Witamy w Kraju Dogonów (cz. I)

Po świecie, a nawet dookoła świata, jeździ wcale niemało ludzi. Do mojego hostelu w Douentz'y przyjechały dwie pary Francuzów, dla których Mali jest jednym z ostatnich etapów ich podróży dookoła świata. Na motorach, takich z miejscem dla pasażera z boku, „moto side”, nie wiem czy istnieje polska nazwa. Wspaniali ludzie, koło pięćdziesiątki, zamarzyli, zaplanowali i zrealizowali wielką przygodę. Cztery lata zajęły im przygotowania, pojazdy skonstruowali sami. Oto link do ich strony www.passagers-du-monde.net
Są bardzo serdeczni, Alain zaprasza mnie na piwo, przegadaliśmy całe popołudnie. O życiu przegadaliśmy. Wieczorem wspólna kolacja, nie pozwalają mi za siebie płacić. Właśnie wrócili z Kraju Dogonów, polecają mi swoją trasę.
Kraj Dogonów to najbardziej znana atrakcja turystyczna Mali. Podobno bardzo, bardzo turystyczna, ale pomimo to, warta odwiedzenia. Jednak miałem sporo wątpliwości, czy w ogóle tam jechać, z dwóch powodów. Po pierwsze Kraj Dogonów to łańcuch górski, idealny do uprawiania trekkingu, ale z pewnością nie rowerem. A po drugie, zwyczajowo wynajmuje się przewodnika, a to już nie tania imprezka, na trzydniowy trekking trzeba przeznaczyć ok 450 zł... Ale przewodnik nie jest obowiązkowy. Przydatny, 99% turystów korzysta z ich usług, ale przymusu nie ma. Jak nie ma, to spróbuję. Tylko co z rowerem? Jedyny szlak, który na mapie mojego przewodnika wygląda na przejezdny, to taki od drugiej – zachodniej strony. Myślałem, żeby pojechać nim z Douentzy do pierwszej wioski u podnóża gór i tam ewentualnie zostawić rower i wybrać się na trekking. Ale Francuzi polecają mi inny, dużo ciekawszy szlak, który na mojej mapce oznaczony jest jako „tylko dla pojazdów terenowych”. Twierdzą, że stopnień zapiaszczenia nie jest aż tak duży, być może momentami trzeba będzie popchać rower, ale tragedii nie ma. No cóż, skoro tak twierdzą, to zaryzykuję. Polecają mi także gorąco wizytę w wiosce Yendouma i odwiedziny ich serdecznego przyjaciela, którego znają jeszcze z Francji, niejakiego Emila, Dogona, który jest tam lekarzem i jednocześnie właścicielem campement (tak się nazywają hoteliki w dogońskich wioskach).

Pobudka o szóstej, śniadanie, wspólne zdjęcie i wyjazd na podbój „la falaise”.



Na początku jest dobrze. Uściślijmy - przez pierwsze 2 km jest dobrze. Potem jest... niedobrze jest, bo trza rower pchać. No trudno, może to taki fragment, pewnie nie cały czas tak będzie. No to pcham sobie. Bywają odcinki o nieco twardszym gruncie, ale tak krótkie, że nie opłaca się wsiadać na rower, bo ciągłe wsiadanie i zsiadanie męczy bardziej niż pchanie po twardym. Po godzince pchania docieram do rozwidlenia. Patrzę na mapkę – tak, to chyba to, choć pewności nie mam. Skręcam w prawo, lepiej być bliżej zbocza górskiego, lewym szlakiem mógłbym za bardzo się oddalić. Pcham dalej, jest coraz ciężej, koła grzęzną w piachu, przypominam sobie piaskową przygodę w Timbuktu. Hmm, czy to na pewno ta droga? Na szczęście jest kogo zapytać, co chwila mija mnie albo wóz zaprzęgnięty w osiołka albo idące gęsiego kobiety z miskami na głowach. Wszyscy w przeciwną stronę – do miasta. Mój pierwszy cel na trasie to wioska o nazwie Bamba, jakieś 20-25 km stąd. Pytam kobiet o Bambę, rozmawiamy na migi i domysły. Sugerują dotarcie do równoległej drogi po lewej stronie. Zdaje się, że jest mniej zapiaszczona. No to zwrot w lewo i przez pole, pod górkę, żeby nie było za łatwo. Odpoczywam kilka razy, ale w końcu docieram drogi, faktycznie, nieco lepsza. Niestety nie na tyle, żeby wsiąść na rower, ale pcha się łatwiej. Pytam się wszystkich o Bambę, wszyscy zgodnie pokazują, że prosto, ale że daleko. No to pcham. Znów głęboki piach, spróbuję pojechać obok drogi, prawą stroną, teren wydaje się twardy. Tak, to dobry pomysł, jadę sobie bezdrożami, staram się mieć kontakt wzrokowy z drogą, która podejrzanie ucieka bardzo na wschód. Mam wątpliwości, wg mapy wyglądać to powinno inaczej... A może to wina przejrzystości powietrza, górskie zbocze znika jak we mgle. Tak czy inaczej postanawiam mimo wszystko trzymać się bliżej gór, bo to większy pewnik, że w końcu dojadę do tej Bamby. Po kilku kilometrach grunt przestaje współpracować, znowu muszę pchać rower. Boję się o mój palec, że się rana zabrudzi, bo nie goi się najlepiej. Poza tym co chwila wpadają mi między sandał a stopę takie małe kłujące roślinki, uprzykrzając tym samym i tak niełatwą przeprawę. Decyduję się zmienić sandały na moje górskie buty, które wegetują na dnie sakwy od czasów Mauretanii. Na coś się w końcu przydały.
Docieram do kamienistego wzgórza, próbuję zorientować się gdzie jestem. Nic mi się nie zgadza, niech to szlag... Zmęczony jestem już nie na żarty, pcham ten rower już ze trzy godziny. Bamba powinna być nie dalej niż 10 km. No nic, ruszam.





W oddali przed sobą, dostrzegam jakiegoś chłopaka, zmierzającego w tym samym kierunku co ja. Wszyscy do tej pory napotkani ludzie szli w przeciwną. Postanawiam go dogonić. Nie jest to łatwe zadanie, wołam do niego, żeby się zatrzymał. Docieram do piaszczystej drogi, docieram do niego. Nie mówi po francusku, ale nazwę Bamba kojarzy.
- Bamba? - pokazuję kierunek w jakim prowadzi droga.
- Bamba – odpowiada potakując głową.
No to idziemy. Zakopuję się w piach, chłopak widząc to pomaga mi pchając rower od tyłu. Gdy grunt robi się twardszy, toczę swój pojazd bez jego pomocy, jednak nie trwa to nigdy zbyt długo. Tak więc idziemy razem, ja i mój nowy towarzysz - pchacz. Przypomina mi się zdjęcie Kazika Nowaka ze strony 148...
Jest już południe, upał w pełni, idziemy w milczeniu. Raz po raz musimy pokonywać przecinające drogę dna wyschniętych uedów, czyli takie piaskownice. Rozpędzamy się wtedy i pokonujemy je w biegu – tak jest najłatwiej. Zarządzam krótką przerwę na odpoczynek pod małym drzewkiem. Dzielę się wodą, pytam jak ma na imię. Abdul. Pytam o Bambę. Daleko? Pokazuje gest ręką, że jeszcze daleko. Ruszamy. Guma. Łatka się odkleiła. W Douentz'y kupiłem dwie dętki, zakładam więc nówkę-sztukę made in India. Pchamy dalej. Bywa, że są odcinki, które mógłbym popedałować, ale nie decyduję się na to, wolę się trzymać Abdula, to mi się zwyczajnie opłaca. Co chwila musiałbym zsiadać z roweru i mordować się w piachu. A tak, czuję się bezpiecznie, mam pomoc i przewodnika w jednym.
Po kilku godzinach wyczerpującego marszu docieramy do jakiejś wioski. Uzupełniam wodę w studni. Jak wszędzie na wioskach - gromada zaciekawionych dzieci podbiega do nas. Dla mnie to norma, dla Abdula nowość, skutecznie je przegania kilkoma słowami. Idąc przez wioskę przechodzimy obok miejsca, gdzie kilku mężczyzn siedzi w cieniu pod daszkiem. Abdul wyjaśnia co i jak, a ja się witam, po czym pytam o jedzenie, czy można coś tu kupić. Nie, kupić nie można, ale można zjeść. Po kilku chwilach zostajemy przedstawieni szefowi wioski, który proponuje wspólny posiłek.
- Makaroni? - Pyta, czy to znam i lubię. Pewnie, że tak!
Makaroni okazuje się być ryżem z tłuszczem i drobinami ryb, jaki jadłem na pinassie. Trudno-świetnie. Lepsze to niż nic. Jemy palcami, wszyscy z jednej miski, – szef wioski, my dwaj i jeszcze dwóch mężczyzn, z których jeden trochę zna francuski. Na koniec pytam go, ile się należy. Ten, po konsultacji z szefem wioski odpowiada, że co łaska. Daję monetę 500-frankową (ok. 3 zł). Na jej widok przez glinianą izbę przechodzi pomruk zadowolenia. Dziękuję za gościnę, żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę. Do Bamby podobno już całkiem niedaleko, ale tak naprawdę to trudno tu komuś zaufać w tej kwestii.

Nie wiem jak i kiedy, ale w pewnym momencie zorientowałem się, że już nie jesteśmy na płaskiej, otwartej przestrzeni, po obu stronach są skały. Otoczenie jest niezwyczajne, bajkowe wręcz. Pośród obłych skał wyrastają strzeliste palmy kokosowe na przemian z niewielkimi baobabami. Niestety jestem tak wyczerpany ciągłym pchaniem roweru po piachu, że nie mam ochoty na robienie zdjęć, wręcz cieszę się, gdy słońce całkiem zaszło za chmurami, bo nie dosyć, że upał nieco mniejszy, to mam pretekst, usprawiedliwienie, bo zdjęcia i tak nie wyszłyby rewelacyjnie. Ograniczam się do podnoszenia raz po raz głowy, aby chociaż zapamiętać jak tu było.

Całe popołudnie to walka ze zmęczeniem, z upałem. Mniej więcej co pół godziny zarządzam krótki odpoczynek na napicie się i 5-minutową drzemkę w cieniu skały bądź drzewa. Zerkam na licznik kilometrów i nie mogę się nadziwić wielkości błędu w moich obliczeniach, bo według mapy przynajmniej od 10 km powinniśmy być już w Bambie. Tymczasem koło 16.00 docieramy do kolejnej wioski. Abdul pyta o drogę, a gdy słyszy odpowiedź, na jego twarzy maluje się wyraz rozczarowania, zdaje się, że do Bamby jest dalej niż myślał. A może pomyliliśmy drogę? Nie wiem, idziemy dalej. Szlak zmienił się, już nie brodzimy w piachu tylko posuwamy się do przodu kamienistą ścieżką, często przeciskając się między skałami, jesteśmy w prawdziwych górach. W pewnym momencie uderzam tylnym kołem w ostrą krawędź dużego kamienia – bum! A potem szybkie ssss... Opona nietknięta, ale świeżo założona dętka ma spore pęknięcie, spróbuje zakleić. Naprawiam, montuję koło, zakładam wszystkie sakwy, ale niepotrzebnie, łatka puściła, flak. Abdul załamany, ja robię dobrą minę do złej gry, nie mam wyjścia. Zakładam starą dętkę, całą połataną, może będzie trzymać. Trzyma, ciekawe jak długo.

Jest już późno, jakieś pół godziny przed zachodem słońca, gdy docieramy do kolejnej wioski. Mam wrażenie, że Abdul tu wszystkich zna, pewnie prowadzi mnie po labiryncie wioskowych ścieżek, w końcu wprowadza mnie na podwórko jednego z glinianych domostw i prosi, żebym tu zaczekał. Po chwili wraca w towarzystwie gościa, który okazuje się mówić biegle po francusku. Tłumaczy mi, że jesteśmy w wiosce Abdula, że dziś już nie ma sensu dalej iść, bo jest zbyt późno, spędzę noc u niego w domu, a jutro pójdziemy dalej. Ma na imię Amadou, jest studentem geografii, przyjdzie jeszcze wieczorem pogadać.

Tego dnia rower nakręcił 40 km, z czego wspólnie z Abdulem pchaliśmy go przez 35 km.

Mycie przy studni, potem kolacja którą Abdul przyniósł, prawdopodobnie z rodzinnego domu, bo tu mieszka w trójkę ze starszymi braćmi. Wygląda na zachwyconego, że mnie może u siebie gościć, zaprasza kolegów, rozmawiamy, popijamy... hmm, taki biały mączny płyn, na bazie prosa, z rozmiękłymi ziarenkami na dnie, nawet smaczne. Przez jakiś czas dotrzymuję towarzystwa, ale z czystej grzeczności, jestem tak zmęczony, że nie myślę o niczym innym jak o wejściu do namiotu i położeniu się spać, nie doczekam wizyty Amadou.

Nazajutrz Adbul przyniósł śniadanie – ryż z kurczakiem! Z tego co się zdążyłem zorientować, ludzie w takich wioskach rzadko jedzą mięso, to raczej rarytas, jadany nie z byle okazji. Jestem więc pod dużym wrażeniem gościnności tego młodego chłopaka.

Abdul idzie się przygotować do drogi, a ja zostaje na kilka chwil sam. Cały czas zaglądają do mnie tutejsze dzieci. Przyglądam się ich zabawom, tańczą w kółeczku, śpiewają przy tym, wyglądają na najszczęśliwsze dzieci świata, tu, na jego końcu...





W wiosce u Abdula:











Ruszamy po dziewiątej, kamienistym szlakiem kluczymy między skałami, Abdul wpycha mnie na stromych podjazdach. Patrzę na siebie z boku i sobie myślę, że to czysta głupota rowerem pchać się przez taki teren. To jakby pchać obładowany rower po tatrzańskich szlakach...

Wiosek jest coraz więcej, w jednej z nich dołącza do nas gromadka młodych chłopaków, żywo zainteresowanych niecodziennym gościem. Teraz szlak schodzi kilkusetmetrowym zjazdem ostro w dół. Abdul trzyma rower za wór transportowy, a ja prowadzę go mocno zaciskając dłonie na hamulcach. Chłopaki co chwila podpytują, czy mogą mi pomóc, ale trochę się obawiam oddać im w ich ręce kierownicę roweru, bo oprócz ciągłego hamowania trzeba jeszcze ciągle uważać na kamienie pod kołami. Jednak w końcu mam już dosyć tej mordęgi i ryzykuję – niech poprowadzą. Jedna wywrotka na samym początku, ale to dobra nauczka, teraz już wiedzą o co chodzi. Idę sobie swobodnie z boku, co za ulga! Tak mógłbym iść dzień i noc. Po zejściu z góry rozstajemy się z pomocnikami i idziemy dalej sami. Mijamy ogrody Dogonów, przy rzeczce. Zarówno mężczyźni jak i kobiety noszą wodę w wielkich bukłakach z tykwy, nawadniając zielone poletka.

Droga zrobiła się na tyle dobra, że decyduję się kontynuować samodzielnie. Żegnam się z Abdulem, wręczam mu w ramach wdzięczności za jego pomoc banknot 2000 CFA. To dużo i mało. Może 13, 14 zł, ale jak na tutejsze warunki to jednak dużo. Ale już w chwilę po rozstaniu mam mieszane uczucia, powinienem był mu dać więcej. Usprawiedliwiam się, że nie mogę być zbyt rozrzutny, bo jeszcze nie wiem, co mnie dalej czeka, czy nie przyjdzie mi zapłacić za jakiś transport.
Jedzie się znakomicie, tzn. sam fakt, że wreszcie mogę jechać a nie pchać jest znakomity. Ale szczęście nie trwa długo, muszę co chwilę zsiadać i pchać, piach na szczęście tylko miejscami jest głęboki. Tak czy inaczej męczę się dość szybko, a Bamby, do której miało być tylko 2 godziny drogi, jak nie było tak nie ma. Zaczynam kombinować, jak by się tu dostać jeszcze dziś do Yendouma, może wynajmę wóz? Taki z osiołkiem, dużo ich tu jeździ tymi drogami, im piasek niestraszny. Jedzie się bardzo powoli, ale zawsze to lepiej niż pchać. Pytam w pierwszej napotkanej wiosce.
Yendouma?! To bardzo daleko. 10 000 CFA.
Nie, to zdecydowanie za drogo. Nie chcą zejść poniżej 9000. Poza tym dziś jest już zbyt późno, nawet, jeśli dojedziemy na wieczór, to wóz z woźnicą będzie musiał zostać tam na noc. Idę dalej, zatrzymuję się przy sklepiku, obok którego kilku miejscowych dyskutuje w cieniu pod wiatą. Chyba wyglądam na bardzo zmęczonego, bo jeden z nich proponuje mi odpoczynek u niego w domu. Dostaję wodę do umycia się, kładę się w małej ciemnej, ale przyjemnej izbie, na macie na w specjalnej wnęce na podwyższeniu. Tak, mam ochotę się zdrzemnąć. Leżę na plecach, patrzę w ciemny sufit, potrzeba odpoczynku uświadamia mi jak bardzo jestem zmęczony. I nie jest to zmęczenie tylko dzisiejszego dnia, także wczorajszego, także poprzednich kilku, a może i kilku ostatnich tygodni, miesięcy... Jestem zmęczony nie tylko fizycznie, mam już trochę dość tej Afryki w ogóle. Pierwszy raz myślę o wcześniejszym powrocie.

Omar namawia mnie, żebym został na noc, a ruszył dalej dopiero jutro rano, ale na to nie mogę sobie pozwolić, muszę się znaleźć najdalej za trzy dni w Mopti, żeby przedłużyć wizę. Korzystam jednak z posiłku, na który mnie zaproszono po drzemce. Jemy taką papkę z prosa, w kolorze kaszy gryczanej. Po urobieniu w dłoni kulki macza się ją w brązowym sosie z owoców baobabu i taką wkłada do ust. Niezłe to nawet, zawsze jakaś odmiana po ryżu.

Do Bamby mam już tylko kawałek, ale nie ona jest moim dzisiejszym celem. Droga się nieco poprawia, mogę pedałować. Dołącza do mnie kilku chłopców na rowerze, jadą do Bamby, zagadują, jedziemy razem. Dogania nas motocykl. Zamieniam z kierowcą kilka słów, proponuje mi nocleg u siebie w domu, bo do Yendouma za daleko – dziś nie dojadę. Nie, nie bardzo mam ochotę, bardzo chcę dojechać dziś na miejsce. Choćby po ciemku. Mijamy Bambę – duża wieś, przepięknie położona na zboczu góry. Zatrzymuję się na chwilę, żeby zrobić przynajmniej jedno zdjęcie. Jedziemy dalej. W pewnym momencie motocyklista proponuje, że poprowadzi mnie inną drogą, bo ta za chwilę będzie bardzo piaszczysta. Tak, bardzo chętnie. Skręcamy w prawo, jedziemy wąską ścieżką prowadzącą w stronę zbocza góry. Ścieżka robi się coraz bardziej piaszczysta, raz po raz dla mnie nieprzejezdna, muszę zsiadać i pchać. Mój przewodnik czeka za mną kawałek dalej. Docieramy do wioski, przejeżdżamy przez sam jej środek piaszczystymi ścieżkami. Miało być lepiej a jest gorzej. Zostaję daleko z tyłu, wściekam się, głośno klnę po polsku wprawiając w osłupienie gromadkę biegnących do mnie wioskowych dzieci. W końcu dowlokłem się do motocyklisty, który ceremonialnie wita się z niemal wszystkimi mieszkańcami wioski.
- I to ma być mniej piaszczysta droga? - wybucham – poprowadziłeś mnie tędy, bo chciałeś odwiedzić swoją rodzinę!
- Nieprawda, zobaczysz za chwilę, jak dotrzemy do tamtej drogi, jaka będzie zapiaszczona.

Musiałem go bardzo urazić, bo gdy wkrótce dotarliśmy do poprzedniej drogi, która faktycznie okazała się piaskownicą, jeszcze długo w wielkim wzburzeniu prawił mi wykład na temat swojej uczciwości. Przeprosiłem go grzecznie, to ze zmęczenia, bylem wściekły, wyżyłem się trochę na nim.

Docieramy do jego wioski – Were. Tubiné – tak ma na imię – przez całą drogę namawiał mnie na nocleg u niego. Wioska okazuje się na tyle urokliwa, że w końcu postanawiam skorzystać z jego propozycji. Ma całkiem okazały dom, lokuję się z moim namiotem na zadaszonym tarasie. Tubiné od początku wyglądał mi na cwaniaka, mam jakieś uprzedzenie do tego człowieka, tak za twarz. No ale nic, będę ostrożny, czujny. Proponuję mu wspólną kolację, ale z moich zapasów. Mam jeszcze trochę starego chleba, sardynki w puszcze, ogórek i cebulę. Chcę odpocząć od ryżu i prosa, poza tym obawiam się, że za swoją gościnę Tubiné może mnie na koniec słono podliczyć. Przygotowałem jedzonko jak zwykle - w moim plastikowym pudełku. Wyciągam swoją łyżkę, widzę niepewność w oczach Dogona – jedz ręką, nie krępuj się – jego uśmiech wraca na twarz. Po kolacji mam ochotę na wizytę w miejscowym butiku, może znajdę coś słodkiego. Idziemy razem. W butiku nie ma żadnych słodyczy, ale jest za to pastis! No ładnie, Dogoni, choć muzułmanie, to od alkoholu nie stronią. Ku uciesze Tubiné kupuję pół litrowej butelki, ale wychodząc ze sklepiku ten dyskretnie chowa ją za pazuchę, czyli jednak tak otwarcie się tu nie pije.

Żona Tubiné przygotowała ryż, nie ma to-tamto, trzeba zjeść. Resztę wieczoru spędzamy na rozmowach o tym i o tamtym, on narzeka jaki to jest biedny, a ja komplementuję zarówno jego gościnność jak i okazałość jego domu oraz całej wioski. Czuję jak bardzo tym samym zaskarbiam sobie jego sympatię. Najchętniej zatrzymałby mnie na kilka dni. Pytam go o jego rodzinę, o dzieci. Odpowiada, że dzieci ma piątkę, w tym dwoje żyjących. W tym momencie przypominam sobie zatrważające statystyki dotyczące niezwykle dużej śmiertelności niemowląt w Mali w tym kraju. Pytam także o żonę, bo my tu na tarasie tak sami, a ona tam na dole, osobno, może też by chciała poznać jak by nie było egzotycznego gościa. Zagaduję więc ostrożnie, co z jego żoną, czy mówił jej o mnie, kim jestem i co tu robię. Tak, żona nie ma nic przeciwko mojej wizycie, mam się czuć jak u siebie. No cóż, chyba mnie nie zrozumiał, a raczej takie tu są zwyczaje, że on i jego żona to jeden świat, a on i ja tu na tarasie to drugi. I tych światów się tu nie miesza.

O dobrym wyspaniu się w dogońskich wioskach nie ma mowy. Przed czwartą nad ranem budzi mnie muezin z pobliskiego meczetu. Oprócz mnie budzi się także kogut, który pieje przez kolejną godzinę. O szóstej znów zmienia go muezin...
Poranek wykorzystuję na robienie zdjęć z tarasu. Jest tu naprawdę uroczo, szkoda tylko, że słońce takie blade, wciąż to przeżywam, wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Na śniadanie proponuję, że kupię dla nas obu jakieś lokalne racuchy, w niemal każdej miejscowości o świcie można coś takiego kupić. Tak, tu też, ale okazuje się, że tutejsze „galetes” są inne – ciemne – z prosa. Wygląda na to, że proso to najpowszechniejszy składnik diety Dogonów. Dodaję do nich cukier, Tubiné z początku się temu trochę dziwi, ale w końcu sam je nim posypuje.
Po śniadaniu idziemy wspólnie zrobić zdjęcia, ale najpierw czeka nas zwyczajowa wizyta u szefa wioski, tak wypada. Tubiné jest na tyle ostrożny, że decyduje się najpierw samemu złożyć wizytę „sołtysowi”, aby zapowiedzieć nasze wspólne odwiedziny. Cyrki, ale szanuję. Kurtuazyjna wizyta w domu szefa wioski jest miła i nie trwa długo, wymiana uprzejmości, pytam o pozwolenie na robienie zdjęć, zostawiam zwyczajowy drobny datek. W końcu ruszamy na skaliste zbocze, robię zdjęcia, to moje ulubione chwile.


















Tubiné na tarasie swojego domu




cdn...

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Już myślałem, że nie dokończysz. Kupiłem książkę "Afryka Kazika" i czytam Kajtkowi. Podoba mu się bardzo. Przeplatamy czytanie oglądaniem zdjęć z tej od Ciebie. A propos zdjęć, Kaśka pyta o zdjęcia z imprezy, możesz przysłać płytkę? Wyciągłem rower i już śmigam po okolicy. Nawet przymierzyłem czy zmieści mi się do samochodu jak złożę tylne siedzenia. Zmieści się. W nagrodę za dobre wyniki dostałem zmianę terenu - zabrali mi mazwosze i do lubelszczyzny dołożyli Podlaskie i Warmińsko-Mazurskie. Będę jeździś do roboty z rowerem.

domin pisze...

Hej! Pewnie, że prześlę. Podaj mi adres tylko, np smsem. Specjalne pozdrowienia dla Kajtka!

Anonimowy pisze...

Dominik. Winszuje ciebie ze swietem Wielkanocy. Nie wiem ty juz powrocil do Poznania czy jestes w Afryce. Czytam twoj blog z ciekawoscia. Jszcze ciekawej ogladac fotografje.
Janek

Anonimowy pisze...

Dziękuję pięknie! Jestem w Poznaniu od połowy marca, szczegóły powrotu w najbliższym poście. Pozdrawiam!
Dominik

Anonimowy pisze...

Tak informacyjnie: to "miejsce z boku motocykla" w języku polskim nazywa się "boczny wózek", lub "kosz", czyli motocykl z bocznym wózkiem, to motocykl z koszem :-)