Witamy w Kraju Dogonów - cz. II

Aby wydostać się z Kraju Dogonów, muszę dotrzeć do Singha - dużej wioski na skraju łańcucha górskiego. O ile odcinek do Yendouma jest łatwy i ma tylko 8 km, to do Singha prowadzi droga, której pierwszy i zarazem najdłuższy etap jest podobno bardzo piaszczysty. Tubiné proponuje mi pomoc w jego pokonaniu. Mamy przełożyć znaczną część bagażu na jego motocykl i tym sposobem przedrzeć się przez piaski. Pomysł mi się podoba, bo nie wyobrażam sobie pchać roweru przez cały dzień, tak jak ostatnio. Tym niemniej, przeprawa zapowiada się bardzo ciężko, a jeśli mam dotrzeć do w ciągu jednego dnia do samej Bandiagary, to z Yendouma musimy wyjechać jeszcze przed wschodem słońca.

Przed wyjazdem postanawiam ustalić z Tubiné koszty jego pomocy. Sądzę, że to będzie kluczowy moment, wiele wyjaśniający w temacie prawdziwych intencji mojego dogońskiego opiekuna. Cały czas odnoszę wrażenie, że choć jesteśmy dla siebie bardzo mili, wręcz serdeczni, to serdeczność ta obliczona jest na lepszą pozycje negocjacyjną podczas końcowego rozliczenia. Obawiam się, że na koniec przyjdzie mi słono zapłacić za jego gościnę.
W duchu sobie myślę: zaprosił mnie do siebie, nic o pieniądzach nie wspominając, skorzystałem z jego dwóch posiłków, ale dwa razy jedliśmy też na mój koszt. Kupiłem także butelkę pastis’u, którą wypiliśmy wspólnie, a to co pozostało zostawiłem Tubiné. Także teoretycznie powinniśmy być kwita. Rozmowa ma więc dotyczyć rozliczenia za pomoc w transporcie do Singha oraz 500 CFA, które jestem winny jego szwagrowi za możliwość sfotografowania naskalnych ogrodów (w Kraju Dogonów konieczność uiszczenia opłaty za możliwość fotografowania wiosek jest powszechna). Tym niemniej jest to rozważanie Europejczyka, które tu w Afryce niekoniecznie musi mieć logiczne podstawy. Jestem mentalnie przygotowany na długie negocjacje...

W pierwszych słowach podkreślam, jak bardzo dziękuję Tubiné za okazaną BEZINTERESOWNĄ pomoc i gościnę, i proszę, aby mnie podliczył, ale tak „wszystko-wszystko”. Tubiné teatralnie marszczy czoło, spogląda w górę, zdaje się dokonywać w myślach skomplikowanych obliczeń. Nie trwa to jednak długo, i już po krótkiej chwili słyszę sumę, która jest trzykrotnie wyższa od tej, którą w swoich kalkulacjach uznałem za rozsądną. Zaczynamy negocjować.
Rozkładamy na czynniki pierwsze każdy element składowy końcowej sumy, ustalamy co ile kosztuje. Kwestie sporne spokojnie wyjaśniamy, stopniowo dążąc do kompromisowych sum. Tubine choć podkreśla, że za nocleg nie każe mi płacić, to przypomina o tym na każdym kroku. Nie obywa się także bez prób doliczenia kosztów wyżywienia, ale te skutecznie kontruję przypominając, że w tej materii obie strony brały przynajmniej równy udział. Gdy okazuje się, że końcowa suma robi się o wiele niższa od pierwotnie proponowanej, Tubiné stara się maksymalnie wywindować koszt jego pomocy, czyli czas i wysiłek, jaki musi poświęcić, abyśmy wspólnie dotarli jutro do Singha. Stoi to w pewnej sprzeczności ze sposobem, w jaki pierwotnie ofiarował mi swoją pomoc w tym zakresie, podkreślając siłę sympatii a wręcz przyjaźni jaka nim kieruje, i że nie zostawi mnie tak po prostu na pastwę losu. Na szczęście do takich deklaracji jestem już przyzwyczajony, byłbym raczej zaskoczony, gdyby deklarowana przyjaźń miała tu charakter rzeczywiście bezinteresowny.
Na sam koniec, gdy stanowczo upieram się przy swojej cenie, Tubiné używa argumentu, że on jest biedny, a ja bogaty... Ja mu na to, że nie może mnie traktować jak bogatego turystę z Francji, który przyjechał tu na tydzień lub dwa i nie liczy się z pieniędzmi. Podróżuję przez wiele miesięcy, muszę trzymać się dyscypliny budżetowej, sypiam najczęściej pod namiotem, nie jadam w restauracjach hotelowych. W końcu dochodzimy do porozumienia i planujemy wyjazd do Yendouma na dziś o godzinie 17.00, gdy upał staje się mniejszy.

