Spotkania


Pierwsza czesc drogi krajowej z Agadiru do Tiznit to bulka z maslem, no, moze troche zjelczalym, bo w klebach spalin ciezarowek. Popoludniu ruch ustal, ale za to zaczelo ostro wiac z prawej strony, takze ostatnie kilometry do celu ciagnely sie w nieskonczonosc. Za to pierwszy raz na trasie poczulem ta dlugo wyczekiwana przestrzen po ubu stronach drogi. 20 km bez zadnej miejscowosci to takze doswiadczenie warte odnotowania.Tiznit zachwycilo mnie kolorami. Klucze uliczkami mediny odkrywajac coraz to ciekawsze zaulki. Bardzo lubie atmosfere mediny. To jakby miasto w miescie, przy czym na kazdym kroku da sie wyczuc duzo blizsze relacje miedzy ludzmi. Medina to swego rodzaju jedna wielka rodzina. Wszyscy tu sie znaja, sprzedawcy sklepikow pozdrawiaja znajomych przechodniow, otwarte okiennice warsztatow szewskich, szwalniczych i wszelkich innych pozwalaja ich procownikom uczestniczyc w zyciu mediny. Takze w kawiarenkach, popijajac kawe czy herbate, siedza sami znajomi. Dobrze sie tu czuje.
Caly czas obawiam sie swobodnie fotografowac ludzi. Jest to tym bardziej bolesne, ze co krok widze swietne kadry. Pozostaje niedosyt...


Nazajutrz decyduje zboczyc z nudnej krajowki i obieram nieco dluzsza trase, przez nadmorskie miasteczko Sidi Ifni. Nie zaluje. Choc trzeba przedrzec sie przez gory, to urok otaczajacego mnie krajobrazu zapiera dech w piersiach. Co chwile zatrzymuje sie, zeby zrobic zdjecie. Mam czas. Dzis tylko 70 km do pokonania. Korzystam. Zdjecie za zdjeciem. Soczysta zielen krzewow kontrastuje z czerwonawa ziemia tutejszych gor. Male wioski rozrzucone to w dolinach, to na wzgorzu, wygladaja jak poukladane klocki w kolorze rozmaitych odcieni ziemi, od brudnej czerwieni po zolte pastele. Jedynie turusowe okiennice i drzwi nie pozwalaja im calkowicie wtopic sie w tlo.



Jezeli ktos mysli, ze wybierze sie do Maroka na rowerze i tym samym bedzie oryginalny, to sie grubo myli. Tego dnia spotykam pare Holendrow – Arie i Willy. Popatrzcie tylko – emerytura za pasem, a pokonuja tutejsze gorki jak mlodzieniaszki. Rozmawiamy chwilke, oboje caly czas usmiechnieci, juz sa myslami przy kolejnej rowerowej ekapadzie, tym razem po Nowej Zelandii. Wymieniamy sie namiarami, zegnamy sie. Z nieustajacym podziwem zjazdzam z gory, ktorej stromy podjazd dopiero co pokonali holenderscy cyklisci.


