zaczynaja sie smiac. On – przeciwnie, burknal cos pod nosem, i wyciagnal w koncu reke po moje 100 frankow. Gdy odplynal, Gei mi opowiedzial, o co naprawde chodzilo:
On wraz z kilkoma czlonkami zalogi gdy skorzystali z jego pirogi przede mna, chcieli mu dac 250 frankow. Ale ten nie chcial wziac pieniedzy. Powiedzial, ze jak przyjdzie bialy, to zaplaci za wszystkich 1000 frankow. Na nic zdaly sie przekonywania Geia, ze bialy nie taki glupi!

Walka o uwolnienie lodzi z mielizny trwa. Czesc zalogi stoi na dziobie i rufie i wbiwszy dlugie, 5-metrowe bambusowe kije pod katem w dno, napieraja na nie z calych sil, aby obrocic lodz. Inni, stojacy po pas w wodzie, przy pomocy grubych dragow probuja podwazyc dno lodzi i tym sposobem przepchnac pinasse przez mielizne. Jeszcze inni brodza w wodzie badajac glebokosc dna w poszczegolnych miejscach i nakierowuja swoich kolegow na wlasciwy tor. Zalogi wszystkich trzech pinass przekrzykuja sie przy tym wzajemnie. Nieosloniete silniki ulokowane w okolicach rufy wzniecaja raz po raz chmury czarnych spalin. Jedna z lodzi w pewnym momencie podplywa swoja burta do naszej, a jej wsciekle dymiaca rura wydechowa zaczyna tloczyc spaliny bezposrednio pod dach naszej jednostki. W srodku robi sie ciemno, ratujemy sie przed zaczadzeniem wdrapujac sie czem predzej na dach.
Na wodzie jest spore zamieszanie, wydaje sie, ze zalogi poszczegolnych lodzi ze soba wspolpracuja, ale naraz wybucha dzika awantura, omal nie dochodzi do rekoczynow. Pomimo staran, nie udaje mi sie ustalic przyczyny, ale zdaje sie, ze chodzi to, kto pierwszy ma obrac dobry (gleboki) tor na wydostanie sie z mielizny.
Po godzinie jednej z lodzi udaje sie uwolnic i odplywa. Po kolejnych dwoch godzinach uwalnia sie druga lodz, patrze na nia z zazdroscia. My uwalniamy sie dopiero po 14.00, i to tylko dlatego, ze wyladowalismy czesc ladunku przy pomocy innej mniejszej lodzi. Teraz tylko pozostalo zaladowac worki z powrotem z nabrzeza i mozemy ruszac w dalsza droge. Ale szczescie trwa krotko, po kolejnej godzinie znow utykamy, walka trwa jednak „tylko” godzine, ale po kolejnej robi sie juz ciemno i cumujemy przy brzegu przeplynawszy tego dnia lacznie dwie godziny.
Rano ruszamy skoro swit, ale po godzinie utykamy w korku: przed nami cztery pinassy walczace o wydostanie sie z mielizny, w tym dwie znajome, ktore opuscily port w mopti tuz przed nami. Walka wraz z cala procedura przeladunkowa trwa do wczesnego przedpoludnia. Po poludniu utykamy juz tylko raz i to na krotko. Zal mi zalogi – przemoczeni, przemarznieci, robia co moga, podczas gdy my – pasazerowie – wygodnie lezac na matach zlorzeczymy na nieprzewidziane opoznienie. Wiadomo juz, ze w cztery dni to my na pewno nie doplyniemy do Timbuktu.
Pasazerowie ulokowani w mojej czesci lodzi to rozmowny mlody chopak o imieniu Gei, jego milczacy brat oraz pewien nieco starszy gosc w turbanie i czarnych okularach przeciwslonecznych z niezdjeta zlota naklejka w rogu lewego szkla. Gei nawiazuje kontakt z jednym z czlonkow zalogi – z Ali’m, ale ze sam pochodzi z tuareskiej wioski z okolic Timbuktu, wiec nie rozumie jezyka bozo, jakim posluguja sie zaloganci, rozmawiaja wiec po francusku. Korzystam z tego z zainteresowaniem przysluchujac sie ich rozmowie. Gei pyta Alego o jego status prywatny. Ali ma narzeczona w odleglym Gao, widuja sie niezbyt czesto, przecietnie raz na dwa miesiace. Gei sugeruje, ze majac taka prace, Ali moglby miec zone w kazdym porcie, a z kazda z nich kilkoro dzieci.Ten z kolei odpowiada, ze coz warte jest posiadanie dzieci, ktore ojca widuja okazyjnie. Ali zapala papierosa.
- Czyli palisz? To nie jest dobre dla twojego zdrowia – reaguje Gei.
- Wiem, masz racje. Probowalem rzucic, nie palilem dwa miesiace. Ale zaczalem znowu.
- Ja tez kiedys palilem, ale rzucilem. Wiem jak to jest, jak zapalasz papierosa, to przestajesz myslec o problemach, wszystko jest ok. Prawda?
- Tak, to prawda, ale nie latwo…
- Sluchaj – przerywa mu Gei – musisz podjac decyzje. Ja podjalem decyzje I rzucilem palanie.

