Na zapych... (16-03-2009)


Do Timbuktu docieram po niecałej godzinie relaksującej jazdy asfaltówką z portu w Karioumé. Mam dużo czasu na znalezienie hotelu, ogladam wiele miejsc, korzystam w tym celu z usług przewodników-naganiaczy. Jednak żadne z miejsc nie przypada mi do gustu, postanawiam sprawdzić jeszcze rozejrzeć się samodzielnie. Na sam koniec trafiam idealnie. Auberges Caravancerail nie jest możne tania, ale… ale za rozbicie namiotu płace niewiele. A miejsce jest świetnie urządzone, z gustem, z dbałością o szczegóły. Podoba mi się, zostaje. Co prawda na kolacje w przepięknym patio mnie nie stać, ale nie obędzie mnie, jeśli stołować się będę na ulicy.

Czas najwyższy uzupełnić bloga, udaje się do kafejki internetowej. Niestety – droga koszmarnie, a przy tym połączenie skandalicznie słabe. Co najwyżej mogę wysłać maila. Moja komórka nie ma zasięgu, nie wiem dlaczego, maszt telekomunikacyjny jest tuz obok, zdarza mi się to coraz częściej - lokalne telefony działają, a mój nie. No cóż, z drugiej strony jestem w mieście określanym przydomkiem „na końcu Świata”, wiec nie powinienem narzekać na brak należytej łączności. Psuje mi to jednak humor, ani walentynek stos powysyłać, ani życzenia urodzinowe odebrać, eh… Idę za miasto pochodzić po wydmach, ciekawe czy są inne niż w Chinguitti…





Następnego dnia do hotelu zjeżdżają się brytyjscy motocykliści. Choć stanowią jedna 9-osobowa grupę, to przyjeżdżają osobno, po kolei, w godzinnych odstępach czasu. Okazuje się, ze każdy motocykl wymaga większej lub mniejszej naprawy. Ostatni off-road’owy odcinek z Douentzy niezłe dal im się we znaki. A to i tak najlepsza i najpopularniejsza droga do Timbuktu. Oprócz rzeki, istnieją jeszcze dwa szlaki łączące to pustynne miasto z reszta kraju – b. kiepska i niepewna gruntówka od strony zachodniej oraz pustynny szlak wschodni, wiodący północnym brzegiem Nigru aż do odległego o 450 km Gao. i właśnie to miasto stanowi dla mnie kolejny cel podroży. Droga dla terenówek raczej nie wchodzi w rachubę, przez wydmy rowerem się nie przedrę. Rozważam jednak rajd bezpośrednio przy brzegu rzeki, choć nie do końca jestem pewien, ze to możliwe. Brzeg najczęściej jest piaszczysty, ale piasek nie jest zbyt sypki, a przynajmniej chciałbym, żeby taki był. Rozmawiałem o tym z pewnym pracownikiem Auberge, który jest doświadczonym przewodnikiem, zna teren świetnie i nie daje mi większych szans. Podobno jest na to za wcześnie, poziom wody w rzece jest zbyt wysoki, brzegi zbyt wilgotne. Postanawiam jednak spróbować, najwyżej zawrócę i popłynę znów łodzią.
Timbuktu nie jest najlepszym miejscem na zakupy spożywcze, ceny są tu wyższe niż gdziekolwiek indziej w Mali, penie za sprawa drogiego transportu. Ale na jedzeniu oszczędzać nie zamierzam, czeka mnie długa i wyczerpująca droga. Kupuje drogocenny dżem i miód. Uświadamiam sobie, jak rzadko w Polsce jem jedno i drugie, a tu, choć wybór jest żaden, a ceny dużo wyższe, to produkty te stanowią dla mnie prawdziwy przysmak. Obiecuje sobie po powrocie do kraju jeść dużo dżemów i miodów.
W afrykańskich miastach wszędzie jest mnóstwo kurzu, wszystko kurzy się błyskawicznie, nawet pranie trzeba ściągać ze sznurka zaraz po wyschnięciu, żeby nie musieć prac rzeczy od nowa. Produkty w sklepach wyglądają jak by leżały na polkach nie ruszane od wielu lat. Sprzedawca starannie czyści słoik dżemu zanim mi go wręczy.


Ulice Timbuktu





Dzieci Timbuktu






W dniu wyjazdu wstaje bardzo wcześnie, przed szósta. Kupuje zapas tradycyjnego chleba w upatrzonej uprzednio ulicznej piekarni (coś jak w Tirjit). Wody mam więcej niż kiedykolwiek wcześniej, ta z Nigru zamierzam pic w ostateczności, ozywając pigułek uzdatniających wodę. Tak ciężko obładowany ruszam w stronę portu. Po drodze mijam drogowskaz – tu odbija droga przez pustynie do Gao. Zwalniam, robie zdjęcie tablicy z nazwami odległych miejscowości znanych mi z mapy. Przyglądam się nawierzchni, jest całkiem przyzwoita. Co prawda drogi nie ocenia się po tym jak się zaczyna, ale kusi mnie, żeby spróbować, dojechać choćby do Ber, pierwszej wioski nad samym Nigrem, 57 km stąd, byłby to znakomity skrót. Zjeżdżam z asfaltówki, jadę kawałek, mijam po drodze placyk z kilkoma starymi Land Rowerami i motocyklami, kierowcy i pasażerowie w turbanach gromadzą się przy garkuchni. Zagaduje jednego gościa na motorku przejeżdżającego obok mnie, czy ta droga jest taka cały czas aż do Ber. Twierdzi, ze tylko miejscami jest piasek, ale można przepchnąć rower i jechać dalej. No to jadę. Nawierzchnia świetna, jedzie się prawie jak szosa. Jadę tak 5 km, tylko raz po raz jest więcej piasku. To raz po raz robi się coraz częściej, aż w końcu pcham rower przez piach, którego nie widać końca. Zatrzymuje przejeżdżającego LandCruizera, kierowca upewnia mnie, ze dalsza podroż ta droga rowerem nie ma najmniejszego sensu. Wracam. Nie jest jeszcze zbyt późno, dopiero przed dziewiąta, pojadę do portu i zacznę brzegiem. Zawracam rower i pcham jakieś 200 m, nieoczekiwanie natrafiam na rozjazd. Dziwne – nie zauważyłem go uprzednio. Po chwili wahania wybieram ta, która wydaje mi się bardziej główna. Piasek powinien zaraz się skończyć, ale coś długo się nie kończy. Tak, pamiętam, częściowo jechałem bokiem, obok drogi, tak, to chyba tedy, tu jest na tyle twardo, ze pcha się łatwiej. Ale z czasem i pobocze staje się nieprzejezdne, coś długo nie widać utwardzonej nawierzchni, po której tak niedawno jechałem w przeciwna stronę. Chyba pomyliłem drogę, wybrałem źle na rozjeździe. Ale przepchałem rower przez piach na tyle daleko, ze już nie chce mi się wracać ta sama droga do rozjazdu. Ta droga powinna być równoległa do poprzedniej, teren dookoła taki sam, wiec pewni z czasem i nawierzchnia się poprawi. Pcham kolejne pól godziny, ale nawierzchnia się nie poprawia. Posuwam się mozolnie prowadząc kola w głębokich na łokieć piaszczystych koleinach, lewa ręką trzymając kierownice, a prawa ciągnąc za siodełko roweru. Jak Kazik z okładki książki. To jedyny sposób na tak obciążony bagażem rower. Przypominam sobie, jak czytałem krotki artykuł na temat przygotowania roweru na pustynne szlaki – rower powinien mieć tyle bagażu, żeby prowadzący go był w stanie go unieść i przenieść go 100 metrów. O ile swój jestem w stanie unieść na krotka chwile, to o przeniesieniu go choćby 5 metrów nie ma mowy.


Gdy prawa ręka zaczyna mi drętwieć, zmieniam stronę. Odpoczywam co kilkanaście metrów minutkę i pcham dalej.
W końcu mam już dość. Wypiłem cala butelkę wody, a posunąłem się możne kilometr. Do szosy zostały mi jakieś cztery. Postanawiam zboczyć z drogi i przedrzeć się w poprzek przez piaszczyste pagórki do właściwej drogi. Korzystam z twardej płaszczyzny miedzy wydmami I szybko posuwam się w obranym kierunku. Płaszczyzna się kończy, ale za mała górka jest kolejna, wystarczy przepchnąć rower pod górkę kilka metrów, co czynie z największym wysiłkiem. Osiągam cel, pcha się znów łatwiej, posuwam się tak przez jakiś czas do przodu, ale w końcu te twarde płaszczyzny się kończą, pozostaje mi drałować przez miękki piach. Pcham. Posuwam się baaaardzo powoli, ale siłą woli przepchałem rower całkiem spory kawal, ale poszukiwanej drogi nie widzę. Zaczynam wątpić, czy to aby na pewno wybrałem prawa a nie lewa drogę, czy w ogóle brnę we właściwym kierunku. Kładę rower na piachu i postanawiam przejść się bez niego, żeby sprawdzić gdzie ta droga jest. Idę przez małe wydmy porośnięte krzakami akacji, mijam pasące się pośród nich kozy. Po przejściu jakiś 300 m i nie natrafiwszy na drogę, postanawiam zawrócić w kierunku roweru. Nie jest to wcale łatwe, bo zostawione przeze mnie ślady mieszają się ze śladami kozich racic. Przez głowę szybko przebiega myśl co by było, gdybym nie odnalazł roweru. Na szczęście czerwony wór transportowy widoczny jest z daleka.
Co robić? Iść dalej w tym kierunku nie ma sensu, w kierunku na zachód to pewnik, ze czeka mnie 4 km piachu. Najrozsądniej będzie wrócić do tej piaszczystej drogi, którą opuściłem, bo inaczej utknę tu na zawsze. Pcham. Czas opływa, mdleją mi ręce i nogi, pije kolejna butelkę wody. Wściekam się na siebie, na piasek, na pustynie. Co ja tu właściwie robie? To pułapka jakaś, pomimo, ze cały czas widzę wysoka wieżę pobliskiego lotniska, to nie jestem w stanie się stąd wydostać. Z oddali dochodzi do mnie hałas silnika, po chwili widzę samolot pasażerski, który właśnie wystartował z lotniska. Wycieram pot z czoła, zadzieram głowę w gore i patrze na jego obłą sylwetkę, mknąca coraz wyżej nad pustynia. Samolot po chwili znika w zamglonym płaszczu nieba, a ja wciąż tkwię w tym piachu po uszy.


W końcu docieram do tej piaszczystej drogi, ale jest już dobrze popołudniu, stąd jeszcze ze trzy kilometry, czyli w takim tempie ze trzy godziny czasu, a to wszystko przez jedna małą pomyłkę, wszystkiego mi się odechciewa. Odpoczywam pod akacja, jest skłonny zapłacić za podwiezienie, może złapie jakaś okazje. Coś jedzie, ale w przeciwna stronę. Pytam o odległość, o piasek – do lepszej drogi dzieli mnie juz tylko 1.5 km. Pcham. Ostatnie 200 m pomaga mi przejeżdżający obok na osiołku miejscowy chłopak. Wręczam mu na koniec 100-frankowa monetę, bieżne ja w obie dłonie i spogląda wysoko w niebo wymawiając w swoim języku coś w rodzaju „Bóg zapłać”. Nie wiem, kto jest bardziej wdzięczny…


Znów jestem w Timbuktu, jadę w stronę portu po raz drugi dzisiaj. Zapytam o pinasse do Gao, dość mam eksperymentowania z piaskiem.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

"Kto drogę skraca na noc do domu nie wraca" - gdzieś, kiedyś słyszałem...