Jadę za Tubiné bez wora transportowego, który przytroczyliśmy do jego motocykla. Droga jest niezła, ale są odcinki na tyle piaszczyste, że i tak muszę zsiadać z roweru i go pchać. Gdy tak pcham, rozmyślam na temat jutrzejszego dnia, jak to będzie, bo przecież ta droga to „pikuś” w porównaniu do istnego „ergu”, który czeka nas jutro. Nie wiem, nie wiem, boję się już teraz, czarno to widzę... Jest gorąco, pomimo późnej pory. Marzy mi się taka dżdżysta szaruga, jak na Śląsku…

Yendouma okazuje się dużą i gwarną wioską, spotykam małe grupki turystów, zawsze w towarzystwie lokalnego przewodnika. Francuzi na moto-side’ach w Douentza opowiadali, że wioska ta jest wyjątkowo mało turystyczna, więc mogę sobie wyobrazić, co się dzieje w południowej – najpopularniejszej części Kraju Dogonów.
Dotarliśmy tu krótko przed zmierzchem, więc po szybkim zakwaterowaniu w campement idę na fotograficzny spacer, wszak to jedyna okazja na zdjęcia z tego miejsca, skoro jutro mamy zamiar ruszyć o wschodzie słońca. Pomimo, że fotografuję jedynie baobaby, grupki dzieci podbiegają do mnie i próbują wyciągnąć ode mnie „opłatę fotograficzną”.






Szefem campement jest niejaki Emil - tutejszy lekarz i zarazem Dogon z krwi i kości, którego i Francuzi z Douentzy określili jako swojego serdecznego przyjaciela, którego poznali jeszcze we Francji. Emil faktycznie okazuje się bardzo serdecznym człowiekiem, fachowo opatruje moją ranę palca, nie chcąc nic w zamian. Cieszę się, bo konieczność pchania roweru w ostatnich dniach na nowo naruszyła dopiero co powoli gojącą się ranę.
Siedzimy z Tubiné na tarasie campement, jemy zakupione przeze mnie owoce mango, dzielę je równo – po trzy dla każdego.
– Kupimy pastis i napijemy się razem tak jak ostatnio? – pyta mnie z radością w głosie człowieka, który właśnie wpadł na doskonały pomysł. Słowo „kupimy” oznacza oczywiście, że ja kupię, tylko pić będziemy razem.
– Nie, nie kupimy, bo nie mam pieniędzy. Muszę je oszczędzać, żeby zapłacić Ci to, co wczoraj ustaliliśmy.
Właśnie przychodzi rodzinka Francuzów wraz ze swym przewodnikiem, zadowoleni, ale też piekielnie zmęczeni po całym dniu trekkingu, zamawiają kolację, a wcześniej zimne piwo.
– Patrz – mówię – Widzisz jak oni wydają pieniądze? Nie to co ja, mnie na to nie stać. Kolacje zjem na zewnątrz, trzy razy taniej.
Tubiné potakuje kiwając głową, nie odrywa się od jedzenia swojego mango. Gdy kończy, resztki owocu rzuca w kąt tarasu, jak zwykli to czynić wszyscy mieszkańcy wiosek w swoich podwórkach. Ale jak by nie było jesteśmy w hotelu i nie przechadzają się tu wszystkożerne kozy, dlatego wchodzę w rolę wychowawcy i delikatnie zwracam mu uwagę, żeby wyrzucił skórkę do kosza. Tubiné czyni to szybko i bez sprzeciwu.

Emil usłyszawszy o moim planie przedostania się do Singha, kręci głową powątpiewając w jego skuteczność. Twierdzi, że się namęczymy strasznie, a szansa dotarcia w ciągu jednego dnia do Singha jest znikoma. Jest jeszcze inna droga – prowadzący przez góry kamienisty szlak. Ale tam wchodzi w grę wyłącznie prowadzenie roweru, a przy licznych stromych podejściach pomoc będzie nieodzowna.
Zaczynam wątpić w sens pierwotnego planu. Przez góry mógłbym się przedostać, ale zajęłoby mi to co najmniej dwa dni. Nie mogę sobie na to pozwolić, nie zdążę przedłużyć wizy. Dzielę się swoimi wątpliwościami z Tubiné. Choć podtrzymuje swoją ofertę pomocy, to podpowiada mi alternatywne rozwiązanie – transport autem 4x4. Jego znajomy, którego z resztą poznałem wczoraj, a który posiada terenowe auto jest właśnie w Yendouma – decyduję się z nim pogadać. Sympatyczny Youssuf potwierdza zdanie Emila. Pierwszy etap do wioski Banani jest absolutnie piaszczysty i rowerem, nawet odciążonym nie ma co się tam pchać. Natomiast z Banani do Sangha prowadzi niezwykle stromy podjazd, po którym on sam niechętnie wjeżdża. Proponuje mi cenę 30 000 CFA, przy założeniu, że podwiezie mnie do Banani, a stamtąd opłaci dwóch tragarzy, którzy pomogą mi wejść do Sangha. Zarówno cena, jak i pomysł średnio mi się podobają. Jak już mam płacić takie pieniądze, to chcę wjechać na samą górę, a nie taszczyć rower niewiadomo jak długo.
Tubiné triumfuje, ponieważ na tle tej sumy jego 7500 CFA wygląda bardzo atrakcyjnie. Ale z pomysłu rowerowo-motorowego już zrezygnowałem. Idę porozmawiać z innym właścicielem terenowego auta, który zagadnął mnie podczas wieczornego spaceru. Mustafa proponuje mi za tą samą sumę podwózkę aż do Singha.
– Z Banani prowadzi tak długi i stromy podjazd, że nawet z tragarzami będziesz szedł kilka godzin!
Pozostaje więc wynegocjować możliwie najniższą cenę. Sposób obieram dość perfidny, ale jakże skuteczny. Chodzę od Youssufa do Mustafy informując każdego z nich o rezultacie negocjacji z konkurentem i stawiam sprawę na ostrzu noża: jak dasz mi lepszą cenę, to jadę z tobą, a jak nie – to z nim. Tym sposobem osiągam 22 500 CFA z podwózką do samej Singha i jadę z Mustafą jego białym Land Cruiserem jutro o ósmej rano.

Nie mogę jednak zostawić Tubiné tak całkiem na lodzie. Proponuję mu 3000 za dotychczasową pomoc, ale to go nie satysfakcjonuje zupełnie, jest załamany. Chce 6000. Staje na 4000, ale zastrzegam, że od tego momentu każdy płaci za siebie.
Okazuje się, że w Yendouma poza kilkoma campement nie ma żadnego miejsca, gdzie można by coś zjeść. Ale spacerując głównym traktem wioski natrafiłem na wracające z pola dogońskie kobiety, niosące na głowach misy z warzywami. Z pomocą Tubiné dogadujemy się z jedną z nich, że zrobi nam kolację w postaci dużej miski sałatki za 500 franków. Ustalam z Tubiné, żeby było jasne, że składamy się na to po połowie. Bynajmniej nie z powodu wysokości tej sumy, ale dla zasady, bo mam dość czucia się wykorzystywanym. Gdy kończymy jeść, płacę za całość, ponieważ Tubiné nie ma drobnych i chce mi oddać później, jak kupi benzynę, po którą właśnie idzie. Zaczynam wątpić w to, że mi odda te 250 franków, ale postanawiam mu nie przypominać, to będzie taki test na jego uczciwość.

Pół godziny później spotykamy się ostatni raz, Tubiné, pomimo całkowitego zmroku, postanowił wrócić do swojej wioski na noc. Długo przytrzymując moją dłoń w pożegnalnym uścisku mówi:
– Jest mi bardzo smutno, że wyjeżdżasz. Polubiłem Cię bardzo, jesteśmy przyjaciółmi, jest mi bardzo przykro…
Pomimo mroku dostrzegam, że jego oczy zaszkliły się. Nie wiem, co o tym myśleć. Jeszcze więcej mam wątpliwości gdy wręcza mi 250 franków za kolację. Aż głupio mi je przyjąć. Nie wiem, na ile jego smutek jest szczery. Pierwsza myśl jest taka, że to rozpacz po utracie białego źródła pieniędzy, ale to chyba nie do końca jest tak, sam nie wiem.

Resztę wieczoru spędzam na tarasie campement w towarzystwie Emila, który częstuje mnie pastis’em. Jest przyjemnie, ciepło, ale nie upalnie. Jego dwóch małych i nagich synków baraszkuje, wspinając się po ciele taty, ten podnosi ich w górę, a czasem „zgarnia” ich, gdy któryś z nich raczkując oddali się za daleko. Pytam o ich wiek – obydwaj mają koło roku, ale nie są bliźniakami. Emil ma dwie żony. Poznaję je chwilę później, gdy skończywszy swe codzienne obowiązki kładą się obok nas, dosiada się także przewodnik francuskiej rodzinki. Rozmawiają wszyscy po swojemu, najwyraźniej żartują sobie z czegoś. Przewodnik tłumaczy mi, że jego zdaniem Emil ma ochotę na wziąć sobie kolejną żonę, tym razem z jego (przewodnika) rodzinnej wioski, a więc ten stara się buntować jego obecne żony, aby zostawił jego wioskę w spokoju. Emil oczywiście zaprzecza, jego żony jednak obstają przy przewodniku, wszyscy się śmieją.
Robi się coraz później, jedna z żon zasypia ze swoim synkiem, drugie czarne ciałko śpi wtulone na piersiach Emila. Dopytuję go o baobaby, słyszałem, że ma bardzo dużą wiedzę na temat leczniczych właściwości wyciągów z tych pięknych drzew.
– To szeroki temat – odpowiada – szkoda, że wyjeżdżasz już jutro, poopowiadałbym ci o wszystkim, i o baobabach i o Dogonach, i o naszej wiosce…
Rozmawiamy także o życiu w tych stronach. Emil studiował we Francji, jeździł po Europie, ma porównanie. W pewnym momencie stwierdza:
– Wy w Europie jesteście bogaci, macie wszystko. Ale nie jesteście szczęśliwi. My mamy niewiele, ale i tak jesteśmy szczęśliwi…

Rano, zgodnie z planem, mój rower ląduje na dachu Toyoty Mustafy, ruszamy. Zaraz za wioską droga zmienia się piaszczysty trakt, to dobrze. Nie widzę tu siebie na rowerze, Anie nawet na motocyklu Tubiné. Pewnie przyszłoby mi pchać nie tylko rower, ale i jego motor. Upewnia mnie to w słuszności podjętej decyzji, ucisza wątpliwości, bo to w końcu miała być wyprawa rowerowa, a nie jakiś tam luksus z napędem na 4 koła. Ale mam za mało czasu, źle to wszystko rozplanowałem. Pojechałem na pół roku, żeby nie spieszyć się nigdzie, zostać dłużej w miejscach, które uznam za ciekawe, a tu okazuje się, że akurat na najciekawszą część mej afrykańskiej podróży zabrakło mi czasu. Rozmyślając o tym patrzę przez okno na mijane krajobrazy, na kamieniste zbocza usiane dziesiątkami nagich baobabów, na klify wysokich skał, z wykutymi w nich spichlerzami w tak niedostępnych miejscach, że swym przodkom Dogoni przypisują umiejętności magiczne. Kraj Dogonów to nie tylko wioski i pejzaże. To niezwykły świat legend, magicznych miejsc, totemów, czarowników… Ale ja nie mam czasu na to wszystko. Może tu kiedyś wrócę? Nie wiem, pewnie nieprędko.
Mijamy wioski, a w nich małe grupki białych turystów. Docieramy do wioski Banani. Wjeżdżamy na ów osławiony podjazd. Uff, co za szczęście, że nie zdecydowałem się na opcję z tragarzami. Podjazd jest tak stromy, że nawet zjechać, a w zasadzie zsunąć się z rowerem było by tu ciężko. Serpentyny wiją się wysoko w górę odsłaniając coraz to piękniejsze widoki. Żal mi, że nie zrobię tu więcej zdjęć, ale pocieszam się, że niebo i tak wciąż jest zamglone. Warto przyjechać tu jeszcze kiedyś, ale o innej porze roku.

To, co miało zająć mi cały dzień, samochodem zajęło półtorej godziny. Płacę, zakładam sakwy i ruszam do Bandiagary. Mam tylko 40 km do przejechania. Mijam wioski na obrzeżu kraju Dogonów, ale wciąż dogońskie. Znów robi się upalnie. Mijam piękne drzewa, pejzaże… ale nie chce mi się zatrzymywać na zdjęcia, mam dość. Jadę. Z naprzeciwka pozdrawiają mnie turyści z jadących w przeciwną stronę samochodów. Pewnie głowią się, a może i podziwiają, że rowerem dałem radę dogońskim górom.

Następnego dnia docieram do Mopti, przedłużam wizę, stąd do Bamako mam 600 km. Jechać rowerem szosą wzdłuż Nigru to bez sensu, szkoda czasu, wezmę autobus, chcę jak najszybciej dostać się do stolicy, przygotować się do podróży po Gwinei. Choć jak o tym myślę, o kolejnych setkach kilometrów w upale, to nie bardzo mi się chce. Wcześniej planowałem dotrzeć do Gwinei Bissau, gdzie miałem odpocząć na tamtejszych tropikalnych wyspach, ale w międzyczasie miał tam miejsce zamach stanu. Musiałem zmienić plany. Chcę dotrzeć do Senegalu, zabawić na sam koniec w prowincji Casamance, gdzie ponoć i dżungla, i rzeki, i plaże… Jest jeszcze Gambia, geograficznie śmieszny to kraj, ominąć go trudno, no i nie warto, bo ciekawy, ale wiza potrzebna. Muszę też załatwić bilet powrotny, z Dakaru. Dlatego nie mam wątpliwości, jadę do Bamako autobusem jeszcze tego samego dnia.







Bamako

Dworzec autobusowy w Bamako, na którym lądujemy po całonocnej jeździe, położony jest daleko w południowej części miasta. Ale jako, że wcześniej w stolicy Mali spędziłem tyle czasu ile spędziłem, to bez najmniejszych problemów docieram do oberży Jantiguiya, i czuję się tam jak u siebie w domu. Wchodzę po stromych stopniach ni to schodów, ni to drabiny na górny taras. Jeszcze nie tak dawno spędziłem tam miłe chwile w towarzystwie Nejada, dwóch dziewczyn z Quebec’u, kilku młodych Francuzów. Tu też ostatni raz widziałem się z Tony’m i Valerie. Teraz jest tu pusto, nie ma nikogo, jakoś mi smutno.

W Bamako nie ma ambasady Gambii, podobno w kwestii wiz reprezentuje ją ambasada Senegalu. Udaję się tam czym prędzej, ale okazuje się, że z Gambią nie mają nic wspólnego. Co gorsza, dowiaduję się, że aby wjechać do Senegalu obywatele Polski muszą mieć wizę! (w Lonely Planet stoi jak byk, że państwa UE są z tego obowiązku zwolnieni, ale jak widać – nie wszyscy). W sumie to całe szczęście, że tu trafiłem, bo gdybym dowiedział się o tym na granicy, to nie byłoby zabawnie. Składam wniosek o wizę, odbiór dopiero za kilka dni, bo weekend, a potem jakieś dni świąteczne. Trudno, przynajmniej mam sporo czasu na załatwienie innych spraw.

Łożysko w tylnym kole do wymiany. Tak przynajmniej sądzę, ponieważ koło od jakiegoś czasu obraca się z wyraźnym oporem. Trafiam do warsztatu rowerowego, moja diagnoza okazuje się trafiona. Wymiana łożysk i rower znów gotów do drogi. Z problemem dętki do przedniego koła też już rozwiązałem – dałem gumę do naprawy w jednym z licznych przydrożnych punktów wulkanizacji – nakleili mi łatki na gorąco – że też na to wcześniej nie wpadłem…

W moim hoteliku poznaję Julie – francuską dziewczynę, która opowiada mi mrożącą krew w żyłach historię o bandyckim napadzie, jakiego padła ofiarą. W zasadzie nie tyle ona, co jej grupa, grupa studentów i nauczycieli pewnej prywatnej francuskiej uczelni fotograficznej. Pojechali do Afryki Zachodniej dwiema ciężarówkami, takimi przystosowanymi do tego celu, z ciemnią, miejscami do spania i ze wszystkim co trzeba. Będąc w głębi kraju, zatrzymali się na nocleg gdzieś po drodze, w buszu. W nocy zaatakował ich jakiś człowiek na motorze. Nie chciał pieniędzy, to nie był złodziej. Po kliku słowach zamienionych z jednym z kierowców po prostu zaczął strzelać ze starej strzelby. Ranił dwie osoby, w tym jedną dość poważnie. Uciekł.
Wszyscy byli w wielkim szoku. Julie widziała całość zdarzenia na własne oczy. Zajęła się transportem i opieką w szpitalu ciężej ranionego, pozostali już są w drodze do Francji. Gdy stan rannego nieco się polepszył, Julie wsadziła go w samolot, a sama została w Bamako, musi bowiem załatwić środki finansowe na powrót do samolotem do Francji (ach te bezużyteczne tu karty Mastarcard…).

