La route de l'espoir (21-01-2009)

czyli „droga nadzei” – tak nazywa sie 1200 km odcinek trasy laczacej Nouakchott ze stolica Mali – Bamako. Mam zamiar ja przebyc mozliwie jak najszybciej, chcialbym juz znalezc sie w innym kraju. Wyekwipowany wyruszam kolo dziewiatej, przedmiescia ciagna sie dosc dlugo, ale w koncu zabudowania sie koncza i otacza mnie pomaranczowa pustynia. Ten kolor wydm po obu stronach drogi jest niezwykly. Ale nie zatrzymuje sie na zdjecia, nie czuje sie najlepiej, to z powodu kilkudniowego przejedzenia. Mam nadzieje, ze w koncu zaczne spalac bezsensownie nagromadzony nadmiar pokarmu.

Droga temu sprzyja, choc daleki jestem od zachwytu. Gorka za gorka, stromy podjazd, stromy zjazd i znow podjazd. Za kazdym razem ludze sie nadzieja, ze to ostatni, ale gdzie tam, ciagna sie w nieskonczonosc. Ruch na tej trasie jest spory, najgorsze sa wielkie ciezarowki jadace z naprzeciwka – za kazdym razem funduja mi cios w postaci silnego podmuchu wiatru, chyba tak dla wzmocnienia „przyjemnosci”, bo wiatr i tak mi nie sprzyja. Jestem oslabiony, sam nie wiem, czy to z powodu obecnego wysilku, czy moze z przejedzenia. Ale cisne na pedaly, nie mam wyjscia, chce zrealizowac dzisiejszy plan i zrobic jakies 130 km.

Po poludniu przerwa, zatrzymuje sie po drodze w malej wiosce, przy sklepiku. Kupuje cos zimnego do picia, korzystam z plastikowej maty rozlozonej pod duza akacja. Po posilku mam ochote sie polozyc, moze nawet zdrzemnac. Nie wyspalem sie tej nocy, przepelniony brzuch nie dal mi tej przyjemnosci. Przykrywam sie polarem pomimo upalu, mam lekkie dreszcze. Po krotkim czasie, obok mnie zatrzymuje sie samochod, wysiada z niego dwoch miejscowych, podchodza do maty. Udaje, ze spie, nie mam ochoty z nikim rozmawiac. Obmywaja nogi woda z kanistra, wchodza na mate i zaczynaja modlitwe. No tak, to 14:30, czyli jedna z pieciu por modlitwy muzulmanow. Mata jest duza, a ja leze na jej brzegu, wiec nikt nikomu nie przeszkadza, leze wiec dalej. Musze przyznac, ze mieszkancy Mauretanii sa bardzo pobozni, przynajmniej w znaczeniu praktykujacy. Modla sie publicznie, traktujac modlitwe jako zwyczajne codzienne zajecie, a nie szczegolnie intymny obrzed. Czesto mozna zobaczyc, jak np. wlasciciel malego sklepiku rozsciela przed drzwiami maly dywanik i rozpoczyna modlitwe. Albo na poboczu drogi zatrzymuje sie samochod, wysiadaja z niego wszyscy pasazerowie, obmywaja stopy wada, a jak jej brak, to symbolicznie piaskiem i wspolnie zmawiaja modlitwe, kleczac przy tym, klaniajac sie i powstajac na przemian.

Modlitwa trwa niedlugo, dwojka mezczyzn wsiada do samochodu odjezdza. Ale natychmiast pojawia sie kolejny samochod, wysiada z niego pieciu ludzi, wszyscy na dywanik do modlitwy. Nie czuje sie komfortowa, ale wciaz udaje ze spie, moze przetrzymam ich wszystkich i potem bede mial spokoj. Ale po chwili zatrzymuje sie maly bus, z ktorego wysiada kilkanascie osob – kapituluje, zwijam sie z tad, jade dalej.

Znowu walka z podjazdami, jestem rozdrazniony, zly, ze wloke sie tak powoli, ze na pewno nie zrealizuje dzisiejszego planu. Trudno. Na domiar zlego dopada mnie tegie rozwolnienie. Tuz po zachodzie slonca mam juz serdecznie dosc, po 93 km rozbijam namiot przy drodze, na pomaranczowych wydmach. Nawet sie nie przebieram, nie czytam, nie robie notatek, zasypiam natychmiast. Biegunkowa noc, rano Dominik slabiutki, oby do Boutilimit, jeszcze ze 60 km. Niestety serii zjazdow i podjazdow ciag dalszy. Co ja tu robie? Po co mi to wszystko, nie chce mi sie. Nic mnie nie cieszy, wszystko drazni. Podejmuje decyzje o zabraniu sie lokalnym transportem, chocby do Kiffy, czyli jakies 450 km.

