Swieta w Adrar

Do Chinguitti pod wiatr
Atar – stolica regionu Adrar – nie jest szczegolnie atrakcyjna miejscowoscia, to raczej baza wypadowa do okolicznych wiosek-oaz. Noc spedzam w domu rodzinnym Woujouka – miejscowego przewodnika, ktory „zwerbowal” mnie w centrum miejscowosci. To calkiem ciekawe doswiadczenie, mam okazje zobaczyc jak zyje typowa tutejsza rodzina.
Mieszka tu liczne rodzenstwo Woujouka, jego siostry wraz ze swoimi dziecmi, mlodsi bracia oraz leciwy juz ojciec. Mezowie siostr nieobecni, na co dzien pracuja w Nhouadibou lub w Nouakchott. Dziele spory pokoj z dwoma bracmi Woujouka, do ktorego zagladaja z podworka zaintrygowane dzieci. Wieczorem w centrum spotkalem jednego z braci Woujouka – 14-letniego Mohhammeda Saleka, razem wrocilismy domu. Po francusku mowi naprawde niezle, na co dzien uczy sie w liceum, w wolnym czasie dorabia w sklepiku spozywczym przy glownym rondzie, gdzie czesto zatrzymuja sie zagraniczni turysci. Aktywnie sprzedaje lokalny specjal – dzem daktylowy. Po drodze wypytuje mnie o najrozniejsze rzeczy, jest ciekawy zarowno mnie jak i calego swiata, ktory reprezentuje w jego oczach. Sam tez chetnie opowiada o swoim, lokalnym swiecie.
Po drodze wpadlismy z wizyta do Woujouka, ktory mieszka nieopodal, jednak osobno, wraz ze swoja zona i dwuletnia coreczka. Siedzimy na materacach przy swieczce, w malutkim, kwadratowym pomieszczeniu, stanowiacym jednoczesnie pokoj dzienny, kuchnie jak i sypialnie. Popijamy herbate, rozmawiamy o regionie, o mojej jutrzejszej trasie, coreczka przyglada mi sie z zaciekawieniem, zachecana przez ojca podchodzi do mnie na chwile, jednak proba przytrzymania jej na dluzej sie nie udaje. Mohammed, pelen szacunku dla starszego brata, w milczniu przysluchuje sie naszej rozmowie. Zona Woujouka zachowuje sie dosc dziwnie, lezy na jednym z lateracy cala przykryta lekkim kolorowym przescieradlem, tak, ze nawet nie mam okazji zobaczyc jak wyglada. Nie spi, odzywa sie tylko incydentalnie, do meza, zdaje sie ze w sprawach czysto technicznych.
Nazajutrz mam jeszcze sporo spraw do zalatwienia przed wyjazdem na pustynie. Mohammed nie odstepuje mnie na krok, pomaga w zakupach, negocjuje mozliwie najkorzystniejsze ceny u lokalnych handlarzy. Na koniec jeszcze wizyta w kafejce internetowej, skad wysylam ostatniego posta o podrozy pociagiem.
Udaje mi sie opuscic miasto dopiero przed 17.00, ruszam w kierunku Chinguitti, scigajac sie z zachodzacym sloncem, a przeciwny wiatr wcale mi w tym nie pomaga. Opuszczam szose, wjezdzam na szutrowy szlak, ktory od tej pory towarzyszyc mi bedzie przez najblizsze dwa tygodnie. Po zachodzie slonca zaczynam sie rozgladac za odpowiednim miescem na nocleg, jednak nie jest z tym najlepiej, okolica robi sie gorzysta, po obu stronach drogi kamienisty plaskowyz, nie ma sie gdzie schowac, ani przed wiatrem, ani przed przejezdzajacymi tedy pickup'ami. Jeden z nich wyprzedza mnie, po czym sie zatrzymuje, a z tylnego siedzenia wyhyla sie Jean-Luc, ktory wlasnie jedzie do Chinguetti i zacheca mnie, zebym sie z nim zabral.
Tu winien jestem pewne sprostowanie, poniewaz w poprzednim poscie pomylilem imiona towarzystwa z oberzy w Nouadhibou. Starszy, dlugowlosy, utykajacy na jedna noge Szwajcar, to Jules, a Jean-Luc'a pominalem w opisie – to Francuz ok. 45 l., ktorego aparycja i luzny sposob bycia wskazuja na duzo mniej. Konkretny, mowi co mysli, nieco cyniczny. To bardzo uprzejme z jego strony, ze proponuje mi podwozke, ale oczywiscie odmawiam. Ten, upewniwszy sie, ze niczego mi nie potrzeba zegna sie ze mna, do zobaczenia w Chinguitti, moze jutro.
Chwile potem droge przecina koryto niewielkiego uedu, ktory kryje sie za niewielkim wzniesieniem wzdloz drogi. Jego piaszczysto-zwirowate dno idealnie nadaje sie na robicie namiotu. Choc raptem kilkanascie metrow od drogi, to pozostaje dobrze ukryty, zarowno przed ludzmi jak i przed wiatrem. Rozbijam namiot i laduje sie z calym bagazem do srodka, jem kolacje, notatki, zasypiam przed 21.00.
W nocy nie spalem najlepiej. Pomimo zacisznego miejsca, wiatr w nocy coraz bardziej potrzasal moim namiotem, musialem przyczepic naciagi tropiku do sporych kamieni. Poranek pochmurny, choc chmur brak. Silny wiatr wzbil w niebo tumany piasku, slonce blade, ledwie widoczne. Spogladam na rower, cos podejrzanie wyglada przednia opona. Okazuje sie, ze przebita. Operacje poszukiwania dziury i jej latania przeprowadzam w namiocie, na zenatrz za mocno wieje. Okazuje sie, ze to sporej wielkosci kolec akacji, ktorych krzaki porastaja pobocze drogi. Ich kolce bywaja tak dlugie, ze z powodzeniem moga sluzyc za wykalaczki. Wystarczylo, ze wczoraj wieczorem przetoczylem rower przez kilka metrow „zagrozonego” odcinka... Po naprawie pakuje sie, sprawdzam kolo, znowu miekkie. Dobrze, ze nie zdazylem zlozyc namiotu. Znajduje druga dziure, znow latam detke, zwijam biwak, rower przenosze w powietrzu nad poboczem drogi, zakladam sakwy, wsiadam i juz chce ruszac. Co?! Znowu ucieka powietrze!!! Wsciekly zdejmuje sakwy, tym razem juz nie bawie sie w szukanie dziury, nie ma na to warunkow, zmieniam detke na inna, nie nowa, ale dobra, wczesniej zalatana.
