Casa

Casablanca, Hotel Des Amis, sobota, 15-11-2008, godz. 23:50

Wjechalem do centrum. To wielka metropolia, rozmach, gwar i zgielk. Rabat na tle Casy wydaje sie bardzo grzeczny. Tu zycie na ulicach jest szalone, wrecz dzikie. Wielopasmowe ulice pelne szybkojadacych aut, tlumy ludzi, gdzie nie spojrzec, miasto tetni zyciem. Podoba mi sie.



Poczatkowo planowalem nocleg na polu kempingowym kawalek za miastem, jednak po wjechaniu do centrum postanowilem sprawdzic ceny noclegow w tanich hotelikach w medinie. Moj rower obladowany sakwami pchany waskimi uliczkami starego miasta wzbudzal spore zainteresowanie tutejszych sprzedawcow. Pytam o nocleg w kilku miejscach - bezskutecznie. Zaczepia mnie pewien chlopak, z niezlym akcentem po angielsku zagaduje o rower. Nienagannym wygladem takze wzbudza moje zaufanie. Idziemy, rozmawiamy sobie, prwedstwia sie - Jao - z Irlandii. Po chwili jednak zdradza, ze tu mieszka, tu w medinie. Zna kazdy kat i jesli potrzebuje, to mi pomoze. No to szukamy hotelu. Prowadzi mnie najpierw do najlepszego w medinie. Sugeruje, ze wolalbym cos tanszego. Idziemy do innego, gdzie - jak twierdzi - bardzo mi sie spodoba i cena i wszystko. Po drodze rzuca mimochodem, ze bedzie wdzieczny za jakikolwiek datek za okazana mi pomoc. Wlasciciel jest zajety modlitwa, musimy chwile zaczekac na zewnatrz. Czekamy, Jao caly czas usmiechniety, ale zdradza objawy zniecierpliwienia.
– w takim razie ja juz cie zostwie – mowi i czeka z niepewnym usmiechem na twarzy.
– dziekuje, trzymaj sie!
Lekko zdeprymowany brakiem wlasciwej reakcji z mojej strony powtarza:
– To moje zajecie, pomaganie innym, bede wdzieczny za jakakolwiek pomoc.
Znow odtwarza szczery, przyjacielski usmiech na swojej twarzy. Po nabraniu glebszego oddechu, odpowiadam:
– Nie gniewaj sie stary, ale pol roku drogi przede mna, jak bym tak kazdemu dawal napiwek za okazana pomoc, rozdalbym wzsystkie pieniadze.
– Ale ja nie oczekuje wiele, przyjme kazdy grosz, pomaganie innym...
– Jao, ale jezeli ja proponuje komus pomoc, to niespodziewam sie wynagrodzenia. A poza tym, jeszcze nie wiem, czy ten hotel ma wolny pokoj.
Jao wszedl jeszcze raz do hotelu i zamienil dwa slowa z wciaz modlacym sie wlascicielem. Wychodzi po krotkiej chwili, usmiech nie znika z jego twarzy:
– Miales racje, wszystko zajete.
Idziemy dalej, przechodzimy obok Hotel Des Amis, rekomendowanego przez Pascala. Wchodzimy do skromnego ale czystego holu. Jest wolny pokoj, niedosyc ze tanio, to jeszcze na parterze przy samym wejsciu, co dla rowerzysty jest nie bez znaczenia. Decyduje sie natychmiast i ide odprowadzic Joe przed drzwi hotelu. Wyciagam kilka monet, chce mu wreczyc, a Jao ze nie, ze dziekuje, ze cieszy sie, ze mogl mi pomoc. Czyzby moj krotki wyklad zadzialal i zrobilo mu sie glupio? A moze spodziewal sie banknotu? Tego nie wiem, ale wyciagam aparat– zasluzyl na zdjecie.


Caza, niedziela 16-11-2008, ok. 18:30, kawiarnia Paris Dreams przy deptaku

Siedze przy malym, okraglym, czarnym stoliku przed kawiarnia, twarza zwrocony na gwarny deptak. To tutaj najpopularniejszy sposob siadania. Wewnatrz lokalu pustki, a wszyscy siedza na zewnatrz, w jednym lub dwoch rzedach, rowno obok siebie ustawionych krzesel. Czasem w malych grupkach, czesto samotnie, patrza przed siebie kontemplujac otaczajaca rzeczywistosc. Pija kawe lub herbate, ja zamowilem herbate. Serwuja ja w malych zdobionych srebrnych imbryczkach, przykrytych urocza malutka czapeczka, aby sie nie poparzyc nalewajac do szklanki. To kompletu dwa miniaturowe ciasteczka i obowiazkowa szklanka wody. Wypijam lyk i czekam, az herbata sie zaparzy.

Hotel w medinie to byl dobry wybor. Wszedzie z tad blisko, do cyber-kafejki mam kilka krokow, sklepik spozywczy naprzeciwko drzwi hotelu. Dobrze sie tu czuje. Dzis zmienilem sie z podroznika w prawdziwego turyste. Rano poszedlem obejrzec symbol i dume dzisiejszej Casablanki – meczet Hassana II. Ta wielka, nowa budowla jest trzecia co do wielkosci swiatynia na swiecie. Wysoki, 200-metrowy slup minaretu widoczny jest juz z daleka, jednak prawdziwe wrazenie meczet wywiera gdy sie podejdzie blizej. Gmach meczetu wraz z minaretem sa imponujace i okazale, ale wrazenie to zdecydowanie poteguje gigantyczny plac ze szlifowanego piaskowca, przez ktory trzeba przejsc, aby podejsc do samej swiatyni.

