Bamako (27 stycznia 2009)

.
Spiecie
Jeszcze tego samego wieczoru, po fantastycznym doznaniu jakie moze sprawic prysznic po czterech dniach jazdy rowerem, wychodze sie rozejrzec. Spokojnie, z planem miasta, lokalizuje droge do Mission Catholique, trafiam bez wiekszego problemu. Tak, jutro tu sie przeprowadze. Naprzeciwko tego miejsca sa dwa malutkie bary, lokalne chlopaki po luzacku ubrene, pozdrawiaja, jeden z nich probuje nawiazac rozmowe. Niespecjalnie mam ochote na lokalne towarzystwo, ale ostatecznie ulegam, idziemy sie przejsc, pokazuje mi co gdzie jest, tak w ogolnym zarysie. A jakies dobre lokalne miejsca gdzie by mozna siasc przy piwku? Tak, owszem, w tamta strone. Ostroznie sie przed nim odkrywam, bo wystarczylo, ze wspomnialem, ze robie zdjecia, a juz byl gotow organizowac mi modelki: bo wiesz, ja tu znam troche ladnych dziewczyn, nie wszystkie chca pozowac, trzeba umiec sie obrocic. Dobra, nie brnijmy dalej w ten temat, bo takie posrednictwo to spore zagrozenie dla mojego portfela. Idziemy dalej. Trzebac przedostac sie na druga strone rzeki, przez dlugi most. Omar proponuje podjechac busem, ile kosztuje? Taniutko, 100 CFA. No to zatrzymujemy jeden z malych zielonych busikow. Mam monete 200 CFA, pobierajacy oplate po wymianie porozumiewawcego spojrzenia z Omarem nie decyduje sie wydac reszty. No trudno, mysle sobie, ale to pierwsza i ostatnia rzecz jaka place za niego. Wysiadamy, przechodzimy na druga strone ulicy, mijamy jakas duza nowoczesna knajpe z napisem Patisserie, a je nie zwyklem przechodzic obojetnie obok takich miejsc. To Amandine, miejsce prowadzone przez Libanczykow – wyjasnia Omar, przy czym jego ton glosu zdradza pewna pogarde wzgledem knajpy. Ale nie ma wyjscia, jesli nadal chce mi towarzyszyc. Mowie mu jasno, ze jesli nie chce, to nie musi, nie poradze sobie. Nie nie, ok, jesli chcesz tu cos zjesc, to nie ma problemu. Chce. Po dlugim namysle nad szklana lada, wybieram ostatecznie dwa ciacha, po czym siadamy przy stoliku. Otlumaniajaco pyszne! Podchodzi kelner, ja juz nic wiecej nie chce. Z Omarem rozmawiaja chwilke w ich jezyku, po czym kelner po chwili przynosi mu szklanke zimnej wody. Nie proponuje mojemu przewodnikowi nic do picia ani jedzenia, chce od samego poczatku zaznaczyc jakie sa zasady jego towarzyszenia. Wystarczy, ze zaplacilem za busa. Nie zamierzam byc sponsorem jego wieczoru. Gadka powoli przestaje sie kleic, nie zalezy mi na tym specjalnie. Omar po chwili milczenia:
- Mam prosbe, pozyczylbys mi do jutra 2000 CFA?
- Wybacz, ale nie pozyczam. Omar nieco zaklopotany, ale brnie dalej:
- Wiesz, to tylko pozyczka, jutro rano Ci oddam, nie obawiaj sie. Po prostu nie wzialem z domu wystarczajacej ilosci pieniedzy, nie planowalem wyjscia.
- Tak, rozumiem, ale to nie jest kwestia zaufania, tylko zasad. Dobrze Ci z oczu patrzy, milo nam sie rozmawia, ale to nie powod, zeby pozyczac pieniadze. Nie tak zaczynam znajomosci.
- Dobrze, to w takim razie zaplac mi za moj transport z powrotem, do domu.
Powiedzial to powaznym spokojnym glosem, bez najmniejszych skrupolow. Tego juz za wiele, burze sie w sobie, ale staram sie byc rownie spokojny:
- A niby z jakiej racji??? Wystarczy, ze zaplacilem za ciebie za autobus w ta strone.
- Masz, wez sobie – kladzie na stol stu-frankowa monete. Odsuwam ja z powrotem w jego strone:
- Nie, ok, przyprowadziles mnie tutaj, nie ma problemu, zatrzymaj je.
Moneta robi kilka kursow po blacie stolika.
- Moj koszt transportu do domu to 1000 CFA. Dasz mi i sobie ide, jestesmy kwita. Co za spokoj w jego glosie! Irytujacy!
- Stary, nie umawialismy sie, ze to bedzie wieczor sponsorowany. Jezeli oczekiwales pieniedzy za swoje towarzystwo, to trzeba bylo uprzedzic na poczatku.
- Tak, tak, uprzedzic - (...) – tu pada slowo rymujace sie z francuskim „uprzedzic”, ktorego niestety nie rozumiem, ale ewidentnie stanowi jakies powiedzonko.
- Tak, uprzedzic, takie sa zasady – jestem juz wsciekly nie na zarty, trace przyjemnosc z jedzenia pysznych ciastek.
- Jakie zasady? Jestesmy w Afryce, tu zasady sa inne. Dla mnie od poczatku to bylo oczywiste, ze jak idziemy razem, to za mnie pacisz. Jestem Twoim przewodnikiem.
- A niby skad ja mialbym o tym wiedziec???
- To sie przeciez czuje, mam do czynienia z bialymi od lat, zawsze to sie tak odbywa, dla nich to jest oczywiste. Takie sa tu zasady.
- Oj, to chyba nie mamy takich samych zasad. Ale prawo zdaje sie ze stoi po mojej stronie. - Nie, tutaj prawo stoi po mojej stronie. Dajesz mi 1000 frankow i dowidzenia.
- Czyzby?! To moze policja niech rozstrzygnie ten spor? – uderzam z ciezkiego dziala.
- Nie ma problemu, posterunek jest tu, niedaleko. To ci dopiero mila pogawedka, zepsul mi caly wieczor! Jak mam sie od niego uwolnic... Po chwili namyslu:
- Dobra, zaprowadz mnie do tej Twojej ulubionej knajpy, proponuje wspolne piwo.
- Dobra, chodzmy – szybko przystaje na propozycje, po czym wstajac dyskretnie bierze ze stolu swoja stufrankowa monete. Ten pomysl okazal sie najlepszym rozwiazaniem konfliktu. Faktycznie, zaprowadzil mnie do niezlego miejsca. Bawia sie tu Malijczycy, piwo jest niedrogie, jestesmy kwita.

Miasto
Bamako to prawdziwe duze miasto, przynajmniej w zestawieniu z Nouakchott. Jest tu swoisty klimat, troche pokolonialnej architektury, skwery, wielkie drzewa. No i chodniki sa. Musze przyznac, ze uklad ulic w centrum w ogole nie ulatwia poruszania sie po tym miescie. Pod katem prostym krzyzuja sie tylko mniejsze uliczki, a te glowne, czyli asfaltowe, tna je po skosie. Gubie sie za kazdym razem gdy probuje skrocic sobie droge. A majac na uwadze moja „legendarna” orientacja w terenie, na temat ktorej po Poznaniu kraza liczne anegdoty, trace sporo czasu na odnajdywaniu wlasciwej ulicy. Co prawda udaje mi sie dzieki temu odkrywac ciekawe miejsca, ale coz z tego, skoro pozniej nie jestem w stanie do nich trafic. Staram sie wiec poruszac wylacznie glownymi asfaltowkami.
Na ulicach Bamako oczywiscie jest brudno i czesto smierdzi. Ale gdyby zalezalo mi przede wszystkim na czystosci, to pojechalbym do Szwajcarii.

Ruch uliczny
w Bamako to osobne zagadnienie. Dla nowoprzybylego turysty, pierwszym wrazeniem moze byc ogolny chaos, brak respektowania jakichkolwiek przepisow ruchu drogowego, smiertelne zagrozenie dla pieszego. Ale jesli zaakceptujemy pewna zasade, zgodnie z ktora pieszy tu nigdy nie ma pierszenstwa, to z czasem bedziemy mogli calkiem sprawnie i bezstresowo poruszac sie po tej afrykanskiej stolicy. Wcale nie jest tak, ze tutejsi kierowcy sa mniej ostrozni, ze jezdza jak szaleni. Przeciwnie, wieksza „swoboda” na drodze, wymusza u kierowcow aut i niezwykle licznych motocykli i skuterow, kierowanie sie zasada ograniczonego zaufania. Kazdy ma oczy dookola glowy, kierowcy tylko pozornie sa nieuwazni, tak naprawde mysle ze maja swietnie rozwiniete wyczucie odleglosci, predkosci, czasu hamowania. To samo dotyczy pieszych. Czasem trzeba przejsc na druga strone ruchliwej dwupasmowki, nie zawsze jest przejscie. Taka operacja wymaga swego rodzaju wyczucia odleglosci, predkosci nadjezdzajacych aut, a jesli z tymi szacunkami nie przeginamy, to nikt na ruchliwej szosie nas nie obtrabi. Klaksonu tu sie uzywa w innym celu, to powszechne narzedzie komunikacji na drodze. Kierowcy zoltych taksowek trabiac na pieszych, zadaja im tym samym pytanie, czy nie zechcieliby skorzystac z ich uslug. Z kolei skutery trabia na okraglo, chcac tym samym zaznaczyc swoja obecnosc na drodze.
Do przemieszczania sie po miescie chetnie korzystam z niewielkich zielonych busow. Jest ich tu cale mnostwo, jezdza na stalych trasach, to najtanszy transport. Oprocz kierowcy, kazdy bus ma swojego „kierownika”, ktory pelni funkcje naganiacza i kasjera zarazem. Stojac na krawedzi otwartych bocznych drzwi, glosno nawoluje przechodniow, wykrzykujac nazwe dzielnicy, do ktorej jedzie. Wystarczy lekko uniesc reke w jego kierunku, zeby bus sie zatrzymal. Kierownik dba o to, aby do busu mogla wejsc mozliwie jaknajwieksza liczba osob. W tym celu kaze przesuwac sie pasazerom siedzacym na laweczkach ustawionych w prostokat przy czterech sciankach busa. Bus jest pelen dopiero wtedy, gdy scisk miedzy pasazerami jest taki, ze nie wcisnie sie nawet male dziecko. Ale za to nikt nie stoi, kazdy ma miejsce siedzace. W pewnej chwili kierownik zaczyna zbierac pieniadze od pasazerow. Kazdy pokolei daje monete lub banknot, reszta wyplacana jest kazdemu z osobna, ale dopiero po zebraniu pieniedzy od wszystkich. W ten sposob kierownik ma czym wydawac. W zgielku panujacym na ulicach Bamako, najlepszym sposobem na komunikowanie sie pomiedzy kierownikiem a kierowca jest walenie otwarta dlonia w karoserie busa. Sa miejsca, gdzie busy rozpoczynaja swoja trase, takie mini-dworce. To tam panuje najwiekszy halas, i pozorny balagan. Naganiacze busow przekrzykuja sie wzajemnie zachecajac ludzi do wsiadania, a gdy rusza kilka busow jednoczesnie, rozlega sie jednen wielki huk uderzen naganiaczy, ktorzy wskakuja do sych busow dopiero niemal w ich pelnym biegu.
Busy kursuja od wczesnego ranka do polnocy. Potem skazany jestem na zolte taksowki. W Nouakchott z taksowkami bylo zabawnie, bo nie mialy zadnych oznaczen. Ale wystarczylo przyjac, ze taksowkami sa wszystkie pieciodrzwiowe auta osobowe, z wyjatkiem tych zupelnie nowych. Rundka po miescie kosztowala 3-4 zl, ale gdy jezdzilem z Fadelem, ten twierdzil, ze to zdzierstwo, ze to cena dla bialego, wiec gdy jezdzilismy razem, wyklocal sie zawsze do skutku, przez co placilismy 2-3 zl. Tu ceny taksowek sa istotnie wyzsze, zaczynaja sie od ok. 7 zl, a za kurs noca z odleglej knajpy do hotelu trzeba zaplacic i 15 zl. Przy czym dla bialego na dzien dobry cena jest ok. 30% wyzsza, wiec kazde skorzystanie z taksowki poprzedzone jest krotkimi negocjacjami. Czesto mi sie zdarza, ze kierowca, kiedy slyszy nazwe miejsca dokad chce jechac przytakuje glowa, a potem okazuje sie, ze nie wie gdzie to jest i tracimy czas na pytanie sie przechodniow o droge. Zdarza sie takze, ze gdy bladzimy zbyt dlugo, kierowca na koniec zada wiekszej sumy, niz to bylo ustalone na poczatku, ot, w ramach rekompensaty za stracony czas...

Egzotyka
W Bamako zewszad otacza mnie inny swiat. Wszystko co zwraca tu moja uwage, co intryguje, co mnie pociaga, to egzotyka, czyli innosc, to, czego u nas nie ma, co jest inne, odmienne, a na pierwszy rzut oka odmienne jest tu wszystko. To inny swiat. Egzotyczny. Pojecie to jest bardzo wzgledne, dla nich, dla mieszkancow Afryki, dla setek milionow ludzi, to zwykla codziennosc, nic szczegolnego.
Ale dla mnie spacer uliczka handlowa, przejzdzka busem w godzinach szczytu, czy sniadanie w ulicznej gar-kuchni, to zrodla niezwykle silnych doznan estetycznych. Niemal kazda twarz swietnie nadaje sie do zdjecia. W busie siedza ciasno obok siebie ludzie egzotycznie poubierani, doskonale typy, kazdy rozny, kazdy doskonale afrykanski. Patrze na nich, zachwycam sie rysami twarzy, kolorami strojow, roznorodnoscia okryc glowy. W takich chwilach chcialbym natychmiast wszystkich sfotografowac, uwiecznic, podzielic sie z „moim” swiatem tym co tu widze. Nie robie tego, nie umiem, cierpie, probuje sie z tym pogodzic, czerpac przyjemnosc z samej obserwacji. Zrobie piekne zdjecia baobabom.
Zazdroszcze ciemnoskorym tego, ze moga ubierac sie w stroje o pieknych soczystych barwach, zawsze do nich pasuja. Gdybym ja zalozyl krwiscie czerwony t-shirt, to bym po prostu w nim zniknal.

Jedzenie
Jem czesto na ulicy, takich miejsc gdzie mozna zjesc tani i szybko jest bardzo duze, a koncentruja sie na przystankach i dworcach autobusowych. Mam takie ulubione miejsce na sniadanie, przy skrzyzowaniu, w okolicy targu. Siadam na drewnianej laweczce bez oparcia, zamawiam i czekam. Miejsce jest popularne wsrod miejscowych, wiec kucharz i szef garkuchni w jednej osobie musi dzialac szybko i sprawnie. Wszystko odbywa sie na moich oczach. Prawie wszystkie naczynia sa plastykowe lub metalowe, w ten sposob nic sie nie zbije. Wrzatkiem z termosu polewane sa kolorowe kubki, juz sa czyste, juz mozna je ponownie uzyc. Na sniadanie je sie tu najczesciej omlet, czyli jajecznice z cebula, na talezu, lub wlozona w bagietke. Z majonezem. Ta sama dlon wrzuca cebule na goracy olej jak i wydajereszte. Pije sie kawe z mlekiem. Ale troche inna: w wysokiej szklance laduje maciupenka lyzeczka rozpuszczalnej Nescafe, ktora zalewa sie wrzatkiem z termosu do ok. 2/3 szklanki. Nastepnie do szklanki wlewa sie gesty i bardzo slodki koncentrat mleczny, do pelna. Teraz juz tylko kilkadziesiat energicznych ruchow lyzeczka i kawa gotowa. Lubie ja, choc czesto prosze o wiecej kawy w kawie.
Najpopularniejszym tutejszym daniem jest ryz z sosem z kawalkami miesa lub ryby. Miejscowi jedza to reka, ale na zyczenie zawsze znajdzie sie lyzka lub widelec. Chleb w Bamako to bagietki-giganty, sa bardzo lekkie, srednio mi smakuja. Zajadam sie za to owocami mango, maja w sobie cos narkotycznego...

Oazy luksusu
Tu w duzym miescie, sa takze miejsca luksusowe, to prowadzone glownie przez Libanczykow rastauracje, nocne kluby, supermarkety z artykulami z Europy. Mam takie jedno ulubione miejsce, to wspomniana juz wczesniej Amandine – dziajajaca cala dobe rerestauracjo-kawiarnia – przychodze tu niemal codziennie na pyszne patisserie – rozne wariacje na bazie francuskiego ciasta. Mozna tu zjesc takze popularne dania europejskie, chocby pizze. Nie jest tu tanio, ale tez nie koszmarnie drogo, ceny sa zblizone do tych w Polsce. Klientela to bogaci czarni oraz biali, ktorzy jednak nie wygladaja na turystow. To raczej Ci, ktorzy tu mieszkaja, pracuja, dyplomaci itd. Kelner rozsciela na stole arkusze papieru z menu, sluzace jednoczesnie za obrus. W naglowku reklamowy slogan: Odkryc Amandine to odkryc dobry smak. A pod spodem: NO STRESS .
Zeby sie dodatkowo odstresowac, postanawiam poluzowac ramy budzetowe na czas pobytu w Bamako.

Spotkania
W Bamako zmuszony jestem zostac troche dluzej, niz planowalem. Czekam na opony, ktore rodzice mi wyslali z Polski. Przez Mission Catholique przewijaja sie najrozniejsi ludzie.
Do Mission Catholique ktoregos dnia przyjechala Yvette, fajna babka w srednim wieku, Holenderka, cyklistka. Rowerem zwiedzila Senegal i Gambie, wlasnie wrocila z rundki po Mali. Za kilka dni wraca samolotem do domu. Jest artystka, bierze udzial w przedsiewzieciach teatralnych, zajmuje sie takze rzezba. Spedzamy razem troche czasu, zwiedzamy Musée National, „odkrywam” dla niej dobry smak Amandine. Ktoregos razu w Mission pojawil sie Richard, pewien rozmowny Amerykanin kolo 50-tki. Na poczatku myslalem, ze to jakis zakonnik, nosil bowiem taka marokanska tunike z kapturem, jak sie okazalo, kupiona w Marrakeszu. Richard mowi chetnie i duzo, znakomicie porusza sie w tematyce swiatowej kultury, historii, geografii, a nade wszystko zna sie na kuchni. Pracuje jako kucharz na statkach.
Siedzimy w kilkuosobowym towarzystwie na ganku, Richard saczy drinka z jak sie wyrazil „podlej jakosci” ginem, ktorym czestuje Yvette dolewajac go do jej szklanki z cola. Ta chetnie na to przystaje, za chwile ma zamiar sie polozyc i przespac ze dwie godzinki przed podroza, po polnocy rusza na lotnisko. Mloda Greczynka zajada sie mango. Richard twierdzi, ze jest ok 5 gatunkow tego owocu, a jemu najbardziej smakuja (tu pada zapomniana przeze mnie nazwa), czyli te male czerwone, co rosna na Madakaskarze.
Opuszczam towarzystwo, jade na koncert plenerowy nad rzeka. To festival de marionettes, oprocz dwoch scen z malijska muzyka na zywo, sa takze kramy z rekodzielem i innymi pamiatkami. Sporo malijskiej mlodziezy, zywo reaguja na znane sobie rytmy. Jest tez sporo bialych turystow. Przy kramie prowadzonym przez wyluzowanych rastow dostrzegam znajoma twarz. To Nejad! Co za niespodzianka! Witamy sie serdecznie, okazuje sie, ze sa razem z Tony'm i Valerie w pobliskiej Auberge, idziemy sie z nimi przywitac. Wszyscy jestesmy zachwyceni ponownym spotkaniem, opowiadamy sobie co i jak. Tony i Valerie jutro wracaja do domu, sprzedali swoje auto, kupili bilet lotniczy z Bmako, Nejad zostaje tu jeszcze kilka dni i rusza do Segou. Spedzamy przmily wieczor, przed polnoca wracam do siebie. Przy stoliku siedzi juz tylko Ivette i Richard.
- I jak, przespalas sie?
- A wiesz, nie za bardzo, caly czas myslalam, czy wszystko spakowalam, czy aby o czyms nie zapomnialam. Za pol godziny przyjezda taksowka.
- Zaczekasz ze mna, zeby pomoc zaladowac moj rower na samochod?
- Pewnie.
Richard, ktory do tej pory milczal, w tym momencie uniosl glowe i oswiadczyl:
- Wizy sa bardzo drogie!
Dopiero teraz spostrzeglem, jak bardzo jest pijany. Wobec braku zainteresowania z naszej strony tematem wiz, w koncu przechodzi na inny. Ze Stany zjednoczone nigdy nie kolonizowaly zadnego kraju. Nigdy. Swoje slowa podresla teatralna mimika, stasujac dlugie pauzy, akcentujac koncowki fraz stanowczym, nieznoszacym sprzeciwu spojrzeniem. Protestujemy, bo przeciez Amerykanie kolonizowali Indian...
- Mowicie o Indiach....?! To przeciez Anglicy! Patrzy chwile bez slowa na Ivette, ta powtarza, zechodzi o Indian, a nie Hindusow, co w angielskim nie jest latwe do rozroznienia. Tym bardziej dla pijanego w trabe Richarda.
- Nigdy nikogo nie kolonizowalismy, nigdy.
Znow spoglada na Yvette i triumfalnie sylabizuje:
- H o l l a n d, N e t h e r l a n d....
Z trudem powstrzymuje smiech, opuszczam glowe, Ivette robi to samo. Richard wstaje, idzie do kuchni, po chwili wraca z pelna szklanka swojego ginu z tonikiem. Siada. Jego mocno zmeczone oczy odmawiaja posluszenstwa, Richard walczy z zamykajacymi sie powiekami rozpaczliwie unoszac brwi. W koncu kapituluje i opuszcza glowe nad swoja szklanke.
Chwila wytchnienia, kontynuujemy rozmowe z Yvette, ze za parenascie godzin znajdzie sie w innym swiecie, gdzie jest zimno, ze wpadnie w rytm codziennych zajec itd. W pewnym momencie Richard zywo unosi glowe, widac, ze ma cos nowego do powiedzenia:
- Mialem plan, zeby zwiedzic Afryke Zachodnia, pojezdzic tu i tam. Ale cos wam powiem. Mam jeszcze taki maly sekretny plan. Pojade do Sierra Leone, pojdenad rzeke, i poszukam diamentow.
Ten temat juz dobrze znamy, o diamentach i w ogole o kamieniach szlachetnych Richard mowil cale popoludnie. Ale ten wyraznie jest przekonany, ze mowi nam o tym pierwszy raz. Unosi w gore wskazujacy palec:
- Byc moze, byyyyyc moze.... znajde piekny blyszczacy kamien, 100-karatowy diament...
Nie wytrzymuje, parskam smiechem, Yvette za mna.
- Nie wierzycie mi?! Pamietajcie, wiem co mowie. Rozmawiacie z dyplomowanym geologiem. G e o l o g i e m – powtarza powoli, co przy jego amerykanskim akcencie to slowo brzmi szczegolnie przeciagle.
- Sierra Leone to jedyne miejsce na ziemi gdzie diamenty czekaja, zeby je podniesc, tak...
Nie podnosze glowy, ze wszystkich sil staram sie zachowac powage, wiem, ze jezeli spojrzena Ivette, oboje znow parskniemy smiechem. Richard bierze w dlonie lezacy przed nim talez z obierkami mango i wykonujac nim zamaszysty ruch kontynuuje:
- Zwyczajnie pojde nad rzeke, i o tak, myjac talerz po sniadaniu, wyciagne z wody prawdziwy klejnot...
Oboje z Ivette placzemy ze smiechu.

Na ostatnie trzy noce przeprowadzam sie do auberge Nejada, zaluje, ze wczesniej tu nie trafilem. Lepiej i taniej niz w Mission Catholique. Nawet cieply prysznic mozna wziac (!). W niedziele spedzam niezapomniany wieczor, towarzystwo znakomite:
Kilkoro mlodych francuzow grajacych na gitarze i bebenkach, Andrianne i Melanie - dwie dziewczyny z Quebec'u, ktore poznalem kilka dni temu na jakims koncercie, dwoch Malijczykow, pracujacych w oberzy, Dmitrij - Rosjanin, ktory wlasnie przyjechal (przed wyjazdem z Europy zarezerwowal tu pokoj, ale na miejscu okazalo sie, ze nie ma juz wolnych pokoi, jest z lekka poirytowany), no i zgadnijcie kto? Cristian! Ten Cristian, z ktorym jechalismy razem w weglarce pociagiem w Mauretanii...! Wlasnie zakonczyl swoja podroz po Afryce, przejechal wszystkie te kraje do ktorych i ja sie wybieram, tyle, ze w odwrotnej kolejnosci. Zladowal w sasiednim hoteliku, wpadl tutaj sprawdzic, czy mozna cos zjesc i natknal sie na moj rower. Niezle, co?
Francuzi maja kilka litrow wina, przywiezli je w specjalnym zbiorniku, takim termoforze gumowym, smiejemy sie charakterystycznego akcentu z Quebec'u, kazdy starasie nasladowac Andrianne i Melanie, bawimy sie do poznej nocy.
Nazajutrz leniwe przedpoludnie na tarasie, robie wszystkim zdjecia portretowka.






















12 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Hm widzę kolego, że chcecie kolego edukować społeczeństwo, nie mamy drobnych, nie dajemy obcym, etc. a nie wydaje Ci się, że od tego jest ONZ?
Co na to Belgowie, którzy nie mają żadnych bocianów, a Anglicy, którym zniknął ostatni Gacek Wielkouch?
Ubodzy w faunę i florę wyruszają do Afryki, choć gdyby nie zima w Białowieży...
Czekamy Domino....

NightRider pisze...

Ciekawe... bardzo ciekawe. Jak nazwac taki gatunek dramat z elementami komedii? czy komedię z wątkami kryminalnymi?. tak czy owak sprawe ... Nowak. Fajnie sie to czyta.

Ania M. pisze...

Jak ja Ci zazdroszcze tych wrażeń :) szkoda że bilety do Bamako są takie drogie ;) buziaki!!!

Anonimowy pisze...

Witaj Dominiku - wielki podróżniku. Trzymam za Ciebie kciuki. Nie wiem czy ja dałbym radę tak jak Ty podróżować na rowerze. Od 2 lat jestem maniakiem motocykli i marzę aby kiedyś wyrwać się z Polski i zobaczyć trochę świata. Serdecznie Cię pozdrawiam. Wojtek Naszko z Bydgoszczy

Anonimowy pisze...

No a ja już po swoich wakacjach. Niestety tylko tydzień ale dobre i to.
Jaka jest dalsza trasa? Kiedy wracasz? I dokąd jedziesz na następną wyprawę. Bo, że pojedziesz wkrótce jestem pewien. Już przepadłeś. Zachorowałeś nieuleczalnie a Twój status rodzinny i zawodowy nie ogranicza Cię tak bardzo. No więc dokąd?
Spław.

Anonimowy pisze...

Dominik, Twoje zdjęcia są absolutnie fantastyczne! Przygód Ci zazdroszczę, a czytanie o nich w biurze w Poznaniu przy beznadziejnej pogodzie za oknem to po prostu miód na moje serce :)

Ściskam mocno!
K.

Anonimowy pisze...

Jerzyczek,
kończ Waść tę książkę i pakuj plecak. W kolejną sobotę wybieramy się z Marudą na biegóweczki do Czech.
Domino mam nadzieję że trasa ta utkwiła Ci w pamięci;)
A propos nart - podobno niektórzy ślizgają się na nich po wydmach. Widziałeś takich?

Anonimowy pisze...

Jerzyk, byliśmy właśnie na nartach (i desce - bo się uczyłem ;) i mój syn (lat 7) odkrył, że najfajniej jest jak się zjeżdża z trasy i krzyczał do mnie "tata, tata ja to najbardziej lubię jeździć na tych wydmach!" - więc może chodzi Ci o niego ?
Spławik.

domin pisze...

Hej!
Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie z Mopti. Troche zaleglosci w moich postach, kolejnego prawie ukonczylem, ale zdjecia laduja sie w nieskonczonosc. Za kilka dni bede mial mozliwosc ukonczenia, a bedzie ciekawie, oj tak. I zdjec cale mnostwo. Splaw - chetnie wybralbym sie na Mazury, mala ekipe zebrac, pojezdzic po tamtejszych wioskach, jeszcze tego lata. Kto chetny?

Anonimowy pisze...

Mazury Garbate? Powtórka z biegówek w Swałkach (pamiętne -30C) tylko na rowerze? Super. Ja mam zaplanowane na najbliższe wakacje 2-3wyjazdy rowerowe z rodzinką. Tygodniowe. Kajtek 3 lata temu jak miał lat 5 robił dziennie na swoim rowerze do 30 km dziennie. Więc w tym roku już na większym pewnie da radę 40-50. Lena będzie miała 1,5 roku więc fotelik albo przyczepka (jeszcze się waham). Teren musi być płaski i bezpieczny (bez ruchu drogowego) stąd trasy: naddunajska ścieżka rowerowa Pasawa - Wiedeń, dolina rzeki Altmul (okolice Norymbergi), dookoła jeziora Bodeńskiego. Ale taka męska "wyrypa" - świetny pomysł. Jeszcze paru chętnych by sie znalazło.
Spław.

Anonimowy pisze...

z checia sie pise na mazury i na biegowki i na rower i na lodke ale czasu jakos brak. Jak beda jakies konkrety to z pewnoscia sie wybiore. super jest wspominac nasze nurki w snieg. Jerzy

Anonimowy pisze...

I Chudy by pojechał. Spław.