Nouadhibou - Choum - Atar

Przejscia graniczne oddzielone sa kilkukilometrowym odcinkiem ziemi niczyjej. Nie ma tu asfaltu, trzeba przejechac wyboista droga gruntowa. Po drodze mijamy porzucone wraki samochodow. Thomas zadaje pytanie, co by bylo, gdyby wlasnie tutaj sie urodzil? Jakiej narodowosci by byl? A gdyby popelnil tu przestepstwo, to jaki sad by go sadzil? No jaki?

Posterunek graniczny Mauretanii: „Islamska Republika Mauretanii”. Wita nas wojskowy w ciemnozielonym mundurze, na glowie ma szisze (turban) w kolorze piaskowym, spod ktorej wystaja tylko czarne okulary przeciwsloneczne. Nie wyglada na zartownisia. W koncu, po oficjalnych pomrukach, pyta: Rowerem? Przez cala Mauretanie? To meczace. Nie macie samochodow?

Za posterunkiem granicznym wjezdzamy na gladka szose, na ktorej moja terenowa opona (zalozylem zapasowa, bo staruszka-biedaczka pekla mi kilka dni temu) szumi tak glosno, ze odnosze wrazenie, jak bym jechal samolotem po pasie startowym, a po osiagnieciu 30 km/h jestem bliski oderwania sie od ziemi.

O zachodzie slonca docieramy do Nouadhibou. Z poczatku tez sobie lamalem jezyk na tej nazwie, ale z czasem nabralem wprawy, wymawiam ja latwo niczym „Pobiedziska”. Po wjechaniu do miasta od razu czuc, ze to inny swiat. Drewniane wozy zaprzegniete w osly mijaja sie z czarnymi mercedesami, wszedobylskie kozy swobodne przechodza przez glowna arterie miasta. Nieskonczenie dlugi ciag sklepow typu garazowego ciagnie sie po obu stronach ulicy. Kolor skory mieszkancow wyraznie ciemniejszy, natomiast zaskakuje duza liczba kolorowo poubieranych imigrantow z innych krajow afrykanskich, na poludnie od Mauretanii.

Trafiamy do wczesniej upatrzonego w przewodniku Campingu Abba. „Logujemy sie” w przyjemnym pokoju z lazienka. Po drugiej stronie podworka swego rodzaju hol, a raczej stolowko-swietlica, miejsce spotkan mieszkancow hotelu. Camping Abba to jedno z takich specyficznych miejsc, ktore mozna spotkac we wszystkich egzotycznych krajach, w miejscowosciach, gdzie nie ma duzego ruchu turystycznego, a hoteli jest niewiele. Tu laduje wiekszosc „niskobudzetowych” turystow podrozujacych z plecakiem po swiecie, dla ktorych dana miejscowosc jest jednym z etapow podrozy. W takich wlasnie miejscach mozna poznac ciekawe osoby, wymienic sie praktycznymi informacjami, podzielic wrazeniami z podrozy. Mozna tez przegadac z kims nowo-poznanym pol nocy.

Tego samego dnia przyjecho jeszcze kilka osob, tworzacych dosc osobliwe towarzystwo:

1. motocyklista z Luksembugra, ktorego spotkalismy jeszcze na granicy, dosc postawny, wysoki, z dlugimi wlosami po trwalej ondulacji, w wieku ok. 50 l., uprzejmy, mily, na szybce motoru ma przyklejony wycinek z gazety na swoj temat. Podrozuje po swiecie juz od kilku lat, nie ma sprecyzowanego planu, mysli o Chinach.

2. Jean Luc, krepawy Szwajcar, grubo po szesdziesiatce, wlosy a' la Polanski, lekko utykajacy na jedna noge. Pcha swoje dwie walizki na zoltym dwukolowym wozku typu taczkowego, okazuje sie, ze jezdzi z nim po calym swiecie. Zagaduje wszystkich, dowcipkuje, duzo gestykuluje, barwna posatc. Po krotkiej rozmowie okazuje sie, ze zwiedzil tak z tym wozkiem kawal swiata. Rowerem tez planowal, ale kontuzja kolana w mlodym wieku uniemozliwila mu taki sposob podrozowania. Zagaduje motocykliste - Luksemburg?! Wspaniale! Zawsze chcialem pojechac do Luksemburga!!!