Decyzja nie jest latwa, bo w koncu jest to pewna istotna niekonsekwencja, wyprawa rowerem to rowerem. Ale z drugiej strony nie jestem tu przeciez za kare, nie musze nic nikomu udowadniac, i tak przez niecale dwa miesiace przejechalem 3700 km. Ta wyprawa ma mi sprawiac przyjemnosc, satysfakcje, a powoli staje sie meka. Juz od jakiegos czasu trace poczucie sensu tej przygody, nie mam z niej frajdy. Musze cos zmienic, przestac tak gonic, zrobic cos dla siebie. Prawda jest taka, ze mam juz dosc tego kraju, gdzie ani wyjsc nigdzie wieczorem nie za bardzo mozna, ani piwa zimnego sie napic. A mentalnosc mieszkancow krajow spod znaku polksiezyca juz dawno mi sie sprzykrzyla. Z kolei Sahara jest urokliwa, ale z nia troche zawalilem, trzeba bylo zaplanowac dluzszy pobyt w Tirjit, zamiast tluc sie do Ouedane, ale skad mialem wiedziec... eh... W kazdym razie musze cos zmienic w tej podrozy, bo przestala spelniac moje oczekiwania. Pierwszym krokiem niech bedzie podwozka.




W Boutilimit siadam na materacu pod daszkiem w przydroznej jadlodajni. Co za przyjemnosc, odpoczac, juz dalej nie jade. Waham sie, czy cos zjesc, w koncu zamawiam sam ryz, bez miesa. Jeden z tutejszych daje mi garsc herbaty, mowi, ze jak to zjem i popije woda, to mi przejdzie. Zobaczymy. O transport nietrudno, troche targowania i juz po chwili moj rower i sakwy laduja na dachu leciwego kombi, ktore stanowia tu podstawe lokalnego transportu. W bagazniku zamontowane sa dodatkowe siedzenia, wiec maksymalnie do auta wchodzi 10 osob (+kierowca). Siedze na przednim siedzeniu i tylko raz po raz musze je dzielic z innym pasazerem zabranym po drodze, wiec jak na afrykanskie warunki podroz iscie komfortowa. Odpoczywam, prostuje nogi w kolanach, przyjemne kolysanie auta upewnia mnie w slusznosci podjetej decyzji.



O ironio, za miastem koncza sie zjazdy i podjazdy, koncza sie wydmy, zmienia sie krajobraz. Pojawia sie bladozielona trawa, a wraz z nia stada krow. Patrze na to wszystko z niedowierzaniem. Wyglada na to, ze przejechalem najgorszy odcinek, a w Boutilimit konczy sie Sahara, a zaczyna sawanna...

Robi sie wieczor, w koncu noc, spedzamy pol godziny na punkcie kontrolnym, najwidoczniej cos nie tak z papierami kierowcy. Ten po krotkiej klotni z zandarmami, rozklada na ziemi kocyk i wykorzystuje czas na modlitwe. Wszyscy pasazerowie przesiadaja sie do innego auta, ja zostaje, nie chce mi sie przeladowywac mojego bagazu. W koncu odjezdzamy, ale dojechawzsy do najblizszej miejscowosci, kierowca mi komunikuje, ze on dalej nie jedzie, bo mu sie nie oplaca, bo jestem jedynym pasazerem. Ewidentnie chce mnie naciagnac na kase. Ale mi sie nie spieszy, mowie, ze nie ma sprawy, przeczekam noc w jego aucie i rano jak zbiezemy pasazerow, pojedziemy dalej. Skapitulowal, pojechalismy dalej. Kaze sie wysadzic 10 km przed miastem, zanocuje w namiocie, rano bede w miescie, zrobie zakupy i pojade dalej.