Wieczory spędzamy w trojkę – razem z Kansaye, młodym chłopakiem dorabiającym sobie pracując w tutejszym hotelu. Na co dzień Kansaye jest studentem anglistyki, pochodzi z tzw. dobrego domu. Chce być jednak niezależny od rodziców, stąd jego pomysł na pracę w tym miejscu.
Któregoś wieczoru wychodzimy razem na kolację – do Amandine (pamiętacie ten lokal?). Po kolacji zaczęła mnie boleć głowa, czas wracać do hotelu.

Rano nie przestaje boleć mnie głowa. Chyba mam gorączkę, czuję się kiepsko. Mam dreszcze. W nocy zakładam polar i dopiero tak chowam się do śpiwora – zimno mi. Kolejnego poranka postanawiam nie czekać dłużej i zrobić sobie test na malarię. Publiczna służba zdrowia działa całkiem sprawnie – w ciągu trzech godzin znam już wynik testu – negatywny. Ale lekarka i tak przepisuje mi lek antymalaryczny, bo z tymi testami nie ma stuprocentowej pewności. Do tego mocną dawkę paracetamolu, od którego pot leje się ze mnie litrami. Wynik testu jednak nie leczy mnie z choroby, wciąż trzyma mnie gorączka, wymiotuję, jestem osłabiony. Od trzech dni nic nie jadłem, nie mam apetytu. Nie martwi mnie to zbytnio – dobrze mi zrobi taka głodówka po okresie wiecznego przejadania się.
Wieczorem piątego dnia choroby czuję się fatalnie, leżę w łóżku i dygotam w dreszczach. Jestem tak słaby, że obawiam się zejścia po metalowej drabinie z tarasu do łazienki, gdy czuję, że będę wymiotować. Julie i Kansaye martwią się o mnie, wspólnie postanawiamy umieścić mnie na tą noc w pokoju z klimatyzacją. Pomaga – zasypiam, rano budzę się z nieco lepszym samopoczuciem, czyli moja choroba ma związek z upałem.

Podejmuję decyzję o wcześniejszym powrocie. Tak szybko jak się tylko da. Rodzice mi piszą, że w Polsce w ciągu dnia jest 3 stopnie ciepła, trudno mi sobie to wyobrazić, czysta abstrakcja. Tu jest 43.
Jeszcze przed południem wybieram się do miasta, żeby rozejrzeć się za biletem lotniczym. Biorę taksówkę, ale ta już ulicę dalej utyka w gigantycznym korku. I tak czegoś zapomniałem wziąć, więc wysiadam i wracam do hotelu. Wychodzę ponownie, tym razem idę pieszo na sam most i dopiero tam wsiądę do miejskiego busika, tak będzie najszybciej. Po drodze wymiotuję do przydrożnego rowu, ale jest to czynność w zasadzie czysto techniczna, nie wiąże się to z dyskomfortem, a wręcz jest mi lepiej zaraz po. Upał dokucza, ledwie trzymam się na nogach, ale nikt za mnie tego nie załatwi, muszę sam.
Wypadki toczą się w tempie zaskakująco błyskawicznym. W biurze z jednej z linii lotniczych trafiam na bardzo atrakcyjną cenę biletu do Europy. Wylot jeszcze dziś o północy. Decyzja, transakcja, stało się, nieodwracalne. Następnego dnia o 11.00 rano ląduję w Dusseldorfie.

Nie miałem czasu na przyzwyczajenie się do myśli o wcześniejszym powrocie, jestem w szoku. Nie negatywnym, cieszę się, czuję się znacznie lepiej, ale… Gdy rozglądam się dookoła, patrzę na otaczającą mnie teraz rzeczywistość, tak nierzeczywistą. Różnica jest ogromna. Mam wrażenie odbycia podróży w czasie, a nie w przestrzeni. Cała ta Afryka to był jakiś sen, wróciłem z niej tak szybko, jak wraca się za snu ma jawę…










http://filipspringer.com/blog/?p=629

http://rowertour.pl/






.

1 komentarz:

Ania M. pisze...

Piękny ten Twój sen na jawie :) ...i nie mam już co dalej czytać...jakos tak dziwnie....buuu ale fajnie że jesteś już z nami w Poznaniu :)