Wreszcie ruszam. Jedzie sie piekielnie ciezko – prosto pod wiatr. Jade na najnizszym biegu, nie szybciej niz 8 km/h. Silny podmuch wiatru omal mnie nie przewraca, ratuje sie skokiem z roweru. Odpoczywam chwile, znowu wsiadam i walcze z wiatrem. Przejechanie 6 km zajmuje mi dobra godzine. W koncu droga zamienia sie z szutrowej na asfaltowa i na dodatek skreca ostro w prawo! To nic, ze pod gorke, wiatr pcha mnie tak mocno, ze nie musze pedalowac. Tego jeszcze nie grali. Ale szczescie trwa tylko do zakretu, bo ta szosa to serpentyna pnaca sie wysoko w gore az na sama przelecz. Jade wzdoz prawego skalnego zbocza kanionu, wciaz pod wiatr, a zarazem ostro pod gore. Dalsza jazdy przy tak silnych podmuchach wiatru staje sie niemozliwa. Wystarczy lekko skrecic kolo, a wiatr obraca rower w poprzek drogi. Grozi to takze kolizja z przejezdzajacymi terenowkami Tuaregow. Musze zsiasc z roweru i go pchac, stromo pod gore. Nagle, zza zakretu, wybiega wprost na mnie calkiem spore stadko wielbladow. Gnane w dol drogi przez pasterza przebiegaja tuz obok mnie. Za nimi, kierowca i pasazerowie w turbanach, zatrzymuja sie przy mnie, zagaduja, tak, wszystko w porzadku. Powodzenia, dziekuje.
Tak to juz jest, ze w gorach kazdy kolejny podjazd wydaje sie byc ostatnim, ze za zakretem zobacze wreszcie przelecz, a dalej to juz z gorki. Tym czasem takich podjazdow trzeba bedzie pokonac jeszcze wiele. Wciaz pcham rower, odpoczywam co kawalek, pieka mnie uda, wysiadaja stawy lokciowe. To istna batalia. Droga z Choum do Ataru to przy tym beztroska wycieczka. Na przeleczy jestem dopiero przed 13.00, ale to nie czas na swietowanie, to czas na... kolejna naprawe przedniej detki. W huraganowym wietrze zakladam kolejna detke, tym razem „nowke-sztuke”.
Tu konczy sie asfalt, przede mna plaskowyz, plaskie glazy wtopione w piaszczysta ziemie, pomiedzy nimi kepki bladozielonej trawy, male drzewka akacji urozmaicaja krajobraz. Po chwili docieram do posterunku zandarmerii. Nie rozgaduja sie, szybko spisuja dane z paszportu, jade dalej. Po ok. 50 metrach rozjazd – w prawo odbija droga oznaczona tabliczka „Mhaireth-Cinguitti – 35 km”. Nie jestem pewien, nic mi nie wiadomo o tym rozjezdzie, warto by zapytac zandarmerie. Ale trzebaby sie cofnac te 50 m, a potem znow walczyc o kazdy metr pod wiatr, eh, ryzyk-fizyk, jade, po drodze na pewno kogos spotkam, upewnie sie.
Jest fantastycznie, jade z wiatrem, troga dobrze utwardzona, bez wybojow, pedze 25 km/h, oniemialy taka odmiana. Przyjdzie mi jednak slono zaplacic za lekkomyslnosc. Po 10 km pytam napotkanych przy drodze robotnikow, okazuje sie, ze to nie ta droga, trzeba bylo jechac prosto. Rad nie rad, zawracam rower i ostro wkurzony na samego siebie, staczam kolejna nierowna walke z wiatrem. Godziny mijaja, a do Chinguitti jeszcze daleko. Przed skrzyzowaniem przerwa obiadowa, chowam sie przed wiatrem za skalkami. Chleb z oliwa, puszka sardynek, pomidor. Dzem daktylowy na deser. Odpoczynek nie trwa dlugo, musze ruszyc dalej, nadrobic stracony czas. Ale jak to zrobic jadac wciaz pod silny wiatr?! Po kolejnych 10 km podskokow na „tarce” szutrowej drogi mijam pusta niby-chatke, wkomponowana w grote niewielkiej skalki przy drodze. Troche sie waham, bo do zachodu slonca jeszcze prawie 2 godziny, ale miejsce na nocleg idealne, doskonale schronienie przed wiatrem. Poza tym mam jeszcze czas na znalezienie drewna na opal, bede mogl ugotowac sobie makaron. Zostaje. Po drewno ide z aparatem. Choc niebo zamglone, to udaje mi sie znalezc kilka ciekawych kadrow, staram sie uwiecznic charakterystyczne cechy plaskowyzu. Ze znalezieniem drewna nie ma wiekszych problemow – pod niskimi drzewami akacji znajduje suche galezie. Jak widac, nawet najwiekszy wrog rowerzysty czasem sie przydaje, chocby na opal.
Wieczorem w mojej chatce, ukladam galazki pomiedzy dwoma plaskimi kamieniami, rozpalam ogien. Nie ma to jak cieply posilek na koniec tak wyczerpujacego dnia. Pelna menazka makaronu z usmazonymi warzywami wynagradza trud minionego dnia. Robi sie ciemno, chowam sie do namiotu. Bardzo lubie ten moment. Zostawiam buty przed tropikiem, wchodze ostroznie, wlaczam swiatlo mijej czolowki. Zegnam sie z nieprzychylnym juz swiatem zewnetrzym, zasuwam zamek. Jestem w domu, moim malym intymnym swiatku. W czterech rogach namiotu ukladam wszystkie sakwy, rozwijam karimate, wyjmuje spiwor i welniany kocyk. Jest cieplo, przytulnie, bezpiecznie. Pisze, czytam, przegladam mapy, podjadam daktyle. W koncu gasze latarke i ukladam sie do snu. Tego wieczoru podmuchy wiatru na zewnatrz do zludzenia przypominaja mi szum fal oceanu, gdy kilka tygodni temu zasypialem na plazy, w dalekim Maroku. Budze sie jak zwykle przed siodma, na zewnatrz jest bardzo zimno i wciaz wieje. Sniadanie jem w namiocie. Zostawiam sobie na wszelki wypadek ostatni kawalek chleba, nigdy niewiadomo, co sie dzis wydarzy, moze mi sie jeszcze przydac. Szacuje, ze powinienem dotrzec do Chinguitti dzis kolo poludnia. Pakuje sie, zakladam sakwy i ruszam.
Wciaz wieje, ale troszke jakby slobiej. Moge jechac 10, czasem 12 km/h. Jest ciezko, ale nie jest to – tak jak wczoraj – bitwa o kazdy metr. Cieszy mnie kondycja moich kolan, bo na poczatku nie zapowiadalo sie to tak rozowo. Bolalo mnie troche tu, troche tam... Jednak z czasem moje kolana przyjely twarde warunki, w jakich przyszlo im funkcjonowac. Ustalam moc mojej biomaszyny na jakies 80% i zapadam w swego rodzaju trans. Myslami odplywam daleko, tylko raz po raz unosze glowe, aby nie wpasc z jakas wieksza dziure lub pod sporadycznie przejezdzajacy tedy samochod. Przez dwie godziny robie 20 km i jestem szczerze zadowolony z takiego tempa. Jednak wysilek jaki wkladam w pedalowanie jest spory, szybko trace energie, musze odpoczac, zjesc cos. Przydaje sie pozostawiony kawalek chleba. Znow zaczyna mocniej wiac, tak jak wczoraj. Marzne, mimo, ze pod wiatrowke ubralem dzisiaj polar. Dlatego przerwa nie trwa dlugo, gdy jade, jest mi duzo cieplej. Nasilaja sie podmuchy wiatru, znowu walka o kazdy metr, a monotonia krajobrazu nie zdradza zadnych oznak zbizania sie do celu. Juz sam nie wiem, ile mi zostalo kilometrow, gubie sie sie w rachunkach. Znowu robie sie glodny, rozgladam sie za jakims miejscem, gdzie moglbym ugotowac sobie ryz lub kus-kus, ktore mi zostaly, ale na prozno, wszedzie plasko. Mysle sobie, ze bardzo dobrze sie stalo, ze wczoraj dojechalem tylko do tej chatki, bo dalej nigdzie nie znalazlbym miejsca pozwalajacego mi na rozpalenie ognia.
W koncu docieram do skrzyzowania, tak, to jest to miejsce, o ktorym myslalem. Drogowskaz informuje, ze droga w lewo to szlak do Ouedane (120 km), a prosto do Chinguitti – 16 km! Wreszcie jakis pewnik. Poprawia mi sie humor, robie sobie zdjecie przy drogowskazie. Ruszam z nowa energia, nieco szybciej, pomaga mi w tym takze lekka zmiana kierunku drogi, nieco na poludnie. Jednak droga robi sie coraz bardziej piaszczysta, co nie ulatwia mi zadania. Licze, jeszcze tylko 10 km, 8, wiem gdzie jestem, widzialem to miejsce dziesiatki razy na zdjeciach satelitarnych na ekranie komputera. Zaraz po lewej bedzie lotnisko, juz jest, koncowka zapiaszczonego pasa startowego. Za chwile zobacze pustynne miasto na tle wydm...
Gdy po raz pierwszy odkrylem to miejsce, siedzac wygodnie w swoim mieszkaniu przed komputerem, sluchalem jednoczesnie pewnej piosenki zespolu Cranbarries – Linger. Przy dzwiekach tej pieknej muzyki zatapialem sie w marzeniach o podrozy, widzac siebie na rowerze, podazajacego nitka drogi prowadzacej do tego mistycznego miasta na odleglej Saharze. A teraz wlasnie sie tu znalazlem, dotarlem. Jestem piekielnie wyczerpany, glodny, kola grzezna w piasku, zsiadam, resztkami sil pcham rower, dlonie dretwieja mi od zimnych podmuchow wiatru. Ale zatrzymuje sie na chwile, wkladam sluchawki do uszu i nastawiam Linger. Byc moze ta chwila nie jest tak przyjemna, jak to sobie wczesniej wyobrazalem, a obraz wylaniajacego sie z piaszczystej mgly miasta nie jest tak romantyczny, jak wydawal sie na monitorze mojego komputera, jednak z trudem powstrzymuje lzy wzruszenia.
Jeszcze tego samego dnia spotykam Jean-Luc'a i Gregora. Kazdy z nas rezyduje w innej oberzy (auberge, tak nazywaja sie tanie hoteliki w calej Mauretanii), kazdy jako jedny jej gosc. Od blisko roku w kraju panuje kryzys turystyczny. Po zamordowaniu trojki francuskich turystow na polnocy kraju pod granica z Algieria, Francja wstrzymala loty czarterowe z Paryza i Marsylii do Ataru. Tutejsi roznie sie na ten temat wypowiadaja. Jeszcze gdy z Cristianem po dotarciu do Ataru usiedlismy w knajpce przy rondzie, przysiadlo sie do nas dwoch miejscowych handlarzy. Nie, to nie z powodu tej trojki Francuzow. To z powodu kryzysu ekonomicznego na zachodzie turysci przestali do nas przyjezdzac. U nas jest naprawde spokojnie, a wypadki zdarzaja sie w kazdym kraju. Nie wierzcie temu, co sie pisze w internecie, nam tu wszystkim zalezy na spokoju, najlepiej przyjechac i przekonac sie na wlasne oczy. Z kolei Woujouk nie mial zadnych watpliwosci, ze to zeszloroczne zabojstwo jest faktycznym powodem zastoju turystycznego. Tak czy inaczej, wszyscy czekaja na pierwszy samolot, ktory ma przyleciec z Paryza 26 grudnia.
Gregor mieszka dwa kroki ode mnie, Jean-Luc nieco dalej, w starej czesci miasta. Wieczory wszyscy spedzamy u niego, samodzielnie przygotowujemy kolecje. Prym wiedzie Gregor, ja pelnie role pomocnika, Jean-Luc niespecjalnie pali sie do pracy w kuchni, choc w zasadzie nie ma takiej potrzeby. Ogranicza sie wiec do roli doradcy, prekomarzajac sie przy tym z Gregorem. Przez pierwsze dwa wieczory towarzyszy nam zaprzyjazniony wlasciciel oberzy, nieco zadziwiony nasza zaradnoscia. W zamian za kolacje odwzajemnia sie parzeniem herbaty.
Na sniadania zapraszam do siebie Gregora, korzystamy z dogodnego tarasu, z ktorego widac cala okolice. Nasza uwage przykuwa niewidoczny z dolu cmentarzyk sasiadujacy z oberza. Duze, plaskie, nieobrobione kamienie, podparte z tylu mniejszymi, stanowia skromne nagrobki. Calosc idealnie wkomponowuje sie w krajobraz z wydmami w tle, charakter cmentarza daleki jest od kiczu znanego mi z typowych polskich cmentarzy. Sniadanie przeciaga sie, duzo rozmawiamy, poznajemy sie. Gregor ma szerokie zainteresowania, jest oblatany w historii i kulturze roznych krajow. Zawstydza mnie znajomoscia piolskich tworcow. Przedklada Herberta nad Szymborska. Podrozuje od lat, byl w wielu miejscach. Z podrozy czerpie inspiracje do pisania, jest autorem kilku ksiazek dla dzieci. Ma przy sobie jedna z nich, pokazuje mi ja, tlumaczy niektore teksty, rozmawiamy o ilustracjach. Ksiazka jest zbiorem niedlugich wierszy, takich z przeslaniem. Mozna powiedziec, ze to cos w rodzaju Malego Ksiecia.
Wymieniamy sie spostrzezeniami z podrozy, zarowno obecnej jak i poprzednich. Gregor najchetniej wraca do Indii, to jego ulubiony kraj. Widac to takze po jego ubiorze – w Chinguitti nosi lekkie i przewiewne, bladopomaranczowe spodnie, ktore sa popularne wlasnie w Indiach. Jego ogolona na lyso glowa oraz spokoj i opanowanie w ruchach, czynia z Gregora postac przypominajaca buddyjskiego mnicha. Niektorym moj slowenski towarzysz moze sie wydawac oderwany od rzeczywistosci. Faktycznie, czesto zapomina o drobnych, przyziemnych sprawach, gdy np. bedac w transie przedstawiania swoich przemyslen dotyczacych jego relacji z mieszkancami Mauretanii, zupelnie zapomina o swojej kawie, ktora juz dawno zdazyla wystygnac. Mi jego zimna kawa nie przeszkadza zupelnie. Cenie sobie za to wskazowki dotyczace pisania, jakich mi udzielil przy sniadaniu.
Rozmawiamy o wrazliwosci na piekno, o pracy nad wyobraznia. Gregor zastanawia sie, dlaczego dzieci maja wyobraznie tak rozwinieta i niczym nieskrepowana, a gdy dorastaja, cecha ta u nich zanika? Jakis czas temu postanowil nad soba popracowac, aby na nowo rowinac utracony dar. Przypominaja mi slowa Zaby (Magdy) o tym, ze warto pielegnowac w sobie dziecko.
Kolo poludnia rozchodzimy sie. Idziemy na pustynie. Kazdy na swoja.
Z tylu, za miastem, od poludniowej strony, rozposciera sie ocean piasku, wydma na wydmie, az po horyzont. To swietny temat fotograficzny, postanawiam poswiecic niemu jedno popoludnie. Okazuje sie jednak, ze wydmy zalamuja sie „w zla strone”, tzn. w kierunku slonca, bo tak je ksztaltuje wschodni wiatr. Przez to brakuje im charakterystycznych cieni, nie tak to sobie wyobrazalem. A co gorsze, porasta je wszedobylska roslina, tutejszy chwast, ktory francuzi nazywaja jablkiem sodomy. Mimo swych duzych i soczystych lisci, jest tu calkowicie bezpieczna, nic jej nie zje, jest trujaca. Mi zatruwa piaszczysty pejzaz.
Nie ma slonca w Ouedane
Po dotarciu do Chinguitti postanowilem, ze dalej na wschod, do oddalonego o 130 km Ouedane, juz nie pojade, a przynajmniej nie rowerem. Jazda pod tak silny wiatr to katorga, a przeciez nie jestem tu za kare. Poza tym, droga prowadzi przez plaskowyz, ten sam, ktory mialem okazje poznac az nadto. Do Ouedane prowadzi jeszcze jeden, nieco krotszy, poludniowy szlak, jednak ten wiedzie przez tak piaszczyste tereny, dostepne tylko dla wielbladow i samochodow terenowych. Juz rozwazalem wiec zabranie sie lokalnym transportem, jednak w trakcie pobytu w Chinguitti pogoda sie stopniowo zmieniala, a ostatniego dnia wiatr byl juz wyraznie lzejszy. Postanowilem wiec sprobowac, w razie trudnosci zawsze moge lapac okazje na drodze.
Poszlo mi nadspodziewanie dobrze, choc faktycznie, droga byla nieco nuzaca. Krajobraz urozmaicaly beztrosko pasace sie wielblady.
Drugiego dnia podrozy o godzinie 15.00 przywitaly mnie rogatki miasta. Jednak to, co mialo mnie olsnic swoim blaskiem, czyli pnace sie po przeciwnym zboczu plaskowyzu ruiny starego miasta, byly ledwie widoczne. Przyczyna tego stanu rzeczy byla pogoda – niebo wciaz zasnute chmurami, powietrze zamglone saharyjskim pylem. Trudno, moze jutro sie przejasni. Jeszcze tego samego dnia, spacerujac po nowej czesci miasta, poznaje Mohameda Lemine Ketabu, lokalnego licencjonowanego przewodnika. Jest on lokalna szycha, znaja go tu wszyscy, ze wszystkimi sie wita, wszystkich pozdrawia, dowcipkuje. Jest to typ ruchliwy, gadatliwy i wiecznie usmiechniety. Wstepujemy do jednego z butikow, jak nazywaja sie tutejsze male sklepiki spozywcze, zdejmujemy buty i siadamy wygodnie na dywanie. Zaprzyjazniona wlascicielka czestuje nas herbata.
Parzenie herbaty w krajach saharyjskich to swoisty rytual. Pije sie wylacznie herbate zielona, czesto z dodatkiem miety. Przygotowanie odbywa sie na oczach gosci, przy rozmowie. Woda zaparzana jest w malym blaszanym czajniczku, ktory stawia sie na podrecznym palniku gazowym na butli. Gotowy wrzatek wlewa sie do drugiego, podobnego czajniczka, tyle ze z herbata i spora iloscia cukru wewnatrz. Po chwili herbate rozlewa sie do malutkich szklaneczek, ale do konca rytualu jeszcze daleko. Teraz zaczyna sie niekonczacy proces przelewania harbaty ze szklaneczek z do czajniczka i z powrotem, przy czym wykonujacy ta czynnosc leje herbate z duzej wysokosci, a wprawa jego ruchow nie pozwala upasc na dywan ani jednej kropli. Dopiero gdy pianka wypelniajaca polowe szklaneczki jest odpowiednio sztywna, gospodarz uznaje herbate za gotowa i podaje szklaneczki swoim gosciom. Tak przygotowana herbata jest bardzo mocna, ale jej smak lagodzi duza ilosc cukru. Pelni ona zatem role mocnej malej kawy espresso, szybko rozbudza i stawia na nogi. Zwyczajowo gosc wypija trzy takie szklaneczki. Po trzecim rozdaniu gospodarz zaczyna plukac literatki oraz tace, co jest sygnalem do zakonczenia wizyty.
Umawiamy sie z Mohammedem na drugi dzien na wspolne zwiedzanie starego miasta. Niestety nazajutrz pogoda jest podobna, slonce chowa sie za chmurami, ale wciaz mam nadzieje, ze to sie zmieni w ciagu dnia. Mohammed oprowadza mnie po ruinach, fahowo objasniajac co i jak. Zapamietuje miejsca, do ktorych warto wrocic, zeby na spokojnie popracowac z aparatem przy lepszym sloncu. Zwiedzamy takze stara biblioteke, gdzie przechowywane sa sredniowieczne manuskrypty. Nadal nie ma slonca, kozystam wiec z propozycji wspolnego rajdu po butikach, gdzie oczywiscie wszyscy goszcza nas herbata. W butikach czesto przygrywa muzyka, z niezwykle popularnych tutaj telefonow komorkowych.
W koncu postanawiam samemu przejsc sie po miescie, takie mydlane swiatlo najlepiej nadaje sie do fotografowania ludzi. Oczywiscie tutaj, to zadanie nielatwe, jedynie z dziecmi nie mam problemow. Potem wracam do starego miasta, postanawiam zaczekac na slonce w jakims przyjemnym miejscu. Usadawiam sie wygodnie na pewnym tarasie, skad rozposciera sie piekny widok na rozlegla doline uedu, cala usiana palmami daktlowymi. Takie miejsca sa bardzo kojace dla wzroku, patrzac w dal – odpoczywam. Nie musi to byc wcale tak egzotyczne miejsce. Pamietam, gdy mieszkalem kiedys na os. Lecha w Poznaniu, w typowym wielkim bloku z lat 80-tych, nazywanym tu deska. Widok z siodmego pietra byl nieprzysloniety zadnym innym budynkiem, za szosa dolina Warty, a za nia Chwaliszewo i Stary Rynek, wszystko jak na dloni. Mozna bylo obserwowac zachodzace slonce przecinajace wieze ratusza. Chcialbym kiedys mieszkac wysoko.
Nie doczekalem sie slonca, robie dwa zdjecia „dokumentujace” i schodze w dol. Mam jeszcze jedno zadanie fotograficzne do wykonania. Jeszcze wczoraj wieczorem zauwazylem pewna piekna kobiete. Jest jedna z kilku sprzedawczyn pamiatek okupujacych punkt informacji turystycznej. Tak jak podejrzewalem, w zamian za zdjecie musze cos od niej kupic. Targi trwaja dlugo, jest twarda i nieustepliwa. Ostatecznie staje sie posiadaczem malej czarnej bransoletki z koziej skory. Dopiero wowczas dziewczyna pozwala mi zrobic sobie zdjecie, ale tylko jedno.
Wieczorem w mojej oberzy muzyka na zywo – a to z okazji przyjazdu 8-osobowej grupy Francuzow. Korzystam z zaproszenia. Okazuje sie, ze to zjazd rodzinny, spedzaja Swieta w Mauretanii. Wszyscy sa bardzo mili, wypytuja mnie o szczegoly mojej eskapady. Mimo wszystko czuje sie troche nieswojo, atmosfera jest daleka od luzackiej. Po kolacji wszyscy siadamy w duzym namiocie, na miejsce przybywa takze grupa lokalna „grupa animacyjna”, w skladzie kilku arabskich dziewczat. Jedna wystukuje rytm na bebnie, pozostale klaszcza, zaczynaja niepewnie nucic cos pod nosem. Francuzi w milczeniu blyskaja fleszami swoich aparatow, wszyscy czekamy, az sie rozkreci. Stopniowo przybywa coraz wiecej gosci w postaci lokalnych przewodnikow, w tym takze i dobrze mi juz znany Mohammed. Wsrod nowoprzybylych jest takze inna znana postac lokalnej spolecznosci – wlascicielka sasiedniej oberzy. Choc jest Mauretanka, to jej tryb zycia i zachowanie w niczym nie przypomina lokalnych kobiet. Oprocz oberzy, prowadzi takze niezle zaopatrzony butik, do ktorego codziennie kursuje, osobiscie prowadzac swoj terenowy woz. Jest wesola i energiczna, podczas imprezy siedzi wsrod przewodnikow, zartuje z nimi, pali papierosy. Impreza sie rozkreca, przewodnicy jeden po drugim wychodza na srodek i zaczynaja tanczyc, probuja wyciagnac do tanca Francuzow, ze zmiennym szczesciem. Ogolnie slabo jest to zorganizowane. Przydalaby sie jakas wspolna nauka lokalnych krokow tanecznych, a tym czasem pelna prowizorka. Puszczam tutaj oko do zespolu Antiquo More z Miedzyrzecza, powinni przyjechac do Was na przeszkolenie. Miejscowi jednak bawia sie coraz lepiej, a francuzi stopniowo sie wykruszaja. Wraz z ostatnimi zwijam sie i ja. Po tym wieczorek nie trwa juz zbyt dlugo, wszyscy grzecznie rozjaezdzaja sie do swych rodzin.
Kolejny dzien poswiecam na wycieczke wzdloz uedu do pobliskiej oazy. Laduje caly sprzet do fotografowania do plecaczka i ruszam pieszo. Pogoda bez zmian, ale znajduje nienajgorszy temat motyw fotograficzny. Robie serie cz/b zdjec samotnym drzewom akcji porastajacych okolice. Potem wspinam sie na plateau, docieram do oazy, wracam druga strona uedu, ale juz nic szczegolnie interesujacego fotograficznie nie odkryam. Przynajmniej nie w takim swietle. Szkoda, nie bedzie soczystych pocztowek z Ouedane, tak jak nie bylo ascetycznych zdjec wydm z Chinguitti.
Wracajac, juz niezle zmeczony po calym dniu wloczegi, przechodze obok ruin starego miasta, zrozpaczony, ze nici ze zdjec tego pieknego miejsca. Wtem, miedzy chmurami tworzy sie niewielka luka, a w niej pojawia sie slonce. Co prawda nie swiecie czysto i solidnie, ale i tak w pospiechu wspinam sie po ruinach, aby dostac sie na punkt widokowy. Gdy wreszcie tam docieram, slonce nieco slabnie, ale robie kilka zdjec w resztkach jego promieni. To na tyle, lepszych warunkow juz nie bedzie.
Rajska oaza
Droga powrotna do Ataru to 180 km, tej samej, dobrze znanej mi juz drogi przez plaskowyz. Tym razem powinno byc duzo lzej, bo z wiatrem. Ale w dniu wyjazdu wiatru nie ma, cisza kompletna. Tak czy inaczej, postanawiam przejechac tego dnia mozliwie jak najwiecej, zeby drugiego dnia dotrzec do samego Ataru.
Droga na wielu odcinkach to niekonczaca sie „tarka”, jest kilka sposobow na jej pokonywanie. Najczesciej szukam przy krawedzi drogi rowniejszego fragmentu, a gdy i ten tez zamieni sie w tarke, przejezdzam na druga strone. Jednak czesto pobocza sa takze nierowne badz zapiaszczone, dlatego czasam calkowicie zjezdzam z drogi i jade po w miare rownej powierzchni, rownolegle do drogi. Niestety kamienie przy drodze nie zawsze na to pozwalaja, wiec wowczas pozostaje juz tylko przykre anglezowanie.
Mimo wszystko, tego dnia udaje mi sie przejechac 96 km, choc po blisko osmiu godzinach takiej jazdy jestem kompletnie wyczerpany. Rozkladam namiot powloczac nogami, ruszam sie niczym przyslowiowa mucha w smole. Wieczor jest cieply i zupelnie bezwietrzny. Rozkladam karimate przed namiotem, klade sie na wznak i rozkoszuje sie kompletna cisza pustyni. Zaluje tylko, ze chmury przyslonily gwiazdy.
Drugiego dnia jazdy licze juz kazdy kilometr. Mijaja mnie pedzace w przeciwna strone cale kolumny pick-up'ow wiozacych turystow z Europy. No tak, to wlasnie dzisiaj mial przyleciec ten samolot z Paryza. Ciesze sie, ze juz wracam, na szose, do miasta. Szczerze mowiac mam juz troche dosc tej Mauretanii. Najchetniej znalazlbym sie juz w Mali, w jakims gwarnym barze w Bamako, popijajac chlodne piwko w dobrym towarzystwie.
Arabskie kraje mialem okazje poznac juz wczesniej, wiec wiedzialem, ze tutejsza kultura i mentalnosc mieszkancow nie do konca mi odpowiadaja. Jednak przyjechalem tu glownie z mysla o skapanych w sloncu i blekicie nieba pejzazach, ktorych jednak nie odnalazlem, i wlasnie dlatego jestem nieco zawiedziony.
Wizyta na check-poincie, juz tylko kawalek do szosy. Juz jest, sune stromo w dol, mocno zaciskajac dlonie na hamulcach. Dobra muzyka w sluchawkach, nie trzeba pedalowac, smieje sie sam do siebie. Szkoda ze tak krotko, raptem jedna piosenka, a pod gore zasuwalem dwie godziny. Po dotarciu do Ataru natychmiast uzupelniam braki – w znanym mi juz barze przy rondzie zamawiam zimna cole, wypijam dwie butelki jedna po drugiej. Smakuje mi jak nigdy dotad.
Noc znow spedzam w rodzinnym domu Woujouka, ku wielkiej radosci jego mlodszego brata Mohammeda. Znow nie odstepuje mnie na krok, rano pomaga mi w zakupach spozywczych przeznaczonych na dalsza podroz.
To zadziwiajace, jak wiele czasu i uwagi poswiecam na planowanie prowiantu. Obok wody, jedzenie staje sie moja podstawowa codzienna troska. Spedzajac cale dnie na pedalowaniu jem znacznie wiecej niz zwykle, choc Ci, ktorzy mnie znaja blizej wiedza, ze zwykle jem niemalo (wbrew pozorom). Jezeli planuje podroz na wiecej niz jeden dzien, to musze precyzyjnie zaplanowac zarowno ilosc jak i rodzaj zywnosci. Tutejszy chleb jest bardzo smaczny, ale szybko sie starzeje, poza tym, zajmuje sporo miejsca w sakwie. Lepiej wiec na kolacje przewidziec makaron lub ryz. Jednak nie zawsze sa warunki na zagotowanie wody.
Jezeli chodzi o zaopatrzenie sklepow, to z tym bywa roznie, w miejscowosciach na pustyni jest maly wybor warzyw, wszystko jest troche drozsze. A ceny zywnosci w Mauretanii sa i tak stosunkowo wysokie, niemal wszystko pochodzi z importu.
Przykladowe ceny:
chleb 1 zl
0.5 l mleka (made in Germany) - 2.50 zl,
sloik dzemu (made in Belgium) 3.50 zl,
pudelko trojkatnych serkow topionych (made in Italy) - 3 zl,
kg pomidorow - 3.50 zl,
jajka - 0.50 zl/szt.
Najtansze sa sardynki w oleju – za puszke place 1.50 zl.
Oczywiscie dostepne sa takze soki owocowe, czasem smaczne, znane mi z Maroka pitne jogurty, ale to juz nieco poza moim zasiegiem cenowym. I tak, przykladowo, na dwudniowy wyjazd kupuje 6-8 chlebow, 0.5 kg makaronu, dwie cebule, 4 pomidory, 2 puszki sardynek w oleju, dwa pudelka serkow topionych, sloik dzemu, 4 gotowane jajka. Mam takze przy sobie buteleczke z oliwa z oliwek, sol, cukier i mielony kminek. W Mauretanii taniej jest zywic sie w malutkich lokalnych barach, za proste danie, np. ryz z sosem i kwalkami smazonej ryby, zaplacimy 4 zl. Problem w tym, ze takie bary sa tylko w wiekszych miastach. Na szczescie nie musze placic za wode - kranowka w pustynnych wioskach jest czysta pyszna. Musze jednak zadbac o odpowiednia ilosc butelek, zwykle wyruszam z 6-szescioma, 1.5-litrowymi butelkami. Sa jednak dosc slabe, z czasem trzeba je wymieniac na nowe.
Po drodze do Nouakchott mam w planach odwiedzenie jeszcze jednego znanego miejsca w regionie – oazy Tijrit. Szczerze mowiac najchetniej dalbym sobie juz z tym spokoj i pojechalbym prosto do stolicy, ale pojade tam, chocby dla swietego spokoju, a noz ominie mnie cos interesujacego? Droga z Ataru w kierunku Nouakchott jest bardzo przyjemna, z reszta kazda szosa po tych pustynnych wybojach stanowi dla mnie wyjatkowy komfort. Jade po gladkiej powierzchni, lagodnie w dol, szerokimi serpentynami. Po 35 km skrecam w lewo, na szutrowa droge prowadzaca do Tijrit. Dolina szerokiego uedu wcina sie w wysokie pasmo gor. Brunatno-rdzawe skaly eroduja tu w charakterystyczny sposob, przypominajac swoim ksztaltem te z okolic Kanionu Kolorado. Gdzieniegdzie, u podnoza zboczy, pojawiaja sie nasypy piasku o cieplo-pomaranczowym odcieniu. Szerokie dno uedu porastaja plaskie drzewa akacji. Podoba mi sie tu. Dobrze, ze tu przyjechalem. Nawet slonce swieci coraz smielej. Znow wlaczam sobie Linger.
W krotce docieram do celu. Rozgladam sie na wszystkie strony, robie zdjecia zielonolistnym palmom na tle piaszczystych zboczy doliny, niemal w pelnym sloncu. Wbijam sie w glab oazy, dziekujac po drodze napotkanym wlascicielom oberzy, ktorzy zachecaja mnie do skorzystania z propozycji noclegu. Mam odliczona ilosc pieniedzy, kilka najblizszych nocy mam zamiar spedzic pod namiotem. Wiem, ze na koncu oazy, przy zwienczeniu wawozu, znajduje sie zrodlo i jest tam nawet sadzawka, w ktorej mozna sie zamoczyc. Jednak to, co zastaje na miejscu przekracza moje najsmielsze oczekiwania. Palmy gestnieja coraz bardziej, tworzac ze swych rozlorzystych lisci dach zacieniajacy cala przestrzen pomiedzy stromymi scianami wawozu. Skaly porosniete sa soczysta roslinnoscia, glownie paprociami, z ktorych zewszad skapuja strozki krystalicznie czystej wody. Posrodku tej rajskiej dolinki plynie niewielki strumyk, ktorego zrodlo bije gdzies nieopodal, w gorze wawozu. Aby je odnalezc, mijam zaciszna sadzawke, do ktorej woda wpada lagodnie, pokonujac zaokraglony glaz.
Woda ta jest zaskakujaco ciepla, niczym na krytym basenie. W zasadzie sa tu trzy zrodla: to cieple, wyplywajace ze szczeliny skalnej, drugie, z nieco chlodniejsza woda, dla ktorego stworzono tu niewielki ale za to gleboki betonowy basenik, w ktorym mozna sie calkowicie zanuzyc. Trzecim zrodlem jest strozka zimnej wody, skapujaca z wysokiej skaly do wielkiej misy, przy ktorej czekaja kubeczki na spragnionych podroznych. Chodze, chlone, licze. Licze pieniadze, czy stac mnie, zeby tu zostac na noc. Jest tu cudnie, ale wzsystko kosztuje: bilet wstepu, pobyt krotki - 1 godz., pobyt calodzienny, nocleg w duzym pluciennym namiocie tuz przy strumyku. Niestety nie mam tyle pieniedzy, musialbym zaplacic w euro, ale zostaly mi tylko banknoty po 50. Z pomoca przychodzi mi pewien samotny turysta, choc ma tylko 30 E, to reszte doklada w dolarach i w lokalnej walucie. To naprawde niezwykle uprzejme z jego strony, tym sposobem zostaje tu na noc!!!
Ta niezwykla wilgoc w powietrzu, ktorej nie czulem od tak dawna, szum skapujacej zewszad wody, ach, tego mi bylo trzeba! Juz od dobrych kilku dni czuje sie przemeczony, brak mi energii, szybko sie mecze, to idealne miejsce na odpoczynek. Niech to bedzie moj prezent gwiazdkowy. Ide sie wykapac. Zanuzam sie w krystalicznej, letniej wodzie sadzawki, klade sie na dnie, sam nie wierze, ze tu jestem. Teraz jest juz ciemno, jestem tu zupelnie sam, kresle te slowa w moim notatniku, w duzym pluciennym namiocie, pod moskitiera. Zewszad dochodzi mnie przyjemny plusk wody i cykanie swierszczy. Jest przyjemnie, cieplo, wilgotno. Zaraz odloze notatnik, uloze wygodnie pod glowa trzy poduszki i siegne po moja ulubiona lekture, o brodatym przedwojennym rowerzyscie, zakochanym w Afryce...
Ach, coz to byl za wspanialy dzien! Z samego rana zadecydowalem o pozostaniu tu na jeszcze jedna noc. Zbyt tu pieknie, zeby juz wyjezdzac. Nie zamierzam jednak tu lezec caly dzien do gory brzuchem, o nie! Zbyt wiele tu miejsc, ktore czekaja na moje oczy, na moje obiektywy. Po sniadaniu jade na wycieczke po okolicy.
Na rower zakladam tylko jedna sakwe, coz za komfort. Szutrowa droga ostro pnie sie w gore, odkrywajac przede mna coraz to piekniejsze pejzaze. Ogladajac satelitarne zdjecia tej okolicy, dziwilem sie pomaranczowo-czarnej mozaice kolorow. Podejrzewalem, ze cos jest nie tak z tymi zdjeciami, ze sa przejaskrawione, przekontrastowane. Ale to nie pomylka, tak tu po prostu jest. Szczyty otaczajacych mnie gor tworza swego rodzaju plaskowyz czarnych skal zastyglej magmy, a po zboczach osypuja sie jej czesci w postacie roznej wielkosci glazow i kamieni. Tlem dla nich stanowi piasek o cieplo-pomaranczowym odcieniu. Powstaly w ten sposob kontrast wywoluje na mnie niezapomniane wrazenie.
Droga prowadzi dalej w gore, az w koncu docieram na plaskowyz, pokryty czarnymi skalami i piaskiem o wyraznie jasniejszej – ciemnozoltej barwie. Z tad juz niedaleko do Mhaireth, prawdopodobnie kolejnej oazy, o ktorej jednak niewiele slyszalem. Ale skoro juz tu jestem, to dlaczego by nie zapuscic sie w tym kierunku? Po godzinie jazdy trasa miedzy czarnymi glazami, przecinajac raz po raz piaszczyste koryta uedow, docieram w koncu na skraj urwiska i zatrzymuje sie przy trzech malych chatko_namiotach, okupowanych przez miejscowe sprzedawczynie lokalnych pamiatek. Jednak nie one przykuwaja moja uwage, lecz to, co jest dalej, czyli rozposcierajacy sie, wprost bajkowy pejzaz na rozlozysta oaze Mhaireth.
Ta jest inna, niz oazy, ktore do tej pory mialem okazje tu odwiedzic. Zaskakuje architektura tutejszych domow o kopulkowym ksztalcie. Co prawda w innych wioskach tez juz takie widzialem, jednak nie w takiej ilosci. Zazwyczaj stawia sie tu proste i malo ciekawe „klocki”. Tutejsze gliniaste kopulki wprost roja sie jedna przy drugiej. Po przeciwleglej stronie ciagnie sie dlugi pas palm daktylowych, dajacych latem „zlote” plony zapewniajace byt tutejszym mieszkancom. Po krotkiej pogawedce z handlarkami, decyduje sie zjechac, a raczej zejsc po bardzo stromym i wyboistym zjezdzie do oazy. Po drodze napotykam miejscowego chlopaka podazajacego w przeciwna strone. Rozmawiamy chwile, ma na imie Ahmed. Pytam go o lokalizacje jakiegos butiku, gdzie moglbym sobie kupic cos do jedzenia. Z tego miejsca widac cala miejscowosc niczym na mapie trojwymiarowej, wiec chlopak pokazuje mi nie tylko butik, ale i wszystkie inne miejsca na terenie oazy zaslugujace na uwage. Ahmed niesie jedzenie na gore, dla tamtych kobiet, ma takze przy sobie daktyle. Uslyszawszy, ze chce kupic cos do jedzenia, czestuje mnie daktylami. Chce wziac tylko jednego, ale wciska mi cala garsc tych miesistych owocow o ciemnobursztynowym kolorze. Moze napijesz sie ze mna herbaty na gorze? Jestem nieco zaskoczony jego goscinnoscia, przywyklem juz bowiem do tego, ze miejscowi traktuja tu bialych jako chodzace portfele. Przystaje wiec na propozycje, nie spieszy mi sie, w zasadzie do oazy w ogole zjezdzac nie musze.
W namiocie kolejna niespodzianka – zostaje poczestowany jedzeniem – ryz z warzywami i kawalkami miesa, z dodatkiem soczewicy, to bardzo popularne tutaj danie. Jada sie tu wspolnie, z jednego wielkiego talerza, uzywajac jedynie rak, a w zasadzie jenej reki. Lepi sie nia zgrabne kulki ryzu i takie w calosci wklada do buzi. Zaczynam jesc z Ahmedem, szybko skonczyl, ale nalega, zebym zjadl cala reszte. Najadam sie wiec do syta. W miedzyczasie obsiadaja mnie sprzedawczynie z woreczkami daktyli, jako ze juz wczesniej sygnalizowalem, ze bede sklonny kupic niewielka ilosc tych lakoci. Musze przyznac, ze uwielbiam daktyle, rozsmakowalem sie tu w nich na dobre. Nawet teraz, piszac te slowa, podjadam je z woreczka obok.
Mozna rozroznic trzy rodzaje daktyli ze wzgledu na ich konsystencje: suche, polsuche i calkiem wilgotne, bedace swego rodzaju masa daktylowa. W takiej soczystej i, moim zdaniem najlepszej postaci, dostepne sa latem – w porze ich zbiorow. Teraz objadam sie polsuchymi, ktorych koszt zaczyna stanowic calkiem pokazny skladnik mojego skromnego budzetu. Jednak kobiety z rodziny Ahmeda maja tu do sprzedania cos wyjatkowego w tej daktylowej materii. Swiezo zerwane soczyste daktyle mozna przechowywac w takiej postaci nawet kilka miesiecy. W tym celu pakuje sie je do woreczka z koziego pecherza, ktory ma specjalne wlasciwosci izolacyjne. I taki wlasnie woreczek jest tu do kupienia.
Znam juz lokalne ceny, wiem za ile kupuja daktyle turysci, a za ile miejscowi. Ta roznica to 100%. Moja pozycje negocjacyjna oslabia jednak dopiero co skonsumowana goscinnosc towarzystwa. Targi trwaja wiec dlugo, ale w koncu i tak mam ochote kupic daktyle, zarowno te polsuche jak i te w kozim pecherzu. Ostatecznie odjezdzam z mocno dociazona sakwa, ale wydajac rozsadna sume pieniedzy.
Wracam zadowolony w ostatnich promieniach slonca, ktore choc czesto krylo sie w ciagu dnia za chmurami, to jednak pozwolilo mi na zrobienie tego dnia kilku nienajgorszych zdjec. Musze sie pospieszyc, bo jestem umowiony na 17.00 po odbior chleba, ktory zamowilem rano. Przyjezdzam, a tu chleba ni ma. Ktos komus nie przekazal, ze to dla mnie i zjedzono go przed moim przybyciem. Ale nie ma problemu, zaraz bedzie upieczony nowy, dwie zagrody dalej jest piekarnia. Udaje sie tam osobiscie, zeby przy okazji dograc zamowienie na jutro rano. Docieram do „piekarnianej” zagrody i... zaskoczenie! Spodziewalem sie dostac chleb taki, jaki tu wszedzie kupuje, ktory z reszta mi bardzo smakuje. Jednak tutejszy chleb jest inny, tradycyjny, okragly, a wypieka go na moich oczach tutejsza gospodyni. Przy pomocy dwoch patykow, wklada ona swiezo urobione ciasto do malego glinianego piecyka o kopulkowym ksztalcie. Po chwili wrecza mi trzy gorace, aromatyczne chlebowe placki. Coz to bedzie za uczta!




11 komentarzy:

Anonimowy pisze...

A było kupić oponki Schwallbe Marathon i noski do pedałów? :) Splawik.

Anonimowy pisze...

PS. Zdjęcia coraz lepsze ale jeszcze mało widzę w nich oglądania świata Twoimi oczami. Są niezłe technicznie, z ciekawej perspektywy ale takie jak...powinny wyglądać zdjęcia z Afryki.
Zazdroszczę Ci. Fajnie masz. Splaw.

domin pisze...

Oj kolego, nie sledzimy widze na biezaco. Noski przy pedalach widac na wielu zdjeciach. A na opony Schwalbe to mnie nie stac, za taka sumke to mam miesiac podrozowania po Afryce. Pozdrowienia dla Ciebie i calej Splawikowej Rodzinki!
Domino

Mirek Szmajda pisze...

Może trochę tego dżemu daktylowego przywieziesz do Polski? :) Zyczymy dużo ciepła i mało wiatru, nawet jeżeli czasem wieje w plecy. Mirek, Ewa i Amalia

Anonimowy pisze...

Domino, jestem ciekaw Touregów. Miałeś z nimi jakiś bliższy kontakt? Piszesz że jeżdżą tylko tymi swoimi pickupami - nie dało by się do nich jakoś wkręcić na obiadek? pozdr, hudy

NightRider pisze...

... a tu zima i na narty za daleko ech... chialoby sie ale lenia za duzo.

domin pisze...

Hudy - da sie, da, nawet sie wkrecilem raz. Nie jestem w stanie wszystkiego opisac. Ale cosik wiecej skrobne o tutejszych w nastepnym poscie.
Jerzyku - nie pojmuje Twego lenia. Chetnie wyskoczylbym na weekendzik do Czech, szalal dzien caly w sniegu, a wieczorem raczylbym piwkiem w towarzystwie znakomitym... Odbije sobie w przyszlym roku - kto jedzie ze mna?

Anonimowy pisze...

Hudego leń nie dopadł i właśnie wybiera się na rejsik Pogorią po Śródziemnym (ma być tak coś koło 0). Najwyższy go opuścił. Na morze to się jeździ latem a zimą to w góry (albo na rower do Afryki).
No wiesz, że nosków się nie dopatrzyłem ale to już wzrok nie ten (za 3 miesiąc stuknie mi 40) i okular też już do wymiany. Ale noski fajna rzecz, pomagają nie? I wcale nie trudno się do nich przyzwyczaić. Spław.

Anonimowy pisze...

Witaj Brachu,

żeby roślina zatruła piaszczysty pejzaż? nie chcę być złośliwy, ale coś mi się przypomniało o spódnicy i baletnicy, rąbek?
A tak serio Domino super się czyta tego bloga, widać duży wpływ jednego Twojego kolegi (tu autor znacząco łypnął w swoją stronę).
Czy tak cola smakowała tak jak piwo w Lahore?
Domino trzymam kciuki, serdecznie pozdrawiam!
Doman

Anonimowy pisze...

Bosko, bosko, bosko, Dominiku. Jestem pod wielkim wrazeniem Twojej podrozy, Dominiku! Trzymaj sie dzielnie, Kuba Frolow

Bean pisze...

Co jak co, Domino, ale po tej wyprawie Twoje umiejętności kulinarne będą na pewno nad wyraz zaskakujące :)