Z Kiffy do Ayoune mam 210 km, a potem droga odbija na poludnie prosto do Mali, w sumie ok. 450 km Nioro - pierwszego malijskiego miasteczka. Nie wiem ile mi to zajmie, nie przejmuje sie tym juz tak bardzo, mam spory zapas czasu. A droga prowadzi przez calkiem ciekawa okolice, i co wazne, jest dosc plaska. Wioska za wioska, z zaopatrzeniem nie ma problemu. Gdy tylko sie zatrzymuje, zbiagaja sie wszystkie dzieciaki z wioski, otaczaja mnie, ida ze mna od sklepiku do sklepiku. Ale w zamian za atrakcje, jaka im dostarczam swoim pojawieniem sie, kaze sobie napelnic swieza woda ze studni moje butelki i kanister. Z realizacja zamowienia nie ma najmniejszego problemu. Tego dnia dostrzegam drzewo o charakterystycznych kzstaltach – to baobab – moj pierwszy w zyciu zobaczony na wlasne oczy baobab! Juz wiem, ze drzewo to stanie sie obiektem moich najblizszych fotograficznych fascynacji...

Nie posuwam sie zbyt szybko, bo wiatr mi na to nie pozwala. Poza tym szosa na tym odcinku jest mocno popekana. Ale co mi tam, mam czas. Popoludniu robie sobie przerwe w jednej z mijanych wiosek. Nie jest to pora szczegolnej aktywnosci mieszkancow, ale znajduje jeden sklepik i siadam w garkuchni naprzeciwko niego, przy ktorej na macie, w cieniu odpoczywa gospodarz. Do jedzenia o tej porze nie ma nic, korzystam z wlasnego prowiantu. Pytam o herbate – tak prosze – podaje mi wszystko co trzeba, czyli czajniczek, paczke herbaty, cukier, wode, piecyk z weglami. Czyli mam sobie sam przyrzadzic. Zwazywszy na fakt, ze w miedzyczasie dosiadlo sie jeszcze dwoch innych tutejszych, zaintrygowanych moim przybyciem, zadanie robi sie lekko stresujace. No ale nic, biore sie za zaparzanie na tutejszy sposob, przelewam, mieszam itd. Gospodarz zacheca mnie, zebym wsypal wiecej herbaty, bo bedzie za slaba. Jest upal, z malego radyjka arabska muzyka, a raczej cos miedzy muzyka a melodeklamacja, byc moze modlitwa. Najadlem sie, napilem herbaty, odpoczalem. Chce zaplacic za herbate – nie, nie trzeba, bon voyage! To ci dopiero... Jednak nie wszyscy mnie tu traktuja jak worek z pieniedzmi.

Tuz za wioska podjazd, a na przeleczy ladne skalki. Mozna by wjechac miedzy nie, zanocowac w swietnym miejscu! Patrze na zegarek - jest jeszcze przed 16-a, kilometrow 70 raptem, jade dalej... ale nie przestaje myslec, co z moimi postanowieniami? lepszego miejsca na nocleg dzis moge nie znalezc. Zawracam, wbijam sie miedzy skaly, spod nog uciekaja jaszczurki, do szczelin skalnych czmychaja liczne swistaki, przestraszone moim przybyciem. Faktycznie miejsce znakomite, niedaleko drogi, a odizolowane, nikt mnie tu nie widzi. Piekny widok z gory na cala okolice, spokoj. Zostaje. Rozbijam namiot, latam detke.

Tak, niestety niemal kazdy zjazd z szosy konczy sie przebiciem detki, takie male kuleczki z kolcami, pelno ich w trawie na sawannie, niesposob uniknac. Jednak trzeba bedzie zamowic te opony z warstwa antybrzebiciowa, bo sie zamecze na tej sawannie. Tymczasem latek i kleju mam dosc, tak jak i czasu. Od Fadela dostalem taki specjalny gumowy worek na wode z wezykiem, co to sie go wklada do plecaka i sie pije przez gumowy wezyk. Na rowerze sprawdza sie srednio, ale teraz zawieszam go na drzewku i urzadzam sobie z niego prysznic – funkcjonuje znakomicie. Wieczor jest cieply, bezwietrzny, siedze sobie na karimacie przy skalce, syce sie barwami chmur jakie tworzy zachod slonca, odpoczywam, zdrowieje.


Kolejny dzien jest podobny, okolica calkiem ladna, duzo wiosek, pomiedzy nimi liczne drzewa akacji, pomiedzy nimi pasace sie krowy, kozy, owce, osly, nie brakuje takze wielbladow. Pod koniec dnia docieram do Tintane, nieco wiekszej miejscowosci, przejezdzam przez gwarne centrum. Asfalt Route do l'espoir zamienia sie tu w ceglasty piach, ledwie kola grzezna, musze kawalek popchac.

