Operacja WIZA

Nazajutrz wstaje wczesnie, aby zdazyc na 9.00 do ambasady Mauretanii. Trafilem bez klopotu. Tak jak przeczuwalem, wiza bedzie do odbioru dopiero w poniedzialek. Trudno, weekend poswiece na zwiedzanie Rabatu i okolic. Jade sobie do prawobrzeznej dzielnicy Rabatu – Salé, rozmyslam, rozwazam nocleg na pobliskim polu kempingowym. Wtem blysk i trzask, strzelila iskra w polaczeniach miedzy neuronami w mojej glowie. Wpadlem na swietny pomysl: jeszcze dzis rusze w strone Casablanki rowerem, zostawie go tam wraz z bagazami w jakims tanim hoteliku, a w poniedzialek pojede pociagiem do Rabatu odebrac wize i wroce jeszcze tego samego dnia. W ten sposob zyskam jeden dzien, bo we wtorek rano rusze dalej na poludnie juz nie z Rabatu, tylko juz z Casablanki! Chytry plan, prawda? Tylko dlaczego od razu o tym nie pomyslalem, nie telepalbym sie pociagiem z rowerem do Rabatu, nie tracilbym pieniedzy, tylko pojechalbym sam, zlozyl podanie i wrocil. Zabraklo tej drugiej glowy, oj zabraklo...

Tak czy inaczej, dzieki calej oparacji podrozy pociagiem, zaoszczedzilem 2 dni. Cale dwa dni najlepszej pogody w Mauretanii, ktora trwa od poczatku listopada do stycznia, czyli tylko 2 miesiace.
Skierowalem sie z powrotem do lewobrzeznego Rabatu obierajac malownicza trasa wzdluz wybrzeza. Po lewej stronie zabudowania starej, historycznej czesci miasta, po prawej blekitny Atlantyk. I tak sobie jade, podziwiam widoki, a z naprzeciwka nadjezdza inny rowerzysta, rowniez z sakwami. Pozdrawiamy sie, zatrzymujemy, on przechodi na moja strone. Usmiechniety Marokanczyk okolo 50-tki. Podrozuje po kraju, zrobil – jak sie wyrazil – „mala rundke” po kraju i tu zaczal wymieniac miejscowosci w ktorych byl. Wedlug pobieznych szacunkow zrobil jakies 1500 km! Szacun. W zasadzie juz wraca do Meknes, skad pochodzi. Gratuluje mi pomyslu wyprawy, zatroskany jednoczesnie brakiem opon szosowych w moim rowerze. Serdecznie zaprasza mnie do siebie, jesli bedzie mi po drodze. Nie bedzie – i tak zaprasza. Zegnamy sie usmiechnieci. Jeszcze jedno! – wolam. Zdjecie. Postanowilem sfotografowac wszystkich przyjaznych mi ludzi, jakich poznam na trasie.



Ouszczam Rabat, jade dalej w kierunku Casablanki. Przed Mohammedia mila niespodzianka – pole kempingowe „Camping Ocean Bleu”. Przyjemne, zaciszne miejsce, zostaje. Rozbijam namiot, zakupy w pobliskiej l'épicerie (spozywczaku), krotka sesja zdjeciowa przy skalistej plazy i laduje sie do namiotu. Kolacja, spiwor, zaczynam pisac. Pisze kilka zdan, ale zmeczenie ogarnia mnie calkowicie, jutro dokoncze. Zasypiam natychmiast, choc jest dopiero 19:00.





Budze sie po 7-ej, mam duzo czasu. Musze przepakowac sakwy. Przy pakowaniu sakw nalezy wziac pod uwage az trzy czynniki:
  1. Praktyczny – na wierzchu to, po co siega sie najczesciej, a na dnie to co najrzadziej.

  2. Techniczny 1 – ladunek w sakwach nalezy rozlozyc rownomiernie, tak, aby kazda z sakw miala podobna wage. W przeciwnym wypadku rower bedzie ciazyl w jedna strone.
  3. Techniczny 2 – aby rower sie dobrze prowadzil bez chybotania na boki, srodek ciezkosci nalezy maksymalnie obnizyc. W tym celu najciezsze rzeczy umieszczamy na dnie sakw, a najlzejsze na wierzchu.

Zwazywszy, ze owe czynniki czesto moga sie wzajemnie wykluczac, kopromisy sa nieuniknione.