3. Gregor - Sloweniec, lat 40, lysy, spoglada spod malych okularow nisko zawieszonych na nosie. Mowi powoli, ale interesujaco, chetnie prezentuje swoje poglady na rozne tematy. Typ z rodzaju tych, ktorzy, gdy znajda w towarzystwie sluchacza, to niesposob sie od nich uwolnic. Chlopaki nazywaja go super-idealista. Faktycznie, ma odjechane pomysly. Gdy wchodzimy na temat lokalnych problemow, to twierdzi np., ze gdyby mial wladze, to w ciagu kilku tygodni, a najwyzej kilku miesiecy stworzylby tu miasto europejskie, bo nie o pieniadze chodzi lecz o organizacje zycia.

4. Tu przybija mu piatke pewien mlody pol-Senegalczyk, pol-Mauretanczyk, rozmowny przewodnik, zaangazowany do pomocy trzem kobietom (dwie Irlandki i Brytyka, z pochodzenia Algierka), krecacych w tych stronach film... artystyczny.

I w takim to oto towarzystwie spedzamy wieczor, przy czym Jean Luc zgarnal Luksemburczyka na kielicha do lokalnego baru o podejrzanej reputacji, gdy tylko dowiedzial sie o istnieniu takowego.

Na drugi dzien przyjezdza mlody rowerzysta podajacy sie za Szwajcara. Poznajemy sie w sklapie, przy robieniu zakupow na droge. Jedzie pociagiem do Choum i dalej rowerem do Ataru, czyli tak jak ja.

Tego popoludnia wybieram sie na wycieczke zwiedziec Cap Blanc, podobno miejsce warte obejrzenia ze wzgledu na rezerwat fok mniszek. Mnie kusi ze wzgledu na wrak wielkiego statku, ktorego wielokrotnie mialem okazje ogladac na zdjeciach satelitarnych na google earth.

Docieram tam po godzinie jazdy szutrowym droga wzdloz drucianej siatki otaczajacej duzy przemyslowy port, gdzie laduje sie na statki rude zelaza przywieziona przez slynny pustynny pociag. Cap blanc przez to wcale nie jest bialy, bowiem caly obszar cyplu pokrywa rdzawy pyl. Docieram w koncu do rezerwatu, fok nie udaje mi sie zobaczyc, natomiast „moj” wrak przedstawia sie w calej okazalosci.

Pociag odjezdza na codziennie ok. 19.30, stawiam sie wraz z Cristianem (szwajcarski rowerzysta) i Gregorem na stacji ok. 18.00. Gregor kupuje miejsce lezace w jedynym wagonie dla pasazerow, a my rowerzysci, zacheceni przez wesola grupe muzykow z Senegalu, decydujemy sie na podroz w zwyklym wagonie towarowym, w tzw. weglarce, za free.

Na malej stacyjce, tuz po zachodzie slonca, jeden z czekajacych Mauretanczykow wychodzi na srodek placyku odzielajacegonas od torow i zaczyna nawolywac pozostalych do modlitwy. Niemal wszyscy mezczyzni ustawiaja sie obok niego w trzech rzedach i wszyscy zaczynaja sie modlic, powtarzajac slowa modlitwy za przewodnikiem. Klecza przy tym i powstaja, oddaja poklony, czynnosc powtarzajac kilkakrotnie. Kobiety siedza w konciku.

Pociag ma opoznienie. Czekamy. Podobno ma przyjechac za godzine. Potem, ze o 22.30. Potem, ze na 100 % o 23.10. W koncu przyjezdza o polnocy. Wrzucamy pospiesznie sakwy i rowery, jestesmy szczesliwi, gotowi stawic czola podrozy. Mamy towarzystwo w postaci mlodego Malijczyka, ktory jedzie do Zouierat do pracy w kopalni. Na poczatku jest fantastycznie, jedziemy sobie powoli, na stojaco przygladajac sie swiatlom miasta. Ale w miare, jak pociag sie rozpedza, robi sie niefajnie, a to za sprawa piasku, ktory wzniecony przez wiatr unosi sie wewnatrz wagonu i wciska sie do oczu. Jestem juz i tak smiertelnie zmeczony i przemarzniety wielogodzinnym czekaniem, wiec szybko rozkladam karimate i wskakuje do spiwora, szczelnie zakrywajac glowe, powietrze dociera kombinowana droga przez sekretny otwor. Troche spalem, troche walczylem z zimnem, troche z piaskiem, ta noc nie nalezala do najprzyjemniejszych. Wychylilem sie ze zapiaszczonego spiwora dopiero gdy promienie slonca zaczely mnie ogrzewac. Wszyscy mielismy zapiaszczone twarze, a oczy wraz z rzesami mielismy doslownie sklejone mieszanka piasku i lez.