Automatycznie siegam po aparat, ale w mig uswiadamiam sobie, jak trudno bedzie znalezc nowy, oryginalny kadr, bowiem takie miejsca sa najczesciej i najlepiej ofotografowanymi na swiecie. Postanawiam skupic sie na ludziach. Wybieram interesujacy kadr i zaczajam sie na odpowiednia ofiare. Moze to byc marokanski duchowny ubrany w tradycyjny stroj, ale najlepiej kobieta, ubrana w szate w kolorze silnie kontrastujacym do piaskowego tla, o pieknej egzotycznej twarzy. Tak, ja to mam zachcianki. Ale mam czas, cierpliwie przeczekuje pochody europejskich i tutejszych turystow. Miejsce to przypomina mi swa atmosfera glowna swiatynie w Angkor Watt, a takze Taj Mahal. Pamietasz Doman? Tam tez trafilismy w niedziele, gdy licznie zjezdzaja sie miejscowi turysci. Mam jeszcze jedno skojarzenie, mniej mile – Lichen. Ale to przez prace konstrukcyjne, ktore tu wciaz trwaja.

Idzie stary immam. Nadaje sie (daje rade, jak to sie teraz mowi). Podnosze aparat, ale odwraca glowe w przeciwna strone, czekam, az sie odwroci. W koncu odwraca sie, ale jest juz na mniej ciekawym tle, wchodzi w cien, nici ze zdjecia. I tak mozna siedziec godzinami i nic nie ustrzelic. Ale tym razem mi sie udaje. Kobieta, co prawda z twarza w cieniu, ale zlapana na spektakularnym wykroku. Zmieniam miejsce, kombinuje, ale juz nic ciekawego nie udaje mi sie sfotografowac. Mecze architekture meczetu.




Nie nadaje sie na reportera, wiem to od dawna. Reporter podchodzi do czlowieka calkiem blisko i wtedy robi mu zdjecie. Pamietam, jak kiedys moj ulubiony wykladowca z Akademii – pan Wojciech Prazmowski – cytujac kogos, okreslil to tak: „to trzeba po prostu walic prosto w ryja!”, dodajac, ze sam niepotrafi. Ja za panem Prazmowskim. A szkoda, bo egzotyczna uroda Marokanek kusi...

Czasem brakuje mi czujnosci. Wczoraj w medinie, wracajac z kafejki internetowej do hotelu, dostrzeglem interesujacy zaulek. Wyciagam aparat, robie zdjecie. Obok dwie urocze male dziewczynki, podchodza do mnie zaciekawione:

– Hola! – zagaduje do mnie jedna z nich po hiszpansku.

– Hola – odpowiadam.

– Que tal? – mala nie daje za wygrana.

– Muy bien, gracias.

Przechodzimy gladko na francuski, dzieczynki informuja mnie co to za budynek, czytajac namalowany szyld. Usmiecham sie, dziekuje, ide dalej. Dopiero po chwili zdalem sobie sprawe, ze smialo moglem im zrobic portret z bardzo bliska! Za poxno, poszly gdzies, na drugi raz bede czujniejszy.

.

5 komentarzy:

Kasia Z. pisze...

Dominiku Drogi!!!trzymam kciuki,zazdroszczę Tobie przygody!to co piszesz czytałam jednym tchem,super:-))opowiesz w ....maju!całuję,Kasia Zawiasińska

gosia pisze...

czesc, dobrej podrozy zycze, nawet nie wiesz jak bardzo ci zycze. tak przy okazji, przejezdzajac kolo dakhli, na nasadzie polwyspu jest wieza radarowa, jesli mialbys ochote odwiedzic wieznika, ucieszy sie okrutnie, i jak bys przekazal pozdrowienia od wrobla , co na rowerze jechal.
a jak nie, to nie, jak najbardziej zrozumiem :)
no i dzieki za recenzje bloga
no i jeszcze raz, pomyslnych wiatrow, bo na pustyni nie ma gdzie sie schowac przed wiatrem, no i wogole, troche zazdroszcze ze to przed toba.
kurde bele , no
trzymam kciuki

gosia pisze...

sorry, nie gosia pisze tylko pawel

Ania M. pisze...

Hola Chico Loco! Fajnie się czyta te Twoje zapiski :) czekam na ciąg dalszy!! ...i trzymam kciuki! :***

domin pisze...

Pawel, dzieki serdeczne ze sie odezwales! Caly czas z zapartym tchem sledze Twoja wyprawe, wlasnie skonczylem czytac najnowszego posta. Z przyjemnoscia odwiedze tego wieznika i go pozdrowie, mam nadzieje, ze nic mi w tym nie przeszkodzi. Tym czasem czeka mnie droga do Agadiru (jestem wlasnie w Essaourii) i po wczorajszej i dzisiejszej orce juz sie boje, bo na mapie te serpentynki wygladaja nie za ciekawie. Czolem!