Ale to nie ostatnie rowerowe spotkanie tego dnia. Godzine pozniej zatrzymuje sie na krotki posilek, a gdy zbieram sie, zeby jechac dalej, dobijaja do mnie Tomasz i Klemens (Thomas i Clement) – dwoch mlodych Francuzow. Dokad jada? Na poludnie. Do Mauretanii. Do Dakaru. Z tamtad samolotem do Buenos Aires. Dalej rowerami do Limy i samolot do Bangkoku. I tak dalej. Jada w podroz dookola swiata.
Po chwili rozmowy ruszamy we trojke. To twardzi zawodnicy. Nie nocuja w hotelach w ogole. Zawsze na dziko, pod namiotem. Czasem gdy nie bardzo jest gdzie sie rozbic, pytaja ludzi, czy moga zanocowac na ich podworku. Doswiadczyli samych serdecznosci z tego tytulu. Chlopaki sa bardzo samodzielne, sami sobie gotuja. I to jak! Masz ochote na tanjine? Nie ma problemu. Zrobimy zakupy, mieso warzywa, najemy sie do syta. Faktycznie, ich piecyk na wegiel sprawdza sie znakomicie. Wspolnie obieramy ziemniaki, marchew, cebule, podczas gdy mieso juz sie piecze w rondelku. Co prawda zakupiona kozina okazuje sie troche zylasta, ale glodni jak wilki palaszujemy wszysciutko. Ledwie mieszcze przewidziany jako deser jogurt. Pij, pij, to dobre na trawienie.
No, no – mysle sobie – z Francuzami co jak co, ale z glodu to na pewno nie umre. No i pieniedzy tez nie strace.
Lezac z pelnymi brzuchami, wsparci na lokciach, rozmawiamy o przebytych odcinkach, o kolejnych etapach naszych podrozy, o plananach na przyszosc.



Rano goraca kawa. Gdy Klemens moczy w niej chleb z konfitura, zaczynamy rozmawiac o zwyczajach kulinarnych. Oni chleba w oliwie nie maczaja. To domena Hiszpanow.
Po sniadaniu zaskakuje nas deszcz, ktory w koncu ustaje i po spakowaniu mokrych namiotow ruszamy w droge, do Guelmim. Jestesmy we trojke, mozemy troche poszalec z aparatami i kamera. Bardzo przydaje sie moj statyw. Robia mi foty podczas jazdy, a ja filmuje ich dlugi zjazd piekna serprntyna. Bedzie to fragment filmu, ktory chca zmontowac po powrocie z podrozy.




W gorach zmarzlismy konkretnie. W Guelimim, po dobrym obiedzie w knajpie, zegnamy sie. Oni jeszcze dzis chca pokonac mozliwie jak najwiecej kilometrow 125-km odcinka drogi do Tan-Tan. Ja wole zostac tu na noc, a ruszyc jutro z samego rana. Chce poznac to miasto, nazywane „brama sahary”. Byc moze spotkamy sie jeszcze na trasie, ale dogonic gorali z Grenoble nie bedzie latwo.
Oto link do ich strony:
http://www.letempsd1tour.fr/

Guelimine swoimi kolorami robi na mnie jeszcze wieksze wrazenie niz Tiznit. Mokre po deszczu ulice odbijaja tutejsze barwy potegujac przyjemnosc dla oka. Zakladam teleobiektyw, chodze, patrze, wybieram kadry, naciskam spust migawki.

I gdy tak wlocze sie ulica trzymajac jedna reka przewieszony przez szyje aparat, nagle zdarza sie cud: z naprzeciwka ida dwie marokanskie dziewczyny. Jedna ubrana bardziej konserwatywnie, z zakryta twarza, druga odwazniejsza, z odslonieta twarza, w czerwonej chuscie na glowie. Cos szepcza miedzy soba, podchodza do mnie: „czerwona” usmiecha sie z daleka, bonjour, ça va? Photo? Patrze na nia z niedowierzaniem, przez ulamek sekundy rozwazam, czy to aby nie jakis podstep, bo to w koncu nie do pomyslenia, zeby tu, w miejscowosci na dalekim poludniu Marokanka zachecala mnie do zrobienia jej zdjecia! Takie sytuacje nie zdarzaja sie czesto.Blyskawicznie podnosze aparat i strzelam dwa zdjecia z usmiechem pozujacej pieknej dziewczynie.




P.S.

A tu w tej kafejce internetowej wszystko jest urzadzone tak, ze stanowiska sa odseparowane od siebie dlugimi kotarami, widac tylko stopy. Przy jednym stanowisku zawsze sa dwa krzesla. Tam w koncie siedzi jakas parka. Raz po raz slychac szepty i chichoty. Ach to rozpustne Guelimim...

Brak komentarzy: