Nouakchott

Czas jechac do stolicy. Droga z Tirjit do Nouakchott to jakies 410 km gladkiej asfaltowej szosy, w dodatku z wiatrem w plecy. Chce dostac sie tam jak najszybciej, moze uda mi sie zdazyc przed pierwszym stycznia, bo potem jest weekend i juz nic nie zalatwie przez kolejne trzy dni. Najwazniejsza sprawa to wiza do Mali.

Przed poludniem jedzie sie bardzo dobrze. Po obu stronach szosy plaska przestrzen, podobnie jak na Saharze Zachodniej, z tym, ze po lewej stronie, jakies 500 m od drogi ciagnie sie pasmo jasnych wydm. Raz po raz mijam stado wielbladow, ktore na moj widok odrywaja sie od skubania suchych kepek krzewow i z zaciekawieniem podnosza glowy w moja strone, nieprzestajac przezuwac pokarmu. Z czasem kepki traw sa coraz rzadsze, tak jak i stada wielbladow. Jest plasko, sucho, ziemie pokrywaja juz tylko kamienie. I tu, na tej szczerej pustyni, odludziu zupelnym - spotkanie z rowerzysta. Wygladem w niczym nie przypomina twardego obiezyswiata - rozpieta biala koszula z kolnierzykiem, jasne szorty, zolto-niebieskie tenisowki, a calosc imagu wienczy beztroski slomkowy kapelusz. Jedzie tandemem, przyozdobionym roznymi maskotkami – na przednim blotniku kaczka ogrodowa, z tylu jakies pajaki i inne cuda. Oryginal do bolu. To przesympatyczny Francois, jedzie z Nouakchott do Ataru. Byl na konferencji naukowej, korzystajac z okazji zaplanowal 9-dniowy wypad wglab kraju. Polecam mu bardzo Tirjit.

Kolo jedenastej temperatura rozkreca sie na dobre, jest 32°C w cieniu. Pije wiecej wody, znacznie wiecej. Tego dnia wypilem niemal 6 litrow. Choc pedalujac do 18.00 udalo mi sie przejechac 160 km, to nastepnego dnia postanawiam zmienic taktyke jazdy. Kolo poludnia zrobie sobie przerwe i przeczekam najgorsze godziny upalu, za to od 16-ej pociagne do poznego wieczora. Ruszam z samego rana, jeszcze przed osma. Kolo 13-ej docieram do malej wioski, melinuje sie na stacji benzynowej. Pracownik sklepiku pozwala mi rozlozyc karimate w przedsionku, ale wkrotce cala ekipa stacji zaprasza mnie na herbate do wielkiej naczepy stojacej obok nieopodal. Wszyscy sa mocno rozleniwieni upalem, jedynie pewien mlody czarnoskory, ubrany inaczej niz wszyscy, zdradza oznaki zniecierpliwienia. Zagaduje mnie zywo, zaczynamy rozmawiac.
- Po co tu w ogole przyjezdzac, do tego afrykanskiego g...? Tu nic nie idzie zarobic, tyrasz na okraglo i masz tyle, co na jedzenie.
Sada jest imigrantem z Senegalu, juz od 9.00 czeka na pomoc ze swojej firmy transportowej z Nouakchott, jego ciezarowka sie zapsula sie i stoi niedaleko stad. Porozumiewa sie z towarzystwem ze stacji mieszanka francuskiego i lokalnego hassaniya. Raz po raz rzuca zartem w moja strone, ze problem z tymi ludzmi tutaj jest taki, ze nie idzie ich zrozumiec. Rozmawiamy o zyciu w Mauretanii. Takich jak on - emigrantow z Senegalu – jest tutaj wielu. Sa lepiej wyksztalceni od Mauretanczykow, a przynajmniej maja fach w reku. Dlatego stosunkowo latwo jest im znalezc prace. Pod stacje podjezdza luksusowe auto terenowe, przez uchylone okno nobliwy jegomosc zalatwia tankowanie z jednym z chlopakow na stacji.
Kim sa ci bogaci ludzie tutaj? Skad maja pieniadze na takie auta? – pytam prowokacyjnie.
– To aparat wladzy, policja, wojskowi, urzednicy. To oni maja pieniadze w tym kraju, dziela je miedzy siebie.
I tak sobie gawedzimy, popijamy herbatke, upal powoli mija. W koncu czas na mnie. Dzis na pewno nie dojade do Nouakchott, ale byloby dobrze prwejechac tyle, zeby jutro zostalo nie wiecej jak godzina drogi. Wtedy zdaze przed poludniem pozalatwiac wzsystkie sprawy, czyli znalezc oberze, wybrac pieniadze z bankomatu i zlozyc wniosek wizowy w ambasadzie Mali.

Jade i jade, po dwoch godzinach jestem juz niezle zmeczony. Ale nic to, zostalo jeszcze z 50 km. Wiatr niestety przestaje pomagac, zmienia sie na boczny. Robi sie calkiem ciemno, zakladam lampke na tyl i moja czolowke, bez ktorej nic bym nie widzial przed soba. Odliczam kilometr za kilometrem. Po kolejnej godzinie mam juz serdecznie dosyc. Ale jechac trzeba, zaciskam zeby, jeszcze troszke, jeszcze godzinka, dasz rade. Daje rade, ale przestaje panowac nad rowerem, drza mi nogi, jade ostatkiem sil. Zmieniam cel, na jutro zostawiam sobie 35 a nie 25 km, nie jestem w stanie dalej jechac. Zjezdzam z szosy, wdrapuje sie na jasna wydme tuz przy drodze, tu rozbije namiot. Tego dnia przejechalem lacznie 215 km. To moj absolutny rekord...

Rankiem, zmeczony, docieram do miasta kolo 10-ej. Troche stresu z szukaniem bankomatu, mastercard nie przyjmuja, do mojej vizy niepamietam pinu. Dzwonie, zalatwiam, jest, pieniadze wybrane. Teraz oberza, Auberge des Amis, miala byc gdzies w poblizu Grand Mosquet, pytam, nie wiedza. Jeden starszy gosc chyba wie, ale nie ta nazwa, prowadzi mnie pod drzwi Auberge des Jeunes. No tak, to tu, pomylilem nazwy. Z otwartymi ramionami wita mnie Fadel, ten sam, ktory w Nouadhibou towarzyszyl ekipie filmowej, a ktory polecil mi to miejsce. Nareszcie jestes! wzsyscy juz tu byli, i Gregor i Jean Luc, i Daniel z Benjaminem (Bulgari i Anglik, mlode chopaki, spotkalismy ich w Chinguitti). Tylko Ciebie nie moglem sie doczekac. Zostawiam rower, biore taksowke do ambasady, wize odbieram niemal na poczekaniu. Ufff! Nareszcie moge odsapnac, odpoczac, zjesc cos po ludzku, stres szybko zamienia sie w blogostan.

Wieczorem Fadel zaprasza mnie do swojego pokoju, ktory dzieli z jednym z pracownikow oberzy, maja telewizor. Siadam wygodnie na materacu, osuwam sie coraz nizej, w reku puszka zimnej coli. Patrze w ekran jak zaczarowany. W TV5 oredzie noworoczne Sarkozy'ego. Jest mi cudownie, wsluchuje sie w kazde slowo, analizuje starannie wyrezyserowana mowe ciala prezydenta. Niemoge sie sam sobie nadziwic, jak mi teraz dobrze, tak po prostu lezec i patrzec w telewizor, nic nie musze, nic...

O samej stolicy Mauretanii trudno powiedziec cos interesujacego. Miasto nie ma jakiegokolwiek charakteru, stylu. Samo centrum jest przedziwne, budynki instytucji panstwowych oraz siedziby duzych firm sasiaduja z niska, nijaka zabudowa handlowa. Za to na kazdym kroku kafejka internetowa. Poza tym nieskonczona ilosc punktow ksero z artykulami biurowymi. Calkowity brak chodnikow, a gleboki piach po obu stronach wszystkich asfaltowych drog w miescie utrudnia kazdy spacer. Balagan i smieci az tak mi nie przeszkadzaja, to przeciez Afryka, ale nawet nie ma co fotografowac, totez zdjec nie robie prawie wcale.

Dnie spedzam na pisaniu posta, w przerwach jem. Duzo jem, za duzo. Pewnie troche z rozpedu, z przyzwyczajenia, bo pedalujac calymi dniami ma sie wilczy apetyt i kazdy posilek konczy sie dopiero wowczas, gdy czuje, ze juz wiecej w siebie nie zmieszcze. Trudno mi sie wyzwolic z tego przyzwyczajenia. Dodatkowo, przy braku innych rozrywek, jedzenie staje sie jedyna przyjemnoscia, tu w miescie jest bardziej roznorodne i latwiej dostepne niz na trasie. Chodze zatem z wiecznie wydetym brzuchem, zasypiam dziko nazarty, przez to zle sypiam. Ciagle sobie obiecuje, ze musze sie ograniczyc, ale slabo mi to wychodzi. To nalog.

Potrzebuje zrobic kilka drobnych zakupow, Fadel proponuje mi swoja pomoc, jest bezinteresowny, swietnie sie dogadujemy. Jedziemy do Cinquième („Piata”), to dzielnica imigrantow z Sengalu i Mali. Jest inaczej, gwarno, wesolo, jedno wielkie targowisko. Potrzebuje kupic jakies lekkie spodnie na przebranie. Fadel prowadzi mnie do tutejszych lumpeksow, gdzie sam zaopatruje sie w zachodnie ciuchy, rozsmakowal sie w skromnym i nietandetnym stylu, w jakim ubieraja sie mlodzi podroznicy z Europy, odwiedzajacy jego oberze. Bez trudu znajdujemy to co trzeba, nawet spodenki rowerowe z wkladka... Przy okazji i Fadel kupuje sobie jakis ciuch. Przyjemnie jest w tej Cinquième, jakos tak swojsko. Szczegolnie wieczorem, miejsce to tetni zyciem. Bardzo smakuje mi sprzedawana tu na ulicy café tuba – czarna kawa z cukrem i z pewna przyprawa – specjal senegalski.

W oberzy na stale mieszka dwoch studentow z Tunezji, a w dzien po moim przyjezdzie przybywa dwie osoby – pewien Iranczyk niepozorny typ kolo 50-tki, wraz ze swoim nieco mlodszym, senegalskim kolega. Od poczatku stanowia nieco zagadkowa, dziwna pare, nie bardzo wiadomo, jaki jest ich cel pobytu w miescie. Iranczyk przedstawia sie jako Amadou, ale nie jest to jego prawdziwe imie, lecz, jak sam przyznaje, pseudonim na uzytek pobytu na afrykanskim kontynencie. Na poczatku jest malomowny i nieufny, ale z czasem, podczas wieczornych rozmow dowiaduje sie, ze Amadou jest w Afryce od wielu lat. Mieszkal w Gambii, o ktorej sporo opowiada. Zdaje sie, ze kreci tam jakies interesy. A czesniej mieszkal w Szwecji, potem w Norwegii, troche to pokrecone dla mnie.

Kierujac sie lektura Lonely Planet, targ rybny przy plazy to jedyne miejsce warte odwiedzenia w Nouakchott. Wybieramy sie tam ktoregos dnia z Fadelem, zabierajac ze soba Amadou i jego senegalskiego towarzysza. Targ jest faktycznie barwny i ciekawy, ale jeszcze bardziej sasiadujaca z nim plaza. Jest piatek, to tutaj dzien wolny, na waskiej ale przyjemnej plazy o jasnym i mialkim piasku jest sporo ludzi. Niektorzy sie kapia, glownie dzieci. Sprawdzam wode – zimna. Nie lubie zimnej wody, ale teraz kusi mnie ona jak nigdy dotad. Moze dlatego, ze mam za soba tyle tych suchych dni na saharze, nie wiem. Wskakuje do wody. Jej chlod nie przeszkadza mi az tak bardzo. Jak zwykl mawiac Wojtas, kapiel w takiej wodzie to swoista wymiana energii. Wymieniam ja z zimnym Atlantykiem.
Wracajac, postanawiamy kupic na targu rybnym cos na kolacje, decydujemy sie na osmiornice. Troche bylo z nia zabawy, bo trzeba ja obrac, pokroic, a kuchnia w oberzy w remoncie, moj szwajcarski scyzoryk staje sie nieodzowny. Fadel swietnie gotuje, kolacja byla znakomita. Potem dolaczyl do nas jeden z tunezyjskich studentow – Farid – studiuje tu anglistyke, popoludniami dorabia sobie uczac angielskiego w jakiejs prywatnej szkole. Zaczelismy rozmawiac o miescie, o kraju, o ludziach. Farid nie ma zludzen, Mauretanczykom nie chce sie pracowac, nie sa do tego stworzeni. Ulatwia to im gleboko zakorzeniony system kastowy. Niewolnictwo w tym kraju oficjalnie zniesiono dopiero w 1980 roku. To rzesze imigrantow z sasiednich krajow tworza wykwalifikowana klase robotnicza. Jako spolecznosc miejska, sa duzo lepiej zorganizowani. Zyja zgodnie z zasadami, bardziej dbaja o higiene. Farid nie pozostawia suchej nitki na swych braciach z Mauretanii. Tylko Arabowie zalatwiaja sie na ulicy, wraz z przeprowadzka do miasta przeniesli i swoje pustynne zwyczaje. Nie budowali wczesniej miast, nie maja zadnych tradycji pod tym wzgledem. Rozpuszczeni pieniedzmi pochodzacymi z rudy zelaza, gubia takze zasady moralne, nie odnajduja sie w tej wielkomiejskiej rzeczywistosci. Jak na tak duzy kraj (3 razy wiekszy od Polski) mieszka ich tu bardzo niewielu, raptem 3 miliony. Miejsca zatem starcza dla wszystkich, nie ma powazniejszych konfliktow z emigrantami.



Fadel i jego towarzystwo z Cinquième

2 komentarze:

NightRider pisze...

Trudno sobie wyobrazic Dominika z wydetym brzuchem. Jola prawie poplakala sie ze smiechu ja zreszta tez. Domin uwazaj z tym jedzeniem bo Cie nie poznamy jak wrocisz.

Bean pisze...

Piękna ta kobieta w białej koszulce z bułkami na głowach..

Myślę, że każdemu, kto pragnie upominku, mógłbyś dać np. niewidzialne buty :) Chociaż w sumie obdarowani mogliby się rozzłościć ;)

Ja bym pojeździła Domino z Tobą chętnie teraz po Mali. W Poznaniu zimno, i pada i zimno i pada. Wracaj już powoli..