Ruszam w dalsza droge ok. 10:30. Nie zmieniam przyzwyczajen – ruszam bez sniadania. Zjem jak zglodnieje. Po godzinie docieram do Casy i tu decyduje sie zatrzymac w barze przy stacji benzynowej Afriquia. Zamowilem sliczna salatke o licznych skladnikach: salata, ogorek, fasolka szparagowa (zielona), starta marchewka, ryz, tunczyk, jajko, buraczki pokrojone w kosteczke, dookola krazki soczystej pomaranczy, a calosc polana delikatnym lekkim sosem majonezowo-jogurtowym. Do tego chleb pszenny, kawa z mlekiem, podawana zawsze ze szklanka wody.

Trapia mnie wyrzuty sumienia, zakladany dzienny budzet (30 zl) przekroczylem juz wielokrotnie. Z drugiej strony, zalozenia tego budzetu byly takie, ze wydaje tylko na jedzenie. Zatem w budzecie na jedzenie mieszcze sie znakomicie, a pozostale wydatki to bardziej lub mniej przewidziane koszty logistyczne poczatku wyprawy. Co prawda moglbym troche zaoszczedzic na jedzeniu i w ogole nie jadac w barach, tylko kupowac produkty w sklepie. Ale Ci z Was, ktorzy mnie znaja lepiej, wiedza, ze akurat na jedzeniu to ja oszczedzac nie potrafie, szczegolnie na wyjazdach. Dla mnie bowiem jest to jednen z przyjemniejszych aspektow poznawania nowych stron, nowych krajow! W Maroku trudno umrzec z glodu, jedzenie jest pyszne i roznorodne, a przy tym dostepne na kazdym kroku i stosunkowo niedrogie. Mam wrazenie, ze wszyscy tu zywia sie w knajpach. Nie mozna sprzeciwiac sie naturze miejsca, w ktorym jestesmy...


p.s.
Rachunek za powyzsze sniadanie – 8 zl.
.

9 komentarzy:

ekma pisze...

:) widzę, że pełne szaleństwo:)
pozdrawiam:)

NightRider pisze...

Domin,
Super zdjęcia, szczególnie to czarnobiałe. A Twoje zdjęcie? Daj komuś, żeby Ci zrobił zdjęcie bo zapomnimy jak wyglądasz. Albo lepiej nie ... wiesz Murzyni to mistrzowie świata w bieganiu, na rowerze takiego nie dogonisz.

Unknown pisze...

Wow! Gratulacja! Jestem ciekawa na dalsze posty!

Monika Z. :-)

domin pisze...

ekmana15, wybacz, ale nie domyslilem sie kim jestes. Napisz prosze. To samo Peluda!

Splawik pisze...

fajne masz wakacje, nie ma co.

Unknown pisze...

Dominik, dzieki za mesa z Casablanki. Od dzis bede czytała codziennie;)
ps. nowy fryz:) genialnie i wygodnie;)buziaki, uwazaj na siebie i fotografuj, fotografuj, fotografuj:*

ekma pisze...

:) sorry, nie wiedziałam jak mnie podpisze:)
Kama B., no chyba, że nadal nie kojarzysz to: ruda:P

pozdrawiam jeszcze raz:)

Doman pisze...

Witaj Domino,

super, dziękuję, że wspominasz naszą przygodę, ale myslę, że warto dodać, że gdyby nie czyjaś w porę wyciągnięta dłoń w górach Ladakh (tu autor szelmowsko łypnął okiem w swoją stronę) nie byłoby nie tylko Taj Mahal, ale także przepysznego śniadanka za 8 zeta ;-).
No właśnie doszło do tego, że nie piękno architektury, nie okazałe meczety, ale prozaiczne rzeczy przykuwają najbardziej uwagę, niechybny to znak, że wchodzimy w wiek, w którym ludzie przestają się dobrze zapowiadać (jak mawiał Jeremi Przybora), na szczęście Ciebie to nie dotyczy, czekamy niecierpliwie na Twój powrót i powiew wielkiego świata, a 6 grudnia wypijemy Twoje zdrowie (oj nie raz!). Domino, jeśli chodzi o budżet to spoko, myślę, że daleko jeszcze do sytuacji, w której znalazł się bohater jednego z opowiadań Woddy'ego Allena, którego portfel zatrzepotał jak flądra na haczyku na widok kosztorysu planowanego przez jego żonę remontu domu. Domino, kupiliśmy mapę i Maks śledzi także Twoją podróż. Serdecznie pozdrawiamy!

Biter pisze...

Jedzenie pierwsza klasa