Tuz za miasteczkiem po lewej stronie drogi – jezioro! Spora niecka wodna, rozlewisko, dawno niewidziany przeze mnie widok. Stada bialych ptakow kraza dookola. Od wschodu rozlewisko ogranicza piekna, pomaranczowo-czarna skala. I znow zaswitala mi smiala mysl w glowie, czyz to nie swietne miejsce na nocleg? tylko ze dostac sie bezposrednio pod skale nie bedzie latwo, dzieli mnie kilkaset metrow niepewnego terenu, troche piachu, krzewow, ale sprobuje sie przedrzec. Nie jest latwo, pcham rower, ale w koncu docieram pod sama gore. O tak, polka skalna, niewysoko, wspinam sie, niezle miejsce, ale polke wienczy mala grota, skad dobiegaja glosne piski - zapewne nietoperzy, pewnie ich tu sporo, sprawdze sasiednia polke. O tak, tu jest spokojnie. Laduje sie na gore z calym dobytkiem, rozbijam namiot na skale niczym alpinista. Jest tu dosyc miejsca nawet na rozpalenie malego ogniska, bedzie kolacja na cieplo, a conajmniej herbata.

Rankiem, „pode mna” przechodza cale stada wielbladow, krow, owiec, gnane przez pasterzy w turbanach w strone zagrody z drugiej strony skaly. Jeden z pasterzy, bodaj najstarszy, lekko zgarbiony, podchodzi do mojej polki. Dzien dobry, zapraszam do nas na herbate, do zagrody – tu obok. Chetnie korzystam z zaproszenia. Okazuje sie, ze z drugiej strony skaly jest wielki ogrodzony teren, to pastwisko dla bydla, ktorego wlascicielem jest ten starszy tuareg, ktory mnie zaprosil. Oprowadza mnie po terenie, pokazuje zmarnowale drzewka palm daktylowych, to przez wode, ktorej poziom latem latem podniosl sie znacznie, wyrzadzajac liczne szkody. Siadamy w towarzystwie jeszcze kilku pasterzy-pomocnikow, pijemy herbate, klaruje im kim jestem i co tutaj robie. Porozumiewamy sie calkiem niezle, pomimo bariery jezykowej. Stary mowi, zebym wspial sie potem na skale i z gory zrobil zdjecia jego pastwiska, zeby je potem zamiescic w internecie. Niech sie ludzie na swiecie dowiedza o tym kawalku ziemi. Po powrocie ze skaly czestuja mnie mlekiem ze swiezo wydojonej owcy. Alez pyszne!





Ruszam w droge z nowymi silami. Z tad do Ayoune juz niedaleko, dojede jeszcze tego wieczoru, ale postanawiam zanocowac przed miastem, ta strategia sprawdza sie najlepiej. Moze uda sie znalezc jakas kafejke internetowa i poswiecic kilka godzin na napisanie posta. Jeszcze przed zachodem slonca, na przeleczy tuz przd miastem znow udaje mi sie znalezc swiete miejsce na nocleg. Tym razem to spore skupisko pieknych stromych skal i zaciszna dolina pomiedzy nimi. Nawet kawalek piasku, w sam raz na rozbicie namiotu. Alez mam szczescie do tych ostatnich noclegow, zdaje sie, ze Mauretania nie chce pozostawic zlego wrazenia po sobie i chce mnie na koniec troche dopiescic. Niech piesci.

Ksiezyc tej nocy pieknie oswietla cala moja dolinke, poprubuje troche z nocnymi zdjeciami. Chodze ze statywem to tu to tam, wspinam sie na wielki glaz niedaleko mojego namiotu. Tak, z tad widok jest swietny, do dziela! Zdjecia wychodza niezle, szkoda, ze moj Olympus ma ograniczenie czasu naswietlania do 1 min. Gwiazdy moglyby byc dlugimi krechami, a tak – wygladaja na lekko poruszone. Wyciagam Mamyie, tu niestety ograniczeniem jest brak wezyka, musze trzymac przycisk. Wytrzymuje 15 min, he, he..
. Potem, przed zasnieciem, ledwie daje rade cos napisac w notatniku - reka mi zesztywniala. A i tak nie wiem, czy cos wyjdzie z tego zdjecia, film 100 ISO, przeslona 16, to by trzeba ze dwie godziny naswietlac.


