Pierwszy dzien z Afryce

Piatek, 14 listopada 2008, pod namiotem. 18:33

Odprawa paszportowa, odbior bagazu, rozpakowanie roweru, przepakowanie i zamontowanie sakw – wszystko poszlo zgodnie z planem. Teraz czeka mnie podroz pociagiem 100 km na polnoc do Rabatu, tam bowiem znajduje sie ambasada Mauretanii, gdzie zloze wniosek o wize. Wybralem pociag, poniewaz w ten sposob zdaze dotrzec do ambasady w piatek rano, bo w weekend nic juz nie zalatwie. W najlepszym wypadku odbiore wize jeszcze tego samego dnia, a w najgorszym w poniedzialek. Zyskuje dzieki temu co najmniej jeden dzien, jeden cenny dzien najlepszej pogody w Mauretanii.

Faktycznie, zgodnie z opisem w przewodniku, aby dostac sie na dworzec kolejowy, nie trzeba wychodzic z budynku lotniska. Przy kupowaniu biletu okazalo sie, ze o ile teraz moge wsadzic rower do wagonu i dojechac tak do Casy (tak tu skracaja nazwe Casablanca), to dalej do Rabatu musze nadac rower jako przesylke w specjalnym biurze przewozow towarow. Tam niemila niespodzianka – 150 DA za rower plus 45 DA za 4 sakwy. Razem to ok. 70 zl, czyli, przy cenie biletu pasazerskiego na tej trasie wynoszacej 10 zl, to wyjatkowo duzo. Musialem szybko podjac decyzje, bo robilo sie juz coraz pozniej. Uznalem, we w tej chwili nic madrzejszego nie wymysle, i upewniwszy sie, ze bagaz i ja pojedziemy tym samym pociagiem, nadalem rower i sakwy. Zrezygnowalem z deklaracji wartosci, aby oszczedzic kolejnych 20 zl. Bylem juz porzadnie zmeczony i glodny, wiec korzystajac z 1,5 godz. czasu jakie mi zostly do odjazdu pociagu, udalem sie do pobliskiego baru. Zjadlem dwa pyszne kebaby (w smaku zupelnie inne niz wszystkie), popilem mocna kawa i wzialem sie za analizowanie planu Rabatu pod katem dojazdu z dworca do hotelu. Na dworzec wrocilem nieco wczesniej, aby upewnic sie i sprawdzic wlasnymi oczami, czy aby na pewno moje bagaze pojada razem ze mna.
Pociag mial opoznienie, ruszylismy dopiero o 21:00. Wybralem wagon sasiadujacy z wagonem bagazowym. Siedzialem wygodnie w miekkim fotelu, ale caly czas bylem spiety, podenerwowany. Jeszcze raz ogladalem mape dojazdu do hotelu. Wypytywalem konduktora, kiedy bedzie moja stacja, gdyz wysiadalem stacje wczesniej w stosunku do glownej w Rabacie (nie wszedzie maja serwis bagazowy). W koncu jest – Rabat-Adgel. Wysiadam pospiesznie, zagladam przez otwarte drzwi wagonu bagazowego, pytam o moje sprzety. Bagazowy uprzejmym glosem uspokaja mnie, proszac, abym udal sie do biura bagazowego i tam zaczekal na swoja przesylke. Wole zaczekac, upewnic sie, odchodze kilka krokow i przygladam sie akcji wyladowania bagazy na specjalny wielki wozek. Wszystkie moje cztery sakwy laduja jako pierwsze, uspokajam sie. Z rowerem pewnie czekaja na sam koniec. Kartonowe paczki pospiesznie rzucane bez ladu i skladu tworza coraz wieksza konstrukcje. Jedna z nich laduje na ziemi, cos sie z niej wysypuje. Nikt z przygladajacych sie nie reaguje. W koncu bagazowi daja znak konduktorowi, ze pociag moze ruszac. Ten daje sygnal latarka w strone lokomotywy. Jak to koniec? A moj rower?! Podbiegam do jeszcze otwartych drzwi wagonu i stanowczym glosem mowie do usmiechnietego bagazowego, ze ten o to oparty o sciane rower jest moj i zeby mi go jak najszybciej podal. Pociag rusza. Bagazowy patrzy zdziwiona mina to na mnie to na rower. Pociag jedzie coraz szybciej. Zaczynam isc rowno w pociagiem, ponaglam faceta. On w koncu chwyta rower w rece i konsultuje sie w kolegami na peronie. Zaczynam biec. Bagazowy juz chce mi podac rower, ale widzac, ze pociag jedzie coraz szybciej, zaczyna sie wahac. Nie wytrzymuje, krzycze na niego, reszta bagazowych na peronie mi wtoruje. Teraz ja zaczynam sie wahac, czy nie wskoczyc do wagonu. Coz bowiem zrobie z sakwami bez roweru?! Moje wahanie, jak i cala akcja, trwa ulamek sekundy. Nie ma czasu na glebsza analize sytuacji. Chwytam sie poreczy i przygotowuje sie do skoku. Bagazowy widzac moj zamiar w koncu ulega i podaje mi rower, a w zasadzie rzuca go w moje rece,
w ostatnim momencie...
.
Uff! Stawiam moj cenny pojazd na peronie, spogladam w strone zgromadzonych konduktorow i bagazowych, maja miny lekko rozbawione. Mi takze chce sie smiac, co trudem powstrzymuje probujac pretensjonalna mina wymusic na nich choc odrobine poczucia winy.
Po chwili odczuwam ulge, incydent traktuje jako nagrode za wczesniejszy stres i koncetracje, za ostroznosc i trzymanie sie zasady ograniczonego zaufania, a w zasadwie totalnego braku zaufania. Pomyslec, co by bylo, gdybym posluchal bagazowego i poszedl czekac na sprzet do biura? Rower pojechalby dalej, moze nawet do oddalonego o 300 km Fezu. Rezygnuje z analizowania problemow z jakimi wowczas przyszloby mi sie zmierzyc. Wystarczy juz tego stresu.
.
.
Wychodze przed budynek dworca prowadzac rower. Widzisz bracie jak musialem walczyc o Ciebie? Przed dworcem konsternacja. Po prawej stronie ten sam budynek hotelu Ibis – jak w przed dworcem w Casablance! Szybka analiza pozostalych szczegolow otoczenia – nie, nie, wszystko w porzadku. Pociag nie zatoczyl okregu, to nie TEN sam hotel tylko TAKI sam, w podobnym miejscu. Dluzsza chwile czekam na odbior sakw przed biurem bagazowym. Obok, na przydworcowym komisariacie jakas dzika awantura. W glownej roli mloda kobieta, ubrana w muzulmanski stroj z chusta na glowie. Krzyczy donosnie, a z tonu jej glosu wynika, ze zlorzeczy na kogos, tylko nie wiadomo na kogo. Raz po raz awantura przenosi sie na zewnatrz, przed drzwi komisariatu. W zajsciu uczestniczy jeszcz kilku mezczyzn, czesc z nich to policjanci. Jeden bez przerwy dzwoni z komorki do roznych ludzi i krzyczy do sluchawki. Przestaje, gdy rozwscieczona kobieta rusza w kierunku pozostalych mezczyzn, chwyta ja za reke niedopuszczajac do niechybnych rekoczynow. Przypatruje sie calej akcji wciaz czekajac na odbior sakiew. W koncu sa. Pytam bagazowego o co chodzi w awanturze. Ten, ze dokladnie nie wie, ale jakies sprawy osobiste, rodzinne i komentuje, ze niedobrze, gdy rodzinne brudy pierze sie publicznie.
Zawieszam sakwy i ruszam. Jest juz 23:30. Jedzie sie dobrze, ulice sa puste o tej porze. Bez wiekszych problemow docieram do centrum. Niestety – ani Hotel Splendide ani 6 innych, w ktorych pytalem, nie mialy wolnych pokoi. Nawet Hotel Berlin podejrzanie podswietlony rozowymi neonami byl complete. Jest juz po polnocy, robi sie niewesolo. W koncu jeden z hotelarzy radzi mi podjechac w okolice dworca glownego i popytac w nieco drozszych, bo wszystkie tanie o tej porze z pewnoscia sa juz zajete. Polecil mi hotel Terminus. Zajechalem tam szybciutko, raz po raz po drodze nagabywany przez mlodych chlopakow o haszysz i platny sex. Hotel duzy, elegancki, maja ostatni wolny pokoj. Az boje sie zapytac o cene. 120 zl. To gorna granica moich szybko modyfikowanych zalozen. Goracy prysznic i wygodne lozko wynagradzaja mi wydane pieniadze...
.

3 komentarze:

NightRider pisze...

Bardzo ładnie piszesz. Bardzo obrazowo. Niemal widziałem jak wskakujesz do tego pociągu. Jak byś dołożył jakieś dialogi to wyszłaby niezła powieść przygodowa.
I to jest super pomysł napisz książkę a potem sobie ją wydasz i ... Ja ją napewno kupię. Podrawiam Cię goroąco i trzymam kciuki.

Bean pisze...

Ale przygoda!!!
Jak czytałam o tym rowerze, to się tak stresowałam, jak na filmie kryminalnym!
Dobrze, że wszystko ok!
Domino, myślę o Tobie i trzymam kciuki! Uważaj na siebie i jak napiszesz tą książkę, to ja też ją kupię!!!
Buziaki!!!

Zuza pisze...

Wiesz,że mam łzy w oczach ze wzruszenia i dreszcze z emocji.. Coś pięknego Dominik! CMOK