Siedzimy oparci o stalowa sciane wagonu pozwalajac sloncu popracowac nad rozgrzaniem naszych skostnialych cial. Nasz malijski kolega zacheca nas do wyjrzenia za burte - oczom naszym ukazuje sie wielka skala o lagodnym oblym ksztalcie, ktora wyrasta wprost z wiekliej plaskiej przestrzeni. Przygladamy sie jej, walczac z wiatrem, ktory urywa nam glowy. W koncu pociag zmienia kierunek i musimy usiasc, bowiem nad wagonami unosza sie tlumany pylu.

Do Choum docieramy po 11.00, okazuje sie, ze Gregor mial niewiele bardziej komfortowa podroz, a to z powodu braku szyb w oknach jego wagonu. Wysiadamy, pakujemy sakwy na rowery i w droge! Jestem wreszcie na prawdziwej Saharze, 400 km od morza, slonce przyjemnie grzeje. Kawalek za posterunkiem zandarmerii krotka przerwa na posilek. Okazuje sie, ze Cristian jest swietnie przygotowany do pokonania tej trasy. Ma ze soba GPS z naniesiona trasa, wie takze kiedy beda podjazdy i gdzie droga moze byc piaszczysta. Czuje sie bezpiecznie. Ale nie rozgaduje sie zbyt duzo, wole podziwiac otoczenie, a jest na co popatrzec. Wreszcie znalazlem sie w miejscu, ktore jest celem, a nie droga do niego.

Niestety nie robie zbyt wielu zdjec, a przynajmniej niezbyt starannie. Nie chce opozniac, dostosowuje sie do - jakby nie bylo - mojego przewodnika. Mamy zamiar pokonac 120 km pustyni w dwa dni. Z poczatku idzie nam niezle, droga jest w miare utwardzona, choc rozgalezia sie wielokrotnie. Trzymamy sie lewej strony, zgodnie ze wskazaniami GPS-a i radami funkcjonariusza zandarmerii. Po dwoch godzinach droga zaczyna byc coraz bardziej piaszczysta, wielokrotnie zmuszeni jestesmy zsiadac z rowerow i je pchac. Ale piaszczyste odcinki po jakims czasie sie koncza i na szutrowej trasie przeszkadza nam juz tylko tzw. tarka, czyli dolki utworzone w poprzek drogi. Trzeba stale byc skoncentrowanym, szukajac jak najlepszego szlaku. Po drodze mijamy stadka koz, kilka wielbladow, czasem namioty nomadow. Zatrzymujemy sie, gdy wychodzi nam naprzeciw cala rodzinka. Dziewczyny ku mojej uciesze pozwalaja robic sobie zdjecia. Postanawiam podzielic sie woda, ale butelki juz mi nie oddaja, glupio mi sie prosic, ale coz, zdjecia prawdziwych ksiezniczek Sachary sa tego warte.

Po 60 km odwiedzamy kolejny posterunek zandarmerii. To mile, ktos sie o nas jednak troszczy, moznazapytac o kondycje dalszej drogi. Kawalek dalej, znajdujemy miejsce na rozbicie namiotow. ristian ma maszynke na benzyne, ktora zagotowuje wode w tempie iscie blyskawicznym. Gotujemy kus-kus.
Po kolacji moj towarzysz ma ochote na dluzsza pogawedke. Ja szczerze mowiac niebardzo. Cristian jest „spoko koles”, uczynny, sympatyczny. Mozecie sie smiac, ale ja przezywam jeszcze swego rodzaju zalobe po rozstaniu z Francuzami, dlatego nie rozgaduje sie specjalnie, i szybko laduje sie do namiotu, skreslam kilka zdan w notatniku i slodko zasypiam.