O poranku piekne slonce, kolor skal powalajacy. Zdjecia robia sie same. Troche mi zal opuszczac to miejsce. W Ayoune rozczarowanie - internet kiepski i skandalicznie drogi. Choc zajmuje mi to sporo czasu, to zalatwiam tylko najpilniejsza korespondencje. Po zrobieniu zapasow spozywczych ruszam w droge, na skrzyzowaniu upragnioniony drogowskaz z napisem „Kobeni - granica Mali”. Cieszy mnie to skrzyzowanie takze dlatego, ze od teraz jade prosto na poludnie, a to oznacza, ze koniec wiatru w twarz, powinien mi teraz lekko sprzyjac. I rzeczywiscie, totalna odmiana, ça change tout, jak mawial Thomas w takich chwilach. Mkne z usmiechem na twarzy po prostej szosie z naddzwiekowa predkoscia 25 km/h. Po obu stronach drogi coraz gesciejsza trawa, oczywiscie nie soczysto-zielona, lecz blado-zolta, ale to i tak spora odmiana jak dla mnie. Coraz wiecej drzew, liczne stada krow i owiec. Na nocleg decyduje sie zaszyc w sawannie, wjezdzam w busz, swiadomy niebezpieczenstwa jakie ten smialy czyn niesie ze soba dla moich detek. I tak musze przelozyc opony, bo ta tylna, ktora kupilem w Nouadhibou, jest juz bliska przetarcia sie. Trzeba ja dac na przod, do Bamako jakos powinna wytrzymac.



Grubo po zachodzie slonca, przy blasku ksiazyca, przygotowuje kolacje, ryz gotuje sie w menazce na rozrzarzonych kawalkach drewna. Coraz wyrazniej dobiegaja mnie dzwieki czyjejs rozmowy i pobekiwania owiec. Staralem sie wybrac miejsce mozliwie intymne, zdala od licznych zagrod, ale wyglada na to, ze nie do konca mi sie to udalo. Dzwieki staja sie coraz wyrazniejsze, slysze pogwizdywanie pasterza, a po chwili z pomiedzy drzew i krzewow wylania sie wielkie stado owiec, pedzone tylariera na szerokosci conajmniej 100 m. Oczywiscie moj obozik jest dokladnie na ich drodze. Owce na moj widok staja jak wryte, w koncu omijaja mnie z obu stron, z zaskoczonym pastezem na osiolku wymieniamy sie przyjaznym machnieciem reki oraz salemualeykum, i moge spokojnie dokonczyc krojenie cebuli.



Rano, gnam w strone granicy, to juz tylko 50 km. To ci dopiero granica – szlaban na beczkach, budka z gliny. Stempel w paszporcie i podjezdzam do podobnego szlabanu, tyle, ze z Malijska flaga powiewajaca na maszcie, no i budynek sluzby granicznej nieco bardziej okazaly. Przy wypelnianiu formularza przekroczenia granicy, celnik kaze mi wpisac numer seryjny ramy roweru. Dacie wiare?!


Potem pogawedka:
- Moze masz jakis drobny prezencik?
- Nie, nie mam, podrozuje rowerem, wszystko co mam jest mi potrzebne. Poza tym Polska to nie jest bogaty kraj...
- No ale chyba nie jest biedniejszy od Mali, prawda?
No tak, Mali figuruje na ostatnich miejscach listy najbiedniejszych panstw Swiata, trudno odmowic mu racji.
- Nie, ale tak jak wszedzie, sa ludzie bardziej zamozni i mniej, i calkiem biedni
- kombinuje, jak tu wyjsc z sytuacji.
- Wiesz co, jak bym mial mozliwosc zamiany z toba na obywatelstwa, to nie zastanawialbym sie ani chwili.

Po tym stwierdzeniu nie pozostaje mi juz nic innego, jak tylko usmiechnac sie i pokiwac glowa ze zrozumieniem. Na koniec celnicy czestuja mnie zimna woda pakowana w foliowe woreczki, zdaje sie, ze u nas za komuny sprzedawano tak oranzade.

Dzis zamierzam dotrzec do Nioro – pierwszej wiekszej miejscowosci w tym kraju. Mijam pierwsze wioski, zaskakuje mnie oryginalny styl zabudowy. W Mauretanii wszystkie budynki w wioskach sprawialy wrazenie totalnej prowizorki, najczesciej namioty na masztach z galezi lub klockowate budyneczki, czesto pokryte falista blacha, a ogrodzenie stanowily galezie powbijane na sztorc w ziemie. Tu wszystko wyglada zupelnie inaczej – zarowno ogrodzenia jak i zabudowania mieszkalne zbudowane sa z ciemnej gliny, a wlasciwie z gliniastych cegiel pokrytych nastepnie gruba warstwa tej gliny, tworzac zaokraglone ksztalty. Cale wioski buduje sie tu w ten sposob, nadajac im bardzo ciekawy, niezwykle egzotyczny charakter.

Przy drodze raz po raz pojawiaja sie sadzawki, a w okol nich ludzie, najczesciej kolorowo poubierane kobiety z dziecmi, piora ubrania, ktore nastepnie wieszaja na okolicznych krzewach do wyschniecia. Na moj widok - tak jak i w Mauretanii – dzieciaki wybiegaja za mna na droge krzyczac bonjour, donnez moi cadeau (dzien dobry, daj mi prezent), a najczesciej w odwrotnej kolejnosci. Niestety takie sytuacje towarzysza mi od samego poczatku podrozy, czesto kilkadziesiat razy dziennie. Pol biedy, jezeli dzieci mowia to z usmiechem na ustach, traktowac to mozna jako zwyczajne pozdrowienie. Ale bardzo czesto dzieci takie sa agresywne, dra sie za mna w nieskonczonosc ze zloscia z glosie krzyczac cadeau! cadeau! cadeau! Gdy zdazalo mi sie czasem zatrzymac w mauretanskiej wiosce, otaczajace mnie dzieciaki mowily donnez moi i wskazywaly palcem a to na moj aparat, a to na rower, a to na polar przewieszony przez sakwe. Nie dotyczy to wylacznie dzieci. W Ayoune mialem jedna z wielu podobnych sytuacji. Zagadujacy mnie czlowiek, serdecznie witaja sie ze mna, pyta o samopoczucie, o moja podroz, po czym gdy widzi, ze juz chce odjezdzac, szybko proponuje, zebym mu cos dal. I to bez cienia skrupolow! Probuje go zawstydzic, tlumaczac, ze nie rozumiem, z jakiej racji mialbym mu cos dac, ot tak po prostu. On z kolei dziwi mi sie, ze widze w tej sytuacji cos niestosownego. To oczywiste, jestes bialy, z Europy, czyli jestes bogaty, no a jak jestes bogaty, to Cie nie ubedzie, jezeli cos mi dasz. No przeciez jestem mily dla Ciebie, rozmawia sie nam dobrze, jakis prezencik sie nalezy, moze byc np. telefon komorkowy, bo widzisz te nasze to chinszczyzna, beterie slabo trzymaja, przydalby mi sie jakis lepszy, wy w Europie macie telefony dobrej jakosci. Nie wiem skad bierze sie az taka roznica mentalna miedzy nami a nimi, ale jestem pewien, ze sa turysci, ktorzy po prostu rozdaja drobne prezenty psujac tym samym tych ludzi. Wsciekly jestem na nich. Przeciez tu nikt nie gloduje, kazdy ma co jesc, to nie nedzarze. Rozdawanie cukierkow dzieciom na ulicy to najgorsza rzecz jaka mozna zrobic. Postawa roszczeniowa wobec bialych staje sie przez to powszechna.

Ja dzieciakom na ich zaczepy odpowiadam jak echo – cadeau! cadeau! starajac sie uzywac identycznego tonu, z jakim oni to wypowiadaja. Czasem wiec wsciekle sie na nich wydre, to pomaga.

Popoludniu docieram wreszcie do Nioro, przejezdzam przez gwarne centrum, kolorowo, wesolo, podoba mi sie. Znajduje jedyny w miare niedrogi hotel, wszystko jest jak nalezy, ale cene mocno negocjuje, przesadaja troche. Przy hotelu bar z...... PIWEM!!! Ale spokojnie, spokojnie Dominiku, piwko nie zajac, najpierw inna przyjemnosc - prysznic. Uuuuuaaaaaa.... No, teraz na piwo. Ostatni raz to bylo jeszcze w Dakhli, w Saharze Zachodniej, czyli dobry miesiac temu. Po jednym malym ide do centrum. Na miekkich nogach. Obwachuje klimaty, ostroznie zagladam to tu, to tam, pytam o ceny, w koncu siadam w taniej jadlodajni, ryz z sosem i miesem, tanio i dosc smacznie, jem z plastikozej miseczki. Tak, nawet widelec dostalem na zyczenie. Tak jak i w innych punktach w miasteczku, wszyscy ogladaja transmisje meczu ligi hiszpanskiej. Ogladam i ja.

Po powrocie do hotelu spotykam trojke nowoprzybylych francuzow: pare Valerie i Tony'ego oraz Nejad'a, ktory podrozuje z nimi od jakiegos czasu, z pochodzenia jest Iranczykiem. Spedzamy wspolnie przyjemny wieczor, dzielac sie wrazeniami z podrozy. Valerie i Tony choc przyjechali tu samochodem, na codzien takze sa cyklistami. Jezdza tzw. velo-couchez. To taki „Harley” wsrod rowerow, siedzi sie bardzo nisko, w zasadzie niemal lezy. Pedaluje sie z nogami wyciagnietymi do przodu. Podobno swietnie sie sprawdza na dlugich trasach, bez podjazdow, jedzie sie szybciej i wygodniej niz klasycznym rowerem. Gorzej w miescie i w terenie.

Tony jest fotografem, robi swietne cz/b portrety. Fotografuje bardzo szerokim katem z bliska, na malej glebi ostrosci. Osiaga przez to obrazy bardzo dynamiczne, z ostroscia skupiona wylacznie na oczach, z pieknie rozmytym tlem. Do tych zdjec uzywa legendarnego Nikona FM2 ze szklem 20 mm/1.8, do portretow przymyka do 2.8-4.0. Ale wyciaga go niezbyt czesto, podczas podrozy trzaska wszystko jak leci malym kopaktowym cyfrakiem. Oto link do jego strony: http://www.tonymilani.com/.




Z Nioro do Bamako zostalo mi jeszcze kilka dobrych dni drogi. Z kazdym dniem jest coraz bardziej zielono, coraz wiecej drzew, rozne gatunki, pierwsze soczysto-zielone liscie, pojawiaja sie takze palmy kokosowe. Noce postanawiam spedzac pod baobabami. Mam slabosc do tych drzew, to milosc od pierwszego wejrzenia. Od kiedy pamietam, zawsze pociagaly mnie wielkie drzewa. Maja w sobie jakas tajemnicza moc, ktora mnie do nich przyciaga. Zima, nagie, samotnie stojace deby, tworza natychmiast majestatyczny pejzaz. Te baobaby, ktore tu widze, nieco mi te deby przypominaja. Nie maja lisci, nie wiem, moze sa w takim okresie wlasnie cyklu wegetacyjnego. W koncu jest zima. Ich pnie wydaja sie byc nieproporcjonalnie masywne w stosunku do swych krotkich konarow, ale to nadaje im pewien szczegolny urok. Przypominaja mi ilustracje w bajkach dla dzieci, na ktorych noca wielkie drzewa maja swoje twarze wmalowane w grube pnie. Gdy podchodze calkiem blisko, kora tego ombrzyma okazuje sie niezwykle gladka i delikatna, dosc jasna, pokryta delikatnymi plamkami. Mozna sie do niej np. przytulic... Podczas drogi do Bamako udaje mi sie spedzic dwie niezapomniane noce pod tymi czarodziejskimi drzewami.

(te dwa powyzej to juz nie baobaby)


Droga nadziei tu w Mali stanowi obwodnice dla wiosek, dlatego dobrze ich nie widac, a chcac zrobic zakupy, musze zjechac z drogi i... no wlasnie, troche sie obawiam, nie znam tych wiosek malijskich, nie wiem co w ni mnie czeka. Ale ryzyk-fizyk – zjezdzam do jednej z nich. Wjezdzam pomiedzy zabudowania, wszystkie zabudowania w konsekwentnym kolorze blota. Pytam o centrum - w prawo, tam jest rynek. Coz to za miejsce! Oszolamia mnie egzotyczna rzeczywistosc w ktorej sie znalazlem. Rynek to kolorowe targowisko, stragany przykryte dachem, tworza jedna calosc, platanine uliczek, dookola garkuchnie. Siadam w jednej z nich, zamawiam danie – ryz z sosem i kawalkiem ryby. Lyzka specjalnie dla mnie, inni jedza rekoma. Siedze i przygladam sie twarzom - istny tygiel. Rozne typy etniczne, mozna rozroznic ich conajmniej kilka. Niektorzy ubrani bardzo tradycyjnie, niczym z zupelnie innej epoki! Niedowiary... Czuje sie niepewnie, ale nikt mnie nie zaczepia, zerkaja ciekawsko tak jak i ja na nich. Smielej witaja sie ze mna i mnie pozdrawiaja ci ubrani nowoczesniej. Przechadzam sie po targu, jest tu wszystko, od sprzedawcow warzyw i owocow, po mini-zaklady szewskie, stare singerki pracuja tu naokraglo. Mozna tu kupic nawet opony do mojego roweru, zestawy latek do dentek. Tak, bo tu, motocykle i rowery sa bardzo popularne, nie mam pojecia dlaczego w Mauretanii w ogole ich nie bylo.




Do Bamako 160 km. Daleko, spokojnie mozna podzielic to na dwa dni, ale cos mnie ciagnie, zeby dotrzec tam jeszcze dzis. Jedzie sie niezle, chyba dam rade. Wieczorem krajobraz sie zmienia, czuc bliskosc wielkiego miasta. Robi sie ciemno, zakladam lampke na tyl. Jeszcze 30 km, jeszcze 20... Jade w ogluszajacym ciagu aut i motocykli, ale niewiele wolniej od nich, bo droga prowadzi caly czas w dol, czesto musze hamowac. Co chwile asfaltowe „spowalniacze”, musze uwazac, bo nie wszystkie jestem w stanie dostrzec. Gdy wjezdzam do miasta jest juz calkiem ciemno. Wiem, ze musze jechac prosto do pewnegoduzego rozwidlenia, a potem w prawo i pierwsza w lewo, a potem musze... zerknac na plan miasta w moim przewodniku, ktory jest na dnie tylnej sakwy... W prawo krecam bez problemu, ale potem w lewo nie ma szans, to jednokierunkowa, dziki ciag pojazdow porywa mnie ze soba. Zatrzymuje sie przy skwarze, pytam ludzi o Mission Catholique, tak brzmi nazwa miejsca mojego dzisiejszego noclegu. Kieruja mnie jedni w prawo, inni w lewo, w koncu dojezdzam pod jakis kosciol. Mam zatrzymuje sie, mam zamiar wyciagnac przwodnik, ale wlasnie parkuje samochod z jakimis francuskimi turystami, tak to tu, tu jest hotelik przy katedrze, a tam o. Le Blanc, dobry wieczor, zapraszam. W recepcji kanapa, piwko z lodowki, czekamy z francuzami na przydzial pokoi. Dostaje kluczyk - pokoj nr 7, a ile kosztuje? 6500 CFA??? Mialo byc 4000, to chyba jednak nie tu, ale juz trudno, jutro sie przeprowadze, dzis nie mam juz na nic sil...

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jak tak sobie popatrzyłem na mapę Twojej wyprawy to przyszło mi do głowy czy nie kusi cię zamiast tłuc się z powrotem kawał drogi tą samą trasą pojechać dalej i gdzieś tam wynaleźć jakiś tani lot z powrotem?
Spławik.
PS. Dla przypomnienia. Oponki nazywają się Schwalbe Marathon (z wkładką kevlarową grubości 5 mm pod bieżnikiem) :)

Anonimowy pisze...

Hej Dominik
Nie pędzisz trochę za szybko? Dzienny przebieg pod 200 km to morderczy dostans jak na spokojną, "kontemplacyjną" wyprawę :-) Chyba że momentami jest tak nudno, że chcesz sprawdzić, co jest za zakrętem...
A jak słoneczna ładowarka - zdaje egzamin?
Powodzenia
Wojtek N.

domin pisze...

Splawik - mapa podrozy z pierwszych postow jest nieaktualna. Juz dawno zdecydowalem wrocic samolotem z Dakaru. Choc wczoraj ktos mi doradzil, zeby wracac z pobliskiej Gambii bo mozna tam kupic bilet ponizej 200 euro. Powoli musze sie zaczac rozgladac za tym biletem. Moze ktos z branzy turystycznej mi pomoze?
A co do opon - czekam na nie od kilku dni, moze przyjada dzisiaj. A ich pelna nazwa no Schwalbe Marathon XR 26, 1.6.
Wojtku - takie odleglosci robie juz tylko incydentalnie, teraz bede staral sie mniej czasu spedzac na pedalowaniu. W Mali planuje nawet pokonanie kawalka trasy rzeka, na statku...
Pozdrawiam wszystkich czytelnikow!!!

api pisze...

Cieszę się, że wszystko u Ciebie w porządku, nie zrażasz się przeciwnościami i brniesz uparcie przed siebie :) Ten Twój blog to teraz stała lektura moja i zdecydowanie wielu moich znajomych, którzy nawet niekoniecznie dobrze Cię znają ;)

Tony fantastiko portrety robi - widać, że Afryka weszła już mu w krew.

Szkoda, że wężyka nie wziąłeś - ponoć wszystko miałeś mieć podwójnie, a tu klops ;)