Innym razem rozmawiaja o Ivoranczykach (mieszkancach Wybrzeza Kosci Sloniowej – Cote d’Ivoir). Gei mieszka tam od kilku lat, zna dobrze tych ludzi, ale wyraznie nie darzy ich sympatia:
- Oni sa glupi, zbyt glupi, zeby sie z nimi porozumiec. Oni nie sa nawet afrykanscy…

Musze przyznac, ze podroz tym stateczkiem jest bardzo wygodna, usadowilem sie na platformie zrobionej z bambusowych rzerdzi, ktora lezy bezposrednio na workach z ryzem tuz przy lewej burcie, z dala od silnika znajdujacego sie przy rufie. Na platformie jest miejsca akurat na karimate i rozne moje drobiazgi. Leze sobie wygodnie, czytam, pisze, Gei czestuje mnie arabska herbata. Gdy na zewnatrz dzieje sie cos ciekawego, wartego sfotografowania, to wchodez na dach. Niestety nie za wiele sie dzieje, krajobraz jest monotonny, pewnie rowniez dlatego, ze posuwamy sie w zolwim tempie. Podobno mielizny maja sie skonczyc wraz z doplynieciem do jezora Debo, ktore Niger tworzy rozlewajac sie w tym miejscu w szerz na wiele kilometrow. Tam tez maja byc hipopotamy. Tymczasem utykamy na kolejnej mieliznie, przed nami juz trzy pinassy walcza z plytkim dnem. To ma byc ostatnie takie miejsce.
Zapasy zywnosci przewidziane na cztery dni powoli mi sie koncza, ale na szczescie rano, w jednej z rybackich wiosek mozna bylo kupic swierzy chleb i smazone ryby. Niestety pozbylem sie tym samym oststnich drobnych i zostaly mi same 10-tysieczne banknoty nie do rozmienienia na pokladzie.
W pewnej odleglosci mija nas plynaca w przeciwna strone niewielka turystyczna piroga, jakich wiele na tych wodach. Ale wsrod kilku pasazerow dostrzegam znajoma postac – to Buba! On dostrzega mnie niemal jednoczesnie. A gosc w turbanie siedzacy okrakiem na dachu to Jean-François. Co za spotkanie! Podplywaja do mnie, nie moga sie nadziwic, ze to juz czwartek, a ja dopiero tutaj. Jean-François ratuje mnie drobnymi rozmieniajac moj banknot. Pyta, czy niczego mi nie brakuje, czy na pokladzie wszystko w porzadku. Podobno faktycznie, az do samego jeziora nie widzieli zadnych zblokowanych lodzi, a nad jeziorem ogladanie hipopotamow gwarantowane. Zgnamy sie serdecznie, J-F obiecuje sledzic moje losy na blogu.
Wczesnym popoludniem uwalniamy sie z uwiezi, ale nie ruszamy od razu. W zwiazku z tym, ze wiecej przeszkod ma nie byc, kapitan zdecydowal przejac ladunki i pasazerow z dwoch innych, nieco mniejszych lodzi. Ma sie to wszystkim oplacic. Wszystkim, poza mna i moim wspolpasazerom, bo zaladunek trwa i trwa. Worki z cementem made in Togo jeden po drugim laduja na naszym pokladzie, stopniowo przykrywajac wszystkie biale worki z ryzem. Ale to nie koniec – przy drugiej burcie juz czeka piroga pelna workow ze zbozem. Zaloga uklada je mozolnie na cemencie tworzac kolejna warstwe.
Korzystam z okazji i postanawiam sie wreszcie wykapac w tej rzece. Teraz tubab zdajmuje koszulke i spodnie i zaprezentuje swe prawdziwie tubabow cialo, o kolorze zupelnie innym niz ogladane do tej pory rece, twarz i stopy. Cala wioska przyglada sie z brzegu i komentuje miedzy soba moje plywackie popisy. Woda jest, no, powiedzmy rzezka, ale idzie sie przyzwyczaic i juz po chwili jest naprawde przyjemnie. Jakies pol godzinki po mojej kapieli, na brzegu poruszenie, ktos rzuca kamieniami w wode, ludzie pokazuja sobie palcami na jakis punkt w wodzie. Pytam o co chodzi, chodzi o hipopotama. Juz odplynal. Ja go co prawda nie widzialem, ale wole nie myslec, co by bylo, gdybym na kapiel zdecydowal sie pol godziny pozniej.
Zaladunek wciaz trwa, siedze na dachu, zeby nie przeszkadzac. Na koniec kapitanowie wszystkich trzech lodzi podliczaja wszystko z pomoca kalkulatora. Podobno transport jednego 100-kilowego worka kosztuje 1500 frankow. Szybko podliczam, ze moja wartosc to jakies 11.5 worka. Po zaladunku burty lodzi obnizyly sie wzglzdem lustra wody o dobre pol metra. Obnizyl sie takze komfort poruszania sie po pokladzie. Musze troche powalczyc o zachowanie mojej platformy I ulozenie jej w mozliwie najdogodniejszym miejscu, ale nie mam skrupulow, place wiecej niz inni wiec wolno mi wiecej wymagac.
Jest juz pozno, dzis juz daleko nie zajedziemy. Plyniemy tylko godzine, a wraz z nastaniem zmierzchu cumujemy przy brzegu zeby spedzic noc. Jednak co jakis czas obok nas przplywaja inne lodzie, dla ktorych noc widocznie nie jest przeszkoda w kontynuowaniu zeglugi. Gei zazyna sie zalic Aliemu, ze w ten sposob, to my nigdy nie doplyniemy do celu. Ali broni sie twierdzac, ze podrozowanie noca jest bardzo ryzykowne, mozna latwo poprzecinac sieci rybakom, a to rodzi powazdne konsekwencje finansowe. Poza tym latwo o zdezenie z inna ladzia – opowiada o wypadku dwoch lodzi, ktory mial miejsce 2 tygodnie temu. W jego wyniku jedna z lodzi zatonela wraz c calym ladunkiem. Na szczescie nikt nie zginal. Poza tym tak kapitan jak i zaloganci w okresie niskiego poziomu rzeki najchetniej w ogole by nie zabierali pasazerow, to portowe biuro wciska im nas na sile z checi zysku. Tym sposobem wszyscy sa zestresowani, zarowno pasazerowie jak i zaloga, ktora musi pracowac pod presja, spieszyc sie, ryzykujac bezpieczenstwo i tracac sily na szybkie wydostanie sie z mielizn. Gdyby nie my, to plyneliby sobie spokojnie, nawet 10 dni.

Biuro portowe




W piatek ruszamy bardzo wczesnie, jeszcze po ciemku, przed szosta. Doplywamy do jeziora ok. 7.00. Sa hipopotamy, wchodze na dach. Niestety plyniemy daleko od nich, ledwie dostrzegam ich lby wystajace z wody. Ok. 9.30 przystanek w jakiejs wiekszej wiosce – trzeba sie zarejestrowac w punkcie zandarmerii. Korzystam – kupuje paczki, rybe smazona i puszke kawy rozpuszczalnej – bede mial czym owdzieczac sie Geiowi za herbate. Gdy wracam na statek s siatkami zakupow, wszystkie dzieci na pokladzie zaczynaja wolac w moja strone: tubab-cadeau! (bialy-prezent!). Siadam spokojnie, odwracam sie do nich i mowie glosno i wyraznie, zeby slyszeli i rozumieli mnie wszyscy, tonem uprzejmym acz pouczajacym: „Bialy nie ma na imie cadeau, bialy ma na imie Dominik”.

Wieczorem siadamy w trojke z Alim i Geiem na dachu, rozmawiamy o hipopotamach. Sporo ich zyje w wodach Nigru, sa pod ochrona, nie wolno na nie polowac. No chyba, ze pojawi sie jakis zlosliwy osobnik, wtedy miejscowi rybacy otrzymuja jednorazowe pozwolenie na odstrzal. Podobno w wyniku atakow hipopotamow ginie w Afryce wiecej ludzi niz z powodu wszystkich innych razem wzietych duzych zwierzat. Ali opowiada o ciekawych zachowaniach tych niebezpiecznych zwierzat. W stadzie jest tylko jeden samiec, zazdrosnie strzeze swego haremu. Nawet dzieci o meskiej plci nie sa przez samca tolerowane. Zeby wychowac swojego „chlopca”, matka musi oddalic sie od stada i samotnie spedza z nim jego okres dzieciecy. Ali opowiada takze o ludziach-zaklinaczach hipopotamow. Potrafia onie porozumiewac sie z tymi zwierzetani, kazac im np. Sie oddalic. Ale sa takie osobniki, ktore niechetnie poddaja sie ich sugestia – strzyga wtedy uszami (!).

Na pokladzie trzy razy dziennie serwowany jest ryz. To taki zwykly ryz z drobinami smazonej ryby i przyprawami. Pomimo , ze niezdecydowalem sie na opcje z wyzywieniem, to i tak zawsze jestem zapraszany do posilku. Ale odmawiam, bo w Mopti kupilem tyle chleba, ze jesli bede jadl ryz, to ten sie zmarnuje. Poza tym raz go sprobowalem i byl wyjatkowo niesmaczny. Gei zaczal glosno narzekac na tutejsza kuchnie.Na poczatku podrozy zaplacil za siebie i za brata po 1500 frankow, a jedzenie jest po prostu liche. Ali bierze na bok Geia i tlumaczy mu, ze zalodze tez nie smakuje, ale nie bardzo moga narzekac, bo kucharka jest zona jednago z zalogantow. Geia jednak to nie przekonuje i zali sie bezposrednio kucharce. Wywiazuje sie z tego niezla awantura, bo ta ujawnia, ze od kapitana dostaje tylko niewielka czesc sumy, jaka placa pasazerowie za jedzenie, a z tego to ona zbyt wiele nie wyczaruje. Ostatecznie kapitan kapituluje i dzieli sie z kucharka w nieco lepszych proporcjach, a smak ryzu wkrotce sie poprawia, z czego i ja w koncu korzystam.
Tak w ogole, na pinassie zlapalem gume i rybe. Gume zlapalem na dachu, tzn. Moj rower zlapal. Przednie kolo. Juz zaczalem podejrzewac, ze ktos zlosliwie przebil mi dentke lub spuscil powietrze, ale okazazalo sie, ze latka na dentce sie odkleila – z powodu nagrzania od slonca. Od tej pory przednie kolo podrozuje pod dachem – obok mnie. A ryba to sie sama zlapala. Wieczorem po prostu wyskoczyla z rzeki I spadla prosto na moja karimate. Skonczyla jako znakomity dodatek do ryzu.

Sobota to szosty i zarazem ostatni dzien zeglugi. Kapitan od rana osobiscie zszywa worki z ryzem uszkodzone podczas przeladunkow. Wczesnym popoludniem Gei wraz ze swoim bratem opuszczaja poklad – wysiadaja w swej rodzinnej miejscowosci Diré. Troche mi smutno, polubilem tego serdecznego chlopaka. Wiele czasu spedzilismy na rozmowach. Gei wypytywal mnie o zycie w moim kraju i w Europie, byl takze ciekawy moich opinii na tematy afrykanskie. Mial takze ze soba radio, sluchalismy serwisow informacyjnych RFI (Radio France International – popularna francuska stacja odbierana w wielu krajach Afryki), a potem komentowalismy wydarzenia. Niech mu sie w zyciu wiedzie!Potem zatrzymujemy sie jeszcze w malenkiej wiosce na wyspie, tu wysiadaja inni pasazerowie. Silny wiatr, ktory wiejac od rana zmusil na do opuszczenia bocznych plandek ucichl wraz z nastaniem wieczoru, doplywamy do docelowego portu w ciszy, po ciemku. Te noc spedzam na lodzi, nie ma sensu pchac sie po nocy do miasta, hotelu poszukam jutro z samego rana.
„Pulapki” na ryby
Meczet w jednej z licznych wiosek rybackich
Zimbu - wiecznie usmiechniety chlopiec, czesto towarzyszyl mi na dachu pinassy
Pasazerowie w czesci dla matek z dziecmi:
Gei



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Sie masz Cadeau. W poprzednim komentarzu pisałem, że ostatnie foty były najlepsze z dotychczasowych. To co zamieściłeś teraz jest jeszcze lepsze. Szczególnie cz-b. Zupełny przełom. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Marokanka! Fiu, fiu.
Spław.

Anonimowy pisze...

Cos czuje ze szykuje sie niezla ksiazka z niezwyklymi zdjeciami ;) Baaaaaardzo dobrze. Po powrocie (a w przerwie miedzy nastepnym wypadem P.T. Kolegi - ktory oczywiscie wiem ze predzej czy pozniej i tak nastapi - wszak cialo raz puszczone w wir podrozy po swiecie juz nigdy dobrowolnie w nich nie ustaje) licze na jakies dlugie i "piwne" ;) dyskusje z zacnym autorem. No i na autograf rzecz jasna. To bardzo przyjemne czytac i obserwowac jak Afryka Cie wciaga coraz bardziej.... no coz- takiej podrozy moge tylko pozazdroscic - tak daleko mi samemu nigdy nie bylo dane dotrzec. Ale potwierdza sie stare porzekadlo - kto raz byl w Afryce zawsze do niej wraca.
Osmiele sie nieco zazartowac i wysunac smiala hipoteze, ze scislejszy zwiazek naszego Dominika z Afryka zapewniloby tylko zespolenie duszy i ciala z jakas hebanowa pieknoscia... ekhmmm.... no ale o tym cicho-sza ;)))
PS> A wiesz Dominiku, ze przez 3 tygodnie bylismy blizej siebie geograficznie? Wlasnie powrocilem z karnawalu w Las Palmas de G.C. Pozdrowienia. Z wilka przyjemnoscia codziennie czytam Twoj blog, choc oczywiscie jako "turysta luxusowy" nie smiem zostawiac tu wielu komentarzy. :)