Na drugi dzien stromy podjazd na przelecz. Spory wysilek rekompensuje malownicza panorama. Ciemnozolty piasek, niemal czarne skaly, blekitne niebo. Odpoczywamy troche, robie zdjecia. Przy zjezdzie lapie gume. Zabiera mi to sporo czasu, bo detka okazuje sie przebita w kilku miejscach. Cristian pomaga mi w kazdej czynnosci, az mi glupio. Bylby juz duzo dalej, gdyby nie ta detka. Czestuje go daktylami. W koncu docieramy do oazy - palmy daktylowe, domki z gliny, dzieci biegnace w naszym kierunku, skandujace donne moi un cadeau (daj mi prezent). Tu zaczyna sie gladka szosa, ktora jedziemy jeszcze 20 km, zanim znajdziemy sie w Atarze.

Atar to stolica regionu Adrar, baza wypadowa do kilku najbardziej interesujacych miejsc - Chinguetti, Ouedane, Tijrit. W ktoryms z tych miejsc przyjdzie mi spedzic Swieta Bozego Narodzenia. Na w oazie, na Sacharze, wsrod wydm i wielbladow.

Mam kilka spraw do zalatwienia, zostaje tu na noc, Cristian ma mniej czasu, rozstajemy sie po obiedzie w knajpce przy glownym rondzie. Nie decyduje sie na nocleg w jednej z tutejszych auberges, korzystam z tanszej i ciekawszej opcji: pewien tutejszy mieszkaniec oferuje mi nocleg w korzystnej cenie w jego domu rodzinnym. To moze byc naprawde ciekawe doswiadczenie!

Najblizsze 2 tygodnie zapowiadaja sie naprawde ciekawie. Odwiedze te wszystkie miejsca,
ktore w tej czesci Sahary sa najatrakcyjniejsze. Bede szczegolowo notowac wszystkie wrzenia, a po powrocie na wybrzeze podziele sie nimi z Wami z najwieksza przyjemnoscia.
Najprawdopodobniej to jest ostatni moj post przed Swietami, nie bede mial w najblizszym czasie dostepu do internetu. Pozwolcie, ze skorzystam z okazji i zloze Wam Wszystkim najlepsze zyczenia z okazji Swiat Bozego Narodzenia, radosci przy wigilijnym stole, odpoczynku od codziennosci i wspanialej atmosfery w gronie najblizszych osob. Bede myslami z Wami Wszystkimi, i w tych myslach podziele sie z Wami oplatkiem, ktory mam ze soba na ta okazje.

Jezeli ktos ma ochote, to moze skontaktowac sie ze mna telefonicznie - moj lokalny nr to +222 4512662.
Wasz (wciaz) brodaty rowerzysta - Dominik







7 komentarzy:

NightRider pisze...

Domin, wsztstkiego najlepszego z okazji świąt Bożego narodzenia. Pogody ducha i wytrwałości

lidka pisze...

Hej Dominiczku:)
Cieszę się, że nadal jesteś cały, zdrowy i zadowolony. Mam nadzieję, że będziesz miał udane święta, choć bez rodziny i bliskich to na pewno na zawsze pozostaną w Twojej pamięci:)No i oczywiści życzę wszystkiego co naj... w nowym roku:)

Unknown pisze...

Wesolych Swiat, szczesliwego nowego roku 2009! Dobrej dalszej drogi i duzo wrazen...
... zyczy rodzina Zaremba i dziadek

Anonimowy pisze...

W tym specjalnym dniu w polskiej tradycji, składam Ci Dominiku życzenia odnalezienia w Twoich podróżach ciała i ducha tego co najważniejsze. "Świat jest księgą, którą dał nam Bóg. Kto nie podróżuje, zna tylko jedną jej stronę. (św.Augustyn)" Szczęść Boże!

Unknown pisze...

Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt :) Ten wrak statku to ten ? Pozdrawiam i życzę ciekawej podróży.

domin pisze...

Tak, to ten!

Unknown pisze...

Domino,Wszystkiego Najlepszego w Nowym 